piątek, 30 stycznia 2015

„Brama Zatoki” – Makau


W zwiedzaniu Makau towarzyszy mi deszcz. Dodatkowe utrudnienie to odbywający się właśnie wyścig jakiejś tam formuły czy Grand Prix. Tor wyścigu wiedzie ulicami miasta, skutecznie utrudniając dotarcie do zabytków, a ryk silników porusza wnętrzności. Oj, zły dzień wybrałam na zwiedzanie Makau!



Jednak mimo płaczącego nieba i zawalidrogi w postaci toru wyścigowego docieram do największych atrakcji miasta założonego przez Portugalczyków w 1557 roku. Fasada kościoła św. Pawła (1637), zniszczonego w pożarze, do którego doszło 1 stycznia 1835 roku na skutek tajfunu, mimo że to tylko fasada, robi wrażenie. Wizyta w kościele św. Dominika, w siedzibie portugalskiego senatu, w fortecy Monte Fort, grocie i ogrodzie Camoesa – to tylko niektóre punkty programu wypełniającego mi cały dzień.

 
Nie zachwycam się jednak górującym nad miastem potworkiem o nazwie Grand Lisboa, sto osiemnastym na liście najwyższych budynków świata, kasynem i hotelem wybudowanym na kształt lotosu. Na kształt lotosu, bo lotos to kwiat szczególny. Symbol czystości i drogi duchowego rozwoju. Był czczony już w starożytnym Egipcie. W hinduizmie i buddyzmie jest uważany za kwiat święty, w Makau znalazł swe miejsce na fladze i w godle.
 
Stylizowany lotos – niewielki pomnik w pobliżu portu – prezentujący się zresztą dużo lepiej niż lotosowy kolos, to jeszcze nie ostatni kwiat, jaki dzisiaj spotykam na mojej drodze. Z płatków lotosu, a ściślej mówiąc z wybudowanej na kształt lotosu kopuły Centrum Ekumenicznego, wyłania się olbrzymia statua bogini Kun Iam. Samo centrum zbudowane zostało na sztucznie usypanej wyspie w wodach zamglonej dzisiaj zatoki portowej, do której prowadzi – również sztuczna – sześćdziesięciometrowa grobla.




 
Na jednej z ulic wita mnie stadko kolorowych królików, zawieszonych ponad głowami przechodniów. Oczywiście – nie żywych. To latarnie wykonane w kształcie tego sympatycznego zwierzaka, będącego w kulturze chińskiej symbolem pomyślności i przychylności losu. Kiedyś sporządzane z bambusowych prętów i jedwabiu lub papieru według tradycyjnych wzorów, dzisiaj – pozwalając na upust fantazji twórców co do kształtów – tworzone z wykorzystaniem plastiku, drutu i wszystkiego, co jest dostępne. Jeszcze większą kolekcję świecących wewnętrznym, acz elektrycznym światłem królików oglądam wewnątrz budynku. Dostaję też broszurkę z instrukcją, jak taki lampion wykonać samodzielnie.

Nie, nie będę próbowała tworzyć chińskich lampionów!


I znów zbliża się noc. Czeka mnie jeszcze godzinna podróż wodolotem do Hongkongu. Na odwiedzenie któregokolwiek z kasyn Makau nie starczyło czasu. I pomyśleć, że są tacy, którzy przybywają do Makau właśnie – i tylko – z powodu hazardu

Jaskinia hazardu - wejście do jednego z kasyn

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Ubud, kulturalne centrum Bali. Cz. II.





Pałace i świątynie Ubud to doskonała scenografia dla różnego rodzaju sztuk i przedstawień. Organizatorzy życia turystycznego zadbali o to, żeby przyjezdny się nie nudził. Każdego dnia ma on do wyboru dziesięć przedstawień tradycyjnych balijskich tańców, chyba najważniejszej dziedziny balijskiej sztuki, tej związanej z kultem religijnym. Każde przedstawienie w innej świątyni czy pałacu, każde prezentowane przez inny zespół. Jakże inaczej przeżywa się te występy w takich przepełnionych magią miejscach aniżeli na jakiejś normalnej scenie! 
Oglądam inscenizacje najbardziej popularnych tańców i już wcale się nie dziwię, dlaczego w prawie każdej galerii można zobaczyć obrazy pt. Tancerka tańca kecak czy Tancerka tańca legong. I dlaczego w wielu miejscach budynki i ogrodzenia są ozdobione rzeźbami tańczących postaci.


Ubrane w bogate, zdobione złotem szaty i w olśniewających, przypominających wysokie korony, nakryciach głowy dziewczyny tańczą w charakterystycznie wygiętej postawie. W mroku rozświetlanym tylko pochodniami tańczą ich nogi, tańczą ich ręce, głowy, oczy. Czy to jeszcze jest taniec czy już trans? W przypadku tańca legong nastrój tworzą dźwięki gamelanu, w przypadku tańca kecak akompaniamentem jest szczególnego rodzaju śpiew czy raczej recytacja kilkudziesięciu mężczyzn ubranych jedynie w kraciaste sarongi i z czerwonym hibiskusem we włosach. Siedząc na ziemi wokół tańczących postaci, kołyszą się rytmicznie z uniesionymi wysoko rękami. Każdy taniec, każda część inscenizacji, to przedstawienie jakiejś historii, często pochodzącej z narodowych eposów lub legend. Dlatego każdy widz dostaje wraz z biletem krótkie streszczenie dotyczące przedstawienia. A co, niech poczyta trochę, a nie siedzi jak na tureckim kazaniu!



Aby zrozumieć żart, w którym mieszkańcy Ubud śmieją się sami z siebie, nie potrzeba żadnej instrukcji. Zarówno do jednego z pokazów tańca, jak i podczas występu teatru cieni (tak, tak, w końcu załapałam się na pokaz wayang, udaremniony w Yogyakarcie przez ulewny deszcz) zostają wplecione scenki, z którymi można spotkać się każdego dnia na ulicach Ubud.
Otóż każdy spacer odbywa się przy szczególnego rodzaju akompaniamencie. Do uszu każdego bez wyjątku turysty bezustannie dobiegają słowa:
– Transport?
– Taxi! Taxi!
– Taxi?
– Transport, transport.
Chwyt marketingowy znany mi z Yogyakarty: „Skąd jesteś?” zostaje tutaj zastąpiony pytaniem: „Gdzie idziesz?”. Odpowiesz – wpadłeś. Przewiozą cię nawet na drugą stronę ulicy. Oczywiście za specjalną stawkę – tylko dla turysty.

Zupełnie innego rodzaju doznań dostarcza Małpi Gaj, niewielki skrawek deszczowego lasu zamieszkany przez balijskie długoogonowe makaki. Na terenie lasu znajdują się trzy świątynie i niewielki cmentarz. Balijczycy uważają mieszkające tu małpy za strażników chroniących te świątynie przed złymi mocami. Dlatego czczą je i otaczają opieką. Nie wolno zwierząt drażnić i przeganiać, ale należy je dokarmiać, głównie bananami czy papają. One tymczasem tak się rozbestwiły, że wydaje się, że nawet myśl o jedzeniu wywołuje ich atak. Nie mówiąc już o sytuacji, gdy konieczne jest wyjęcie czegoś z plecaka. Trzeba uważać, ale warto tu zaglądnąć.
Aby jakiemuś turyście nie przyszło do głowy coś głupiego, po terenie krąży kilku panów strażników, ubranych w sarongi i udangi. Sarong, wiadomo, kawałek materiału upięty w specjalny sposób, tworzący rodzaj spódnicy. Udang to nakrycie głowy zrobione z chusty upiętej specyficzną metodą, z charakterystycznym wypustem na przedzie. Ponieważ kształt wypustu przypomina krewetkę, całe nakrycie głowy przyjęło nazwę od tegoż skorupiaka – bo udang znaczy właśnie „krewetka”. Sposobów wiązania chust jest wiele – w zależności od statusu społecznego i regionu.
Widok panów w sarongach nie jest niczym nadzwyczajnym w całej Azji Południowo-Wschodniej. Czasem chodzą tak ubrani z jakiegoś powodu, np. w sułtańskim pałacu w Yogyakarcie tak nosiła się pałacowa świta – obecnie obsługa turystów. Tutaj, na Bali, jest to ubiór codzienny. W Denpasarze wypierany jednak przez dżinsy, w Ubud nadal noszony przez dziewięćdziesiąt procent mężczyzn, dodających miastu niezwykłego uroku. A jak wspaniale prezentują się na motorach!
Oj, jak mnie się podobają panowie w sarongach i udangach!

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Ubud, kulturalne centrum Bali. Cz. I.


Zaledwie dobę temu wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że mój pobyt w tym mieście może zostać drastycznie ograniczony. Tymczasem przede mną całe cztery dni – przecież dzień dopiero się zaczyna. Dobrze, że tyle – szkoda, że tylko tyle. Bo, nie nudząc się, spędzić tu można tygodnie. Bowiem to miasto szczególne, dla mnie jedyne godne odwiedzenia na Bali – chociaż zwolennicy plaż Kuty i Sanur pewnie się z tym nie zgodzą.

Ubud to miasto artystów z niezliczoną liczbą galerii sztuki. Wysokiej lub niskiej, ale zawsze warto popatrzeć lub porozmawiać z ludźmi, którzy się sztuką – w baaaardzo szerokim tego słowa znaczeniu – parają.



Nazwa Ubud pochodzi od starobalijskiego wyrazu oznaczającego medycynę. I rzeczywiście przez wieki w mieście parano się ziołolecznictwem, a tutejsi kapłani cieszyli się dobrą sławą, jako medycy. W XIX wieku osiedliło się tutaj wiele arystokratycznych rodzin.
Najnowsza historia Ubud zaczęła się w latach 20. XX wieku, kiedy, zachęcani przez członków rodziny królewskiej, zaczęli przybywać tutaj artyści z Europy. Jednymi z pierwszych byli Walter Spies i Rudolf Bonnet. Z ich inicjatywy sprowadzano do Ubud artystów z całej Bali, aby uczyli swoich rodaków, Balijczyków, rodzimej sztuki, chroniąc ją od zapomnienia. Zachęcali też Balijczyków do malowania technikami europejskimi. Rozdawali mieszkańcom Ubud i okolic farby, aby ci malowali sceny z codziennego życia właśnie tak, jak robili to oni.
Europejscy artyści inspirowali się sztuką balijską, artyści miejscowi chętnie czerpali wzory ze sztuki uprawianej przez przybywających gości. Dzisiaj w licznych galeriach można oglądać efekty tych wzajemnych inspiracji.

Boom turystyczny rozpoczął się na Bali w latach 60. XX wieku. Sztuka niekiedy obniżała swe loty, stając się turystyczną tandetą, co nie zmienia faktu, że Ubud pozostaje centrum artystycznych poszukiwań.

Swojego miejsca na ziemi poszukiwał też urodzony w 1911 roku na Filipinach Don Antonio Maria Blanco, artysta o hiszpańsko-amerykańskich korzeniach, zwany balijskim Salvadorem Dalim – ze względu na charakterystyczny beret, krzykliwy ubiór i ekscentryczny charakter.

Po ukończeniu artystycznych studiów w Nowym Jorku Blanco miał zamiar osiąść na Tahiti, ale los rzucił go na Hawaje, do Japonii i do Kambodży, aby ostatecznie przywieść go w 1952 roku na Bali. Rok później ożenił się z balijską tancerką Ni Ronji. Bali dało mu wszystko, czego potrzebował, aby się rozwinąć artystycznie: baśniowe krajobrazy, zjawiskową atmosferę otoczenia, obecność sztuki i miłość. Na podarowanym mu przez króla terenie wybudował dom, studio i galerię znane obecnie jako The Blanco Renaissance Museum. Wchodzi się do niego przez gigantycznych rozmiarów marmurową bramę w kształcie sygnatury mistrza, znaną jako największa sygnatura w świecie. Podpisem w takim kształcie sygnował swoje prace. Pracownia pozostała w stanie nienaruszonym, na sztalugach widnieje jedna z prac artysty. W galerii blisko 300 obrazów w porządku chronologicznym. Bohaterkami większości z nich są kobiety, wyraz jego uwielbienia dla – jak utrzymywał – najpiękniejszych stworzeń bożych. Każdy obraz ma ciekawą ramę, każda jest inna, większość z nich zaprojektowana przez samego artystę. Obok niewielka pracownia i galeria syna, Mario Blanco, jednego z czworga dzieci Antonio, mieszkającego i tworzącego w miejscu, które stworzył jego ojciec.

Dodatkową atrakcją jest niewielka ptaszarnia założona jeszcze za życia artysty. Ptaki przyzwyczajone są do wizyt turystów i chętnie pozują z nimi do zdjęć. Ze mną też – a jakże. Dzioborożec siedzi mi na ręce, papuga na ramieniu.

Jednak Ubud to nie tylko świątynie sztuki – muzea i galerie. Tych prawdziwych, poświęconych kultowi religijnemu świątyń i pałaców też nie brakuje. I wcale nie są gorsze od tych w Denpasarze. Co więcej, tutaj nawet hotele przypominają świątynie. Prawie wszystkie mieszczą się właśnie w takich otoczonych murami przestrzeniach, wypełnionych niewielkimi budynkami – takie skrzyżowanie świątyni, pałacu i zespołu bungalowów. Ma to swój urok, jakkolwiek pierwszej nocy czuję się trochę nieswojo, jakbym bezcześciła jakąś świętość. Potem się przyzwyczajam, przestają mi przeszkadzać nawet koguty i inna menażeria, zaczynające dzień dużo wcześniej niż zwykli podróżnicy.


poniedziałek, 5 stycznia 2015

Nagasaki – Festiwal Kunchi



Festiwal Kunchi (albo Okunchi) związany jest z pobytem w Nagasaki Chińczyków i wywodzi się z pradawnego zwyczaju świętowania przez nich dziewiątego dnia dziewiątego miesiąca kalendarza księżycowego, dnia uważanego za dzień szczęśliwy. Wymowa określenia „dziewiąty dzień” to „ku nichi”, co stopniowo zmieniło się na „kunchi” i stanowiło nie tylko proste tłumaczenie chińskiego wyrażenia, ale było też rozumiane jako celebrowanie tego dnia, jego święto. A szczęśliwy dzień zaczęto z czasem rozumieć szerzej i w wielu materiałach festiwal jest przedstawiany jako święto dobrych plonów.

Pierwszy festiwal odbył się w 1634 roku, w roku, który rozpoczął okres izolacjonizmu Japonii i wypędzania cudzoziemców z kraju. Niektórym Chińczykom pozwolono zostać, ale równocześnie ograniczono ten pobyt do Nagasaki. W organizację obchodów tego święta, odbywającego się od ponad trzystu siedemdziesięciu lat, zaangażowanych jest czterdzieści miast regionu. Co roku przedstawienie przygotowuje pięć miast – na zmianę w siedmioletnim cyklu. Przygotowania do występów zaczynają się już kilka miesięcy wcześniej. W tym roku wydarzeniem jest fakt, że po raz pierwszy od pięćdziesięciu siedmiu lat w uroczystościach uczestniczy miasto Imakago-machi. Nie żyje już nikt, kto brał udział w uroczystościach przed laty, zatem tym większy był wysiłek jego mieszkańców, aby ze zdjęć odtworzyć kostiumy i przygotować występ.
Kiedy docieram do estrady zbudowanej specjalnie dla festiwalowych występów, miejsc wolnych już nie ma – o ile można mówić o miejscach w europejskim tego słowa znaczeniu. Nie ma miejsc siedzących typu krzesła czy ławy. Trybuny dla widzów to zwyczajna, drewniana pochylnia. Dla Japończyków, przyzwyczajonych do funkcjonowania na podłodze, to nie problem; ja po piętnastu minutach mam ścierpnięte wszystkie części ciała. Pocieszeniem jest dobry widok – „zainstalowałam się” na przejściu, bo innego miejsca nie znalazłam. Zaczynają się występy. Przedstawienie trwa prawie cztery godziny. Czego ja nie oglądam…
Tańce z parasolkami, wstążkami, szarfami czy gałązkami klonów to tylko preludium do istoty przedstawienia.


Występ każdego miasta zaczyna taniec kasaboko. Co to jest kasaboko? Taki jakby duży parasol, na wierzchu którego umieszczono bogatą dekorację, a na brzegu dokoła zawieszono zasłonę – równie bogato zdobioną. Co za tym idzie? To, że takie kasaboko waży 130–150 kilogramów i że niosący go człowiek nie widzi nic. Dlatego towarzyszy mu kilku pomagierów, w tym jeden z lampionem lub proporcem na długim kiju, którym (kierując go pod zasłonę) wskazuje tańczącemu z kasaboko drogę, a raczej miejsce, na którym pan ma się kręcić w kółko. I nie jest zapewne łatwo wirować z ponad stukilogramowym ciężarem wspartym na ramieniu. Dlatego im bardziej płynny jest ruch całej konstrukcji, tym głośniejsze brawa się rozlegają. Innych niuansów wpływających na stopień aplauzu nie wypatrzyłam…



 














To, co widziałam rano z hotelowego okna, to była replika łodzi. Albo statku. Rekwizyt odgrywający główną rolę w spektaklu. To znaczy rekwizytów jest kilka, co jeden to piękniejszy – to efekt rywalizacji między miastami. I nawiązanie do czasów, kiedy Nagasaki było jedynym portem, do którego zawijały obce okręty. Statek jest wsparty na kołach, we wnętrzu siedzą dzieci – od kilku do kilkunastu – i robią hałas, bijąc w bębny i bębenki. „Siłą napędową” łodzi są młodzi mężczyźni (szesnastu–dwudziestu), którzy trzymając uchwyty po jej obu stornach, rozpędzają ją do granic możliwości, potem ją hamują. Biorąc pod uwagę, że rozmiary sceny/areny nie są zawrotne, to „rozpędzanie” i „hamowanie” wymaga niesamowitej koordynacji i siły (i miesięcy ćwiczeń) – a ja oczyma wyobraźni widzę, jak rozpędzona łódź wbija się w trybuny. Ale to jeszcze betka… Szaleństwo ogarnia widownię, kiedy panowie wprowadzają łódź w ruch „dookoła własnej osi”. Trudno to sobie wyobrazić? Gdybym tego nie widziała, też miałabym problemy z wyobraźnią. A co to ma znaczyć? To, że statek płynąc po wzburzonym morzu, musi walczyć z prądami morskimi i przecinać ogromne niekiedy morskie fale… 


Kulminacyjnym punktem przedstawienia jest taniec smoków, taniec, który w Chinach od setek lat był częścią ceremonii błagalnych o deszcz. Smoki są trzy, dwa ciemnopopielatozielone i jeden biały. Wszystkie z biało-czerwonymi brzuchami. Najpierw tańczą pojedynczo, potem wszystkie razem. Cielsko każdej gadziny wprawiane jest w ruch dzięki współpracy dziesięciu mężczyzn, którzy poruszają w odpowiednim rytmie drążkami, na końcu których wsparte jest pokaźnych rozmiarów cielsko uszyte z cennych i bogato zdobionych materiałów. Dzięki doskonałej koordynacji ich ruchów – i sprawnego „dyrygowania” przez specjalnego „wodzireja” – smoki poruszają się żywo i płynnie, ścigając złotą piłkę – wyobrażenie księżyca albo słońca (pole do popisu dla wyobraźni oglądających). Dźwięki trąbek to głos smoka, dźwięk chińskiego gongu to odgłosy wiatru, uderzenia w bębny mają naśladować padające krople deszczu, grzmoty i błyskawice. Biało-czerwony wzór na brzuchach smoków to tornado, a ciemne umaszczenie smoków to wyobrażenie czarnych chmur towarzyszących burzom i nawałnicom. Cała ta symbolika w oczywisty sposób nawiązuje do istoty tańca – rytuału błagania o deszcz.


Taniec smoków oglądam na stojąco, nie jestem w stanie już dłużej siedzieć na tych dechach, ale też ani przez moment nie pomyślałam, żeby wyjść. Bo warte oglądania są nie tylko występy, ale także widok rozentuzjazmowanych Japończyków. Widok bezcenny! Oni przeżywają każdy taniec, każdy występ całym swoim jestestwem. Okrzykami dają wyraz swojemu uznaniu dla wysiłku występujących. Aby jeszcze bardziej zagrzewać widzów do aplauzu, zaangażowano kilku mężczyzn, którzy stojąc twarzą do trybun, „dyrygują” oklaskami i okrzykami. Ale pan, któremu wyznaczono rewir przede mną, chyba dopiero praktykuje… słabo się angażuje w porównaniu z jego kolegami.


Na zakończenie występu każdego miasta jego przedstawiciele podchodzą do skraju areny i rzucają w tłum małe zawiniątka, które okazują się chusteczkami czy ręczniczkami z logo miasta, czy może sponsora… I tutaj zaczyna się szaleństwo. Dziwnym zbiegiem okoliczności więcej niż połowa widzów gromadzi się w pobliżu sceny gotowa w tym biegu po niewielki pakiecik stratować każdego, kto stanie czy siądzie mu na drodze.
Spektakl, który oglądam, to tylko fragment festiwalowych obchodów. Najważniejszym punktem programu są uroczyste procesje. Ta główna zaczyna się w chramie Suwa, chramie zbudowanym jako przeciwwaga wobec szerzącego się katolicyzmu. Oficjalna data założenia Suwa Shrine przypada na rok 1614. Najpierw wznoszono w tym miejscu niewielkie kapliczki, obecne zabudowania pochodzą z roku 1624, dziesięć lat później uczyniono świątynię centralnym miejscem obchodów święta Kunchi.


Niezależnie od tych głównych uroczystości na każdej ulicy i o każdej porze spotykam grupy festiwalowych performerów odgrywających krótkie scenki przed szeroko otwartymi drzwiami domów, sklepów, restauracji. Ma to zapewnić mieszkańcom, właścicielom, a i pracownikom pomyślność i dobrobyt. A mnie dostarcza szeregu wrażeń estetycznych, zabierając w podróż kilka wieków wstecz…