niedziela, 27 grudnia 2015

Bordowo-różowa Malakka (Malezja) - cz.I


Malakka to wpisane na listę UNESCO miasto zabytek. Ślady portugalskiej konkwisty mieszają się ze śladami holenderskiej i brytyjskiej kolonizacji, ale nie zatarły pozostałości islamskich początków miasta.

Brama Santiago - pozostałość twierdzy Famosa (1512).
W głębi ruiny kościoła św. Pawła.

Malakka pozostanie w mojej pamięci miastem w kolorze bordowo-różowym, no może z domieszką brązu. Bordowo-różową barwę mają budynki w historycznym centrum miasta: Stadhuys – ratusz wybudowany w 1650 roku przez Holendrów, protestancki kościół Chrystusa, wieża zegarowa, budynki pobliskich uliczek, fragmenty murów. Wzdłuż ulicy łączącej plac Holenderski z Bramą św. Jakuba kilka budynków o nieznanej mi funkcji historycznej, pełniące obecnie role muzeów – w takim samym kolorze. Nawiasem mówiąc, chyba nigdzie jeszcze nie widziałam takiego wielkiego skupiska muzeów w jednym miejscu: w samym ratuszu jest ich chyba pięć! Nawet kwiaty na rabatach placu Holenderskiego są przeważnie w kolorze bordowym.















Muzeum Kultury Malakki, będące rekonstrukcją XV-wiecznego pałacu sułtańskiego, jest bordowo-brązowe. W takiej sytuacji nawet replika XVI-wiecznego statku „Flora de La Mar” (Kwiat Morza) nie może mieć innego koloru. Statkiem wracał do kraju, po konkwiście Malakki, Afonso de Albuquerque, wioząc portugalskiemu królowi niewyobrażalną liczbę skarbów złupionych i otrzymanych od króla Syjamu. Statek razem ze skarbami zatonął w 1511 roku u brzegów Sumatry, a legenda o ich wartości i ilości pozostała. Tę i inne historie przypominają wystawy w Muzeum Morskim, które mieści się w replice statku. I aż wierzyć się nie chce, ale eksponowane przy okazji skamieniałe jaja dinozaurów też mają bordowe refleksy.




I nawet wisząca na ścianach mojego hotelowego pokoju, rozciągnięta dookoła, tuż poniżej sufitu, szmata, przepraszam: „dekoracja”, z tkaniny przypominającej tiul, skądinąd doskonały obiekt gromadzenia kurzu, jest w kolorze bordowym!

Liczne riksze, tym razem nie zmotoryzowane, ale takie tradycyjne, poruszane siłą nóg, poobwieszane girlandami sztucznych kwiatów, w większości żółtych i pomarańczowych, może i dodawałyby kolorytu bordowo-różowemu zabytkowemu miastu, gdyby nie to, że ich właściciele prześcigają się w mocy głośników zainstalowanych pod siedzeniem pasażerów. Dramat!
 


 



































piątek, 11 grudnia 2015

Tajlandia – Bangkok. Urodziny króla.


Do Tajlandii trafiam w szczególnym czasie. Za kilka dni bowiem, 5 grudnia, przypadają urodziny, w tym roku 84., króla Bhumibola Adulyadeja, czyli króla Ramy IX, panującego od 9 czerwca 1946 roku. Króla, którego imię ceremonialne brzmi: Jego Wspaniałość, Wielki Pan, Siła Ziemi, Nieporównywalna Moc, Syn Mahidola, Potomek Boga Wisznu, Wielki Król Syjamu, Jego Królewskość, Wspaniała Ochrona. W tym przypadku nie są to czcze tytuły, król jest uwielbiany i szanowany przez swoich poddanych. Wszelkie zaś głosy krytyki i obraza majestatu karana jest wyrokiem więzienia – od 3 do 15 lat.




Jest dopiero 28 listopada, ale cały Bangkok tonie w żółtej, z niewielką domieszką białego, barwie flag, wstęg, chorągiewek, kwiatów, kilometrów materiałów poupinanych na murach, płotach, balustradach i na czym się tylko da. Upiętych w przemyślny sposób na kształt kwiatów, ornamentów czy kokardek. Fascynujące jest oglądanie, z jakim namaszczeniem stojący na drabinie człowiek tworzy z bezkształtnej masy materiału zgrabną rozetę, upinając ją na drucianym stelażu. Nie improwizuje, widać, że postępuje według ustalonego, wypracowanego przez lata schematu. Tylko dlaczego wszystkie te dekoracje są żółte?


Otóż zgodnie z tajską astrologią do każdego dnia tygodnia przyporządkowany jest inny kolor. Kolory dni wywodzą się od barw przypisywanych planetom i bóstwom opiekującym się danym dniem. Poniedziałkowi – wtedy urodził się król – odpowiada kolor żółty. Ale zanim się tego dowiedziałam, jakoś dziwnie kojarzyło mi się to z kolorami papieskimi i flagą Watykanu.

 

















Żółty dominuje też w ozdobnych łukach triumfalnych, rozpiętych nad ulicami, oraz w bogato zdobionych ramach wielkich fotografii, poustawianych wszędzie, gdzie to możliwe, niejednokrotnie tworząc wręcz ołtarze. Fotografie przedstawiają króla otwierającego jakieś obiekty, rozmawiającego z rolnikami, odbierającego nagrody, króla pozującego, króla z aparatem fotograficznym (bo król lubi robić zdjęcia), króla z saksofonem (bo król gra na saksofonie)… À propos saksofonu. Niedaleko pałacu królewskiego z wielkiego zielonego instrumentu, czyli z konstrukcji w formie saksofonu, wypełnionej zielonymi roślinami, wylewają się tony muzyki pod postacią fioletowo-różowych kwiatków. Ta dekoracja jeszcze nie jest skończona…
To tyle o urodzinach króla – w Bangkoku.

(…)

W Centrum Sztuki Uniwersytetu Chiang Mai wydarzenie artystyczne: wystawa towarzysząca obchodom urodzin króla. Jej tytuł Wszyscy kochamy Króla mówi sam za siebie. Tak samo zresztą jak oglądana przed paroma dniami wystawa w Centrum Sztuki w Bangkoku zatytułowana Szczęście ludzi pod rządami Jego Wysokości.
Jestem pod wrażeniem. I tematyki, i zastosowanych technik. Opis technik pominę, zajęłoby to co najmniej dwie strony. Ale paru słów na temat treści nie mogę odpuścić.Portrety. Scenki rodzajowe z królem w roli głównej. Znamienne tytuły: Król przewodniczy ceremonii siewu, Jego wysokość Król, Ukochany Ojciec, Uprzejmość i troska Jego Wysokości, Odwiedziny odległej wioski, Nasz ukochany Król, 84 lata poświęcenia.


Matka pokazuje małemu dziecku (bardzo małemu dziecku!) wizerunek króla. Powódź, ewakuacja ludzi zanurzonych po pas w wodzie, wśród nich ojciec z dzieckiem w ramionach. Dziecko mocno ściska portret króla trzymającego w dłoni słuchawkę telefonu polowego, przy pomocy którego dowodzi akcją ratowniczą!

Tylko dlaczego, kiedy oglądam takie wystawy, ogarnia mnie jakaś dziwna melancholia?!











sobota, 5 grudnia 2015

Indonezja - Smoki z Komodo


Po sporej dawce sztuki i architektury na Jawie i Bali, czas na inne emocje. Czas na spotkanie z naturą. Jutro lecę na Flores. Lecę na Flores, żeby spotkać się ze smokami z Komodo.

Warany co prawda na Flores też żyją (ok. 2 tysięcy sztuk), ale do niewielkiej ich enklawy w środkowej części wyspy zagląda niewielu turystów. Na maleńką wysepkę Gili Motang która jest domem około 100 waranów – chyba nikt. Celem przyjezdnych jest głównie Komodo (ok. 1700 waranów), ostatnio również Rinca (ok. 1300 waranów). A najczęściej obydwie. Punktem wypadowym jest właśnie Flores, a ściślej mówiąc, Labuanbajo – niewielka, kiedyś rybacka wioska, dzisiaj żyjąca głównie z turystyki. Chociaż ryby też widzę, spacerując wieczorem nad brzegiem morza i podziwiając słońce tonące właśnie w ciepłej wodzie Morza Flores. Suszą się na wielkich płachtach rozłożonych na plaży. Ale o samej Flores będzie innym razem...
















Liczba osób, które chcą się spotkać ze smokami z Komodo, a i tych, którzy chcą ponurkować w ciepłych południowych morzach, ciągle wzrasta, ale styczeń to nie sezon turystyczny. Oferta lokalnych biur podróży nie jest zbyt bogata, a zmowa cenowa wyraźnie widoczna. Decyduję się kupić dwudniowy rejs w hotelu, w którym się zatrzymałam.


Rejs okazuje się bardzo udany. Odbywam dwa dwugodzinne trekkingi – jeden na Komodo, drugi na Rinca, na których, zgodnie z programem, mam spotkać warany. I chociaż często się zdarza, że program programem, a życie życiem, warany spotykam. Dwa przedstawiciele varanus komodoensis, największej współcześnie żyjącej jaszczurki, wygrzewają się na zalanej słońcem polanie. Każdy ma ponad dwa i pół metra długości. Nie są agresywne – prawdopodobnie najedzone. Niemniej jednak wszyscy przewodnicy (a po wyspach nie wolno się plątać samemu) są zaopatrzeni w długie, rozwidlone kije. Tak na wszelki wypadek. Kilka następnych sztuk przelewa swe cielska z boku na bok, krążąc koło budynków stacji parku narodowego. Prawdopodobnie wyczuły, że w nocy był obfity połów – tak przynajmniej twierdzi przewodnik. Dwa uprawiają miłość, czym wzbudzają zdumienie pana przewodnika – bo to nie ich czas. One mają dbać o zachowanie gatunku od maja do sierpnia, a nie w styczniu!



Pełna wrażeń wracam na pokład. Czas na nurkowanie. To znaczy, gdybym nurkowała. Ale nurkuję czy nie, zatrzymujemy się nad rafą koralową, niedaleko Pantai Merah (różowej plaży).
Łódka, na której odbywam rejs… No właśnie, nie wiem, czy to jeszcze łódka, czy już statek… Na łódkę jest to chyba za duże, na statek – za małe. Nieważna nazwa, jednostka pływająca, na której odbywam rejs, zostaje otoczona niewielkimi canoe. Muszle, perłopławy, rozgwiazdy, perły… Mogę kupić, co dusza zapragnie. I za co pewnie drogo bym zapłaciła podczas odprawy celnej w Polsce.

Z duszą na ramieniu wsiadam do jednego z canoe, żeby dopłynąć do plaży. Niestabilna, nie szersza niż 40 centymetrów łódka chybocze się i chwieje przy najmniejszym poruszeniu. Siedzę jak sparaliżowana, widząc oczami wyobraźni, jak wpadam – na zawsze – w objęcia koralowców żyjących gdzieś tam, w głębinie pod canoe.







Za to plaża jest cudowna! Rzeczywiście różowa. Za sprawą drobinek czerwonego korala, które wyrzucane są na brzeg przez fale. Czując grunt pod nogami, z rozkoszą pływam w ciepłej przybrzeżnej wodzie chłodzona łagodną, orzeźwiającą bryzą. Tracę poczucie czasu.
Niech się schowają plaże Sanur!

Noc spędzam na pokładzie – dosłownie, bo kajut na tej łajbie nie przewidziano. Zacumowaliśmy razem z innymi sześcioma statkami w Zatoce Latających Lisów – nietoperzy z rodziny rudawkowatych. Spłoszone przez kogoś, wzbijają się w powietrze, przesłaniając zachodzące słońce.


Generatory na sześciu łódkach prędko zostają wyłączone – zdrożeni turyści zapadają w sen po ciężkim (!?), ale za to pełnym wrażeń dniu. Tylko na jednej łódce życie towarzyskie toczy się długo w nocy, skutecznie zakłócając odpoczynek. Nie mogę spać ja, nie może spać Hussein, towarzyszący mi przewodnik. Nie wiem co prawda, po co mi na łódce przewodnik, może raczej należałoby go nazwać panem do towarzystwa, gdyby nie dwuznaczność tego określenia. Na trekkingi i tak muszę brać przewodnika uprawnionego przez kierownictwo parku narodowego. Jednak stanowiący załogę kapitan i kuchcik nie mówią po angielsku. Hussein mówi. Nie za dobrze, ale mówi. Ale za to jakie interesujące są nasze rozmowy! Ot chociażby, jak mu wytłumaczyć, co znaczy słowo quarrel (kłócić się), które pojawiło się w jednej z rozmów i jest niezbędne do zrozumienia istoty rzeczy. Ale pan jest inteligentny – po opisaniu wyrazu kilkoma zdaniami radośnie wykrzykuje:
– Wiem! Dużo ble, ble…
A myślałam, że „ble, ble” to polski slang!




Pan kuchcik...