sobota, 26 lipca 2014

Tak chyba wygląda raj... Las Chmurowy Monteverde (Kostaryka)


Do samego Monteverde nie dojeżdżam. Postanawiam znaleźć hotel w Santa Elena. To trochę większa miejscowość i hotele będą tańsze niż te bliżej parku narodowego. A między miastem a parkiem istnieje dobre połączenie autobusowe.
1% światowych potencjałów leśnych to lasy chmurowe (albo lasy mgielne). Chyba najsławniejszym jest ten, w którym jestem.
Rezerwat Lasu Chmurowego Monteverde założono w 1972 roku w związku ze wzrostem liczby ludności osiedlającej się w okolicy (to może dlatego – aby chronić las – na drodze dojazdowej do Santa Elena ciągle jeszcze nie położono asfaltu!). Las chmurowy, bo niezwykle duża kondensacja pary wodnej sprawia wrażenie ciągle obecnej mgły lub raczej chmur zasnuwających korony drzew. Zgodnie ze statystykami w lesie odnotowano ponad trzy tysiące gatunków roślin, sto gatunków ssaków, ponad czterysta gatunków ptaków, sto dwadzieścia gatunków gadów i płazów. Insektów i motyli – tysiące.

Turystom udostępniono zaledwie 3% zasobów lasu. Wytyczono i opisano szlaki. Przygotowano mapki. Sprzedając bilet, pan przepytuje delikwenta, ile ma czasu, i zakreśla na mapie, co w tym czasie może zobaczyć. Przeznaczając na wizytę tutaj cały dzień (no, może nie cały – o 16:00 park jest zamykany, wtedy też jedzie ostatni autobus do Santa Elena), mogę przejść prawie wszystkie ścieżki, mogę rozkoszować się wszechobecną zielenią, ale też mogę wypatrywać w tej zieleni kolorów. A te też są, chociaż łatwo je przeoczyć. Żółte, fioletowe, czerwone… Czerwone to helikonie. Orchidee chyba w tej chwili nie kwitną, ale bogactwo innych epifitów jest oszałamiające.  


Mojemu wędrowaniu ścieżkami Monteverde towarzyszą odgłosy śpiewu ptaków. Mam wrażenie, że orkiestra właśnie stroi instrumenty przed koncertem. Tylko skąd dochodzi odgłos skrzypiących drzwi? Przecież nie widziałam żadnych zabudowań! A… przecież gdzieś czytałam, że śpiew jednego z ptaków przypomina taki odgłos… Którego? Nie pamiętam, ale chyba nie kwezala.

No właśnie, kwezal herbowy. Tutaj w Monteverde uczeni naliczyli ich około tysiąca. Naliczyli, chociaż bardzo trudno go dostrzec w gęstwinie liści, które dobrze chronią ten jeden z największych skarbów kostarykańskiej przyrody. Zresztą występujący nie tylko w Kostaryce, ale i w innych krajach Ameryki Środkowej kwezal, po hiszpańsku quetzal, to nie tylko skarb przyrody. Jego wizerunek widnieje w godle Gwatemali, a waluta tego kraju to właśnie „quetzal”. Dla Azteków i Majów był symbolem piękna i wolności. Jednym z najważniejszych bogów plemion prekolumbijskiej Ameryki był Quetzalcoatl – Pierzasty Wąż – wąż o piórach ptaka kwezala.    




Kwezala nie zobaczyłam, ale kolibry tak. Co prawda na dostrzeżenie ich w naturze mam takie same szanse jak na zobaczenie kwezala (czyli żadne!), ale tuż koło wejścia do parku powieszono kilka poidełek ze słodkim napojem. Zlatują się do niego łase na taki syrop koliberki. Jakoś nie robi im różnicy, czy spijają nektar z kwiatów, czy z ich imitacji.
Wracam do miasta. Co prawda dłużej niż myślałam, bo autobus zostaje zatrzymany przez policję. Kilku policjantów krąży dookoła autobusu, kierowca dostaje mandat. Nie mogę się zorientować, na czym polega wykroczenie pana kierowcy, ale z dyskusji pasażerów wynika jedno: winny jest rząd!


 






środa, 16 lipca 2014

Wulkan Poás – Kostaryka



Przede mną jeszcze jedna wyprawa na wulkan. Wulkan Poás ma drugi pod względem szerokości krater na świecie (1,5 km). I jest wulkanem najbardziej aktywnym. Ostatni raz dał znać o sobie w 1996 roku.
Dojazd do wulkanu jest zorganizowany podobnie jak w przypadku wyjazdów na wulkan Irazú. Autobus dowozi chętnych spotkania z potęgą żywiołów, czeka i zabiera ich z powrotem do Alejuela. Tyle że tutaj czasu mamy więcej. Bo i teren jest trochę większy, a i zaplecze bardziej zorganizowane. Niewielkie muzeum jest ciekawe, podziwiam eksponaty świadczące, jak wielki wpływ, jeszcze przed konkwistą, miała fauna i flora na… biżuterię! A wystawiane w sklepiku obrazy doskonale oddają klimat tropikalnych lasów, w których właśnie kwitną storczyki i helikonie. Ale nie widzę wyrobów inspirowanych uszami słonia. Nie w dosłownym tego słowa znaczeniu. Tak popularnie nazywana jest kolokazja – rośliny jednego z gatunków porastają pobocza ścieżki prowadzącej do krateru.
Docieram do brzegu krateru. Niestety nie jest zbyt dobrze widoczny – wydobywająca się ze szczelin krateru para wodna (a może wulkaniczne gazy?) tworzy obłoki, które przemykają nad kalderą, co chwilę ją zasłaniając. Ale nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszystkie odpływają, odsłaniając popielato-beżowo-ceglane brzegi krateru. I tylko wierzyć się nie chce, że krater, który widzę, ma tak dużą średnicę! 

Jeszcze tylko zdjęcie z tablicą pokazującą, że jestem na wysokości 2574 metrów, i już można iść do następnego krateru. Ten jest znacznie mniejszy – ma średnicę 400 metrów i głębokość 14 metrów. Lśni w nim szmaragdowe lustro wody, a brzegi porasta bujna roślinność. Lśni w nim szmaragdowe lustro wody, a brzegi porasta bujna roślinność. Ale już kilkanaście metrów dalej całe fragmenty lasu to kikuty drzew z połamanymi gałęziami, pozbawione liści, sprawiające wrażenie, jak gdyby były przysypane popiołem i jeszcze nie zdołały odrodzić się po kataklizmie. 


Jeszcze raz wracam do głównego krateru – bo do odjazdu autobusu mam jeszcze sporo czasu. I znów krater jest zasłonięty. Tym razem opary nad nim są jakby gęstsze i dokładnie zasnuwają i krater, i całą dolinę. Ci, którzy przybyli później, odchodzą zawiedzeni. Przypomina mi się, że czytałam, iż rzeczywiście jeżeli chce się zobaczyć krater, należy przyjechać wcześniej.
Przyjechałam wcześnie, zobaczyłam…

wtorek, 8 lipca 2014

Najbardziej aktywny - Arenal


Kolejnym celem mojej podróży jest wulkan Arenal. Dokładnie po drugiej stronie jeziora o tej samej nazwie. Żeby tam dojechać, muszę okrążyć jezioro. Byłam przygotowana na cały dzień podróży i co najmniej trzy przesiadki, tymczasem okazało się, że organizatorzy turystyki wyszli naprzeciw oczekiwaniom podróżników – zorganizowano transfery z Santa Elena do La Fortuna z wykorzystaniem promu płynącego jeziorem. Zatem czekają mnie tylko dwie przesiadki – na prom i z promu do kolejnego autobusu. Płynąc jeziorem, wypatruję tutejszej Nessie, ale ta nie chce pokazać swego oblicza!

I ledwie minęło południe, a ja już jestem w La Fortuna, niewielkim miasteczku u stóp najbardziej aktywnego z kostarykańskich wulkanów o wysokości 1633 metrów.
Do 1968 roku wulkan uważany był za wygasły. Od tego czasu wyrzuca lawę i rozpalone do czerwoności kamienie, barwi na wszystkie odcienie czerwieni chmury gazu i pary. Tylko kto to widział? Pewnie mieszkańcy. Przyjezdni bardzo rzadko. Bo doskonale z rana widoczny stożek wulkanu koło południa zaczyna się zasnuwać mgłą, czy może chmurami, aby wieczorem zasłonić się niemal całkowicie. A większość wycieczek – o ile nie wszystkie – udaje się na spotkanie z wulkanem właśnie pod wieczór, bo właśnie pod osłoną ciemności buchające z gardzieli wulkanu wnętrzności są najlepiej widoczne. Znając takie realia, przewodnicy doskonale wiedzą, co robić, żeby grupa nie czuła się rozczarowana – chociaż chyba wszyscy przybywający doskonale wiedzą, co ich czeka – przecież w Internecie nic się nie ukryje.


Dlatego bez większych nadziei na zobaczenie niezwykłego spektaklu od razu, w dniu przyjazdu, zapisuję się na wieczorną wycieczkę. Początek wycieczki jest trochę dziwny. Jestem pierwszą uczestniczką, którą sprzed hotelu zabiera kierowca i przewodnik w jednej osobie. Dwie ulice dalej dołącza jeszcze jeden uczestnik. To, co zaczyna się dziać dalej, przypomina raczej łapankę. Pan jest cały czas „na telefonie”. Jedziemy, wracamy, ktoś nas dogania taksówką, kogoś wyciągamy z restauracji i kończy obiad w samochodzie. Ostatnie dwie osoby dołączają do nas już na pierwszym postoju, na którym się zatrzymujemy. Ale poza tym to jedna z lepszych imprez, w jakich brałam udział.



Pan pokazuje nam szereg okazów roślin i zwierząt, na które chyba sami nie zwrócilibyśmy uwagi. No, coati (ostronosów) nie musi nam specjalnie pokazywać, bo sporo się ich pląta w ogrodzie pod balkonem widokowym, z którego można oglądać wulkan (jeżeli ten chce być oglądany!). Ale nie sądzę, abym wypatrzyła pochód mrówek liściarek dźwigających kawałki liści kilkakrotnie większe od nich samych. Albo gniazd kacykowców azteckich czy kolibrów. O tym, gdzie w całkowitych ciemnościach szukać małej zielonej żabki z olbrzymimi, wyłupiastymi, czerwonymi oczami i żółtymi palcami, tym bardziej bym nie wiedziała. Nie mówiąc o jej złapaniu.
Kąpiel w lodowatej wodzie wodospadu sobie podaruję (chociaż są śmiałkowie!), ale tej w ciepłych źródłach nie. Bo wulkan oprócz bluzgania kamieniami i parą ogrzewa też podziemne źródła, dlatego amatorzy moczenia ciała w ciepłej wodzie ciągną do La Fortuna jak rok długi. Każdy hotel ma kilka basenów z wodą o różnej temperaturze. My kończymy wycieczkę kąpielą w ciepłych wodach pod osłoną nocy. Atrakcją jest to, że nie jest to wizyta w którymś ze SPA, ale pławimy się po prostu w strumyku – urozmaiceniem kąpieli jest drink serwowany przez naszego przewodnika. A ponieważ w takich okolicznościach nie ma kabin czy pryszniców, zostajemy rozwiezieni do hoteli w mokrych kostiumach. Koniec imprezy.