piątek, 27 lutego 2015

Święta góra Japończyków – Fudżi


Wstaję skoro świt, przede mną kolejny wypad z Tokio. Fudżi! Święta Góra Japończyków. Wierzono, że na sięgającym ponad chmury szczycie mieszkają bóstwa opiekuńcze. Zatem pielgrzymowano na sam szczyt, aby przybliżyć się do świata bogów, aby otrzymać ich błogosławieństwo.

Mówi się, że każdy powinien przynajmniej raz w życiu wejść na górę Fudżi. No to idę. Ale najpierw jadę – około dziewięćdziesięciu kilometrów na południowy-zachód od Tokio. Z paru możliwości wybieram opcję bezpośredniego dojazdu z Tokio na tzw. piątą stację, tj. na wysokość 2305 m n.p.m. Tylko co to znaczy piąta stacja?
Autobus odjeżdża z dworca w pobliżu stacji metra Shinjuku. Znów czeka mnie błądzenie w labiryncie dworcowych peronów i przejść! Ale i tym razem udaje mi się nie zgubić i trafić na dworzec ponad pół godziny przed odjazdem.
W autobusie panuje atmosfera pikniku. Każdy z pasażerów wchodzi z kubkiem gorącego napoju i równie gorącym (mimo wczesnej pory!) daniem w styropianowym pojemniku. Oparcia siedzeń są dostosowane do umieszczania licznych kubków i butelek. Jestem chyba jedyną osoba, która niczego nie spożywa.
Na ostatnim odcinku swojej trasy autobus wspina się z trudem, mijając tabliczki z oznaczeniem kolejnych stacji. Dowiaduję się, że to pielgrzymi podążający na szczyt swojej Świętej Góry podzielili ją na dziesięć odcinków, wyznaczając miejsca postoju, na których zatrzymywali się, aby odpocząć, aby kontemplować przyrodę, aby jak najdłużej podziwiać błyszczący w promieniach słońca stożek pokryty śniegiem.
Obecnie do piątej stacji prowadzi wygodna szosa. Dalej już dojechać się nie da, można tylko dojść na szczyt (3750 m n.p.m.), ale to już całodzienna wyprawa.
Wysiadam z autobusu i przeżywam szok. Tłok, rejwach, każdy chce zrobić zdjęcie, każdy chce ustawić samochód w odpowiednim miejscu, każdy chce coś zjeść… Boże, ja chcę na jakiś szlak, z dala od tego dzikiego tłumu…


A Fudżi spokojnie spogląda na nas… Z tej perspektywy pokryty wiecznym śniegiem szczyt nie jest widoczny. Niebo prawie bezchmurne, ciepło…


Wypatruję jakieś biuro za stojącym przy parkingu schroniskiem. Nie zdążyłam dobrze wejść do środka, gdy pan Japończyk, nie pozwalając mi nawet otworzyć ust, mówi:
– Mam coś, czego potrzebujesz – i podaje mi mapkę ze szlakami.
Pokazuje na niej trasę, którą mogę sobie przejść, mając do dyspozycji niewiele czasu. Dziękuję, żegnam się, wychodzę, ale pan Japończyk podąża ze mną. Trochę mnie to dziwi, ale… niech sobie idzie. Pan przeprowadza mnie przez parking, przez ulicę i wprowadza na szlak. Dopiero kiedy stawiam stopę na ścieżce, pan uznaje, że może mnie zostawić, że już się nie zgubię.
To jeden z licznych przykładów niesamowitego wręcz poczucia odpowiedzialności Japończyków za kogoś, komu pomagają.




Zostaję sama, pogoda wspaniała, rześkie powietrze, słońce świeci, tutaj już widać, że to jesień. Od czasu do czasu mijają mnie inni ludzie, którzy także uciekli od parkingowego zgiełku. To znów ja mijam jakieś zorganizowane grupy edukacyjne – z pochylonymi nad jakąś roślinką głowami, rozdyskutowani, zapomnieli o bożym świecie.
Drzewa wręcz oszałamiają kolorami jesieni. Stąpając po również wielokolorowym żużlu, nie mogę zapomnieć, że jestem na wulkanie. Ścieżka prowadzi lasem, niezbyt gęstym, co chwilę między drzewami widzę odsłonięty szczyt Fudżi. Jestem przeszczęśliwa!



Po blisko dwugodzinnym spacerze dochodzę do szosy, którą muszę wrócić do parkingu, a właściwie do przystanku autobusowego, z którego mam autobus do jednej z licznych miejscowości wypoczynkowych, jakie powstały w rejonie Fudżi i pięciu jezior położonych po północnej stronie góry. Nie mam za dużo czasu, nie bardzo też chce mi się wędrować szosą, zatem widząc, że do jednego z samochodów wsiadają tylko dwie osoby, wpraszam się do nich. Nie mówią po angielsku, ale uśmiech nie schodzi z ich twarzy. Także wówczas, kiedy pan kierowca dostaje breloczek z herbem Krakowa, chociaż teraz zza warstw uśmiechu wygląda zdziwienie i wszytko wskazuje na to, że chyba państwo nie spotkali się wcześniej z takim zwyczajem. Cóż, niech kontakty z obcokrajowcami i im pozwolą na zdobycie nowych doświadczeń…
 

3 komentarze:

  1. Takie przedsięwzięcie to nie byle co. Niewiele osób z poza Japonii może pochwalić się zdobyciem tej góry, także jest się z czego cieszyć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Emerytka w podróży5 marca 2015 14:27

      Prawdę powiedziawszy bardziej cieszyłabym się , gdybym mogła wejść na szczyt. Ale przecież: "jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma". Bardzo miło wspominam ten dzień...

      Usuń