wtorek, 24 marca 2015

Góra Kościuszki – nie wszystko musi kończyć się sukcesem


Jadę do Thredbo. Dlaczego? Bo Thredbo to punkt wypadowy do zdobycia Góry Kościuszki (2228 m n.p.m.), najwyższego szczytu Gór Śnieżnych i całej Australii. No więc być w Australii i nie pojechać do Thredbo? Tym bardziej że z Canberry to tylko trzy godziny!



Thredbo położone jest na stromym zboczu. Jak strome jest to zbocze, najlepiej widać na przykładzie mojego, niezbyt dużego, hotelu. Prowadzą do niego dwa wejścia. Jedno z ulicy, którą idę, szukając noclegu, drugie z ulicy, która przebiega powyżej wioski i wiodące wprost na trzecie piętro budynku.
Wszystkie umocnienia stromego zbocza i dróg wyglądają, jakby były nowe. I rzeczywiście. To efekt generalnej przebudowy wzmocnień po tragedii, do jakiej doszło w 1997 roku. Zwały rozmytego błota zniosły dwa hotele, grzebiąc osiemnaście osób. Przeżył tylko jeden człowiek, Stuart Diver, wydobyty przez ratowników po sześćdziesięciu siedmiu godzinach akcji ratunkowej. Jego historia stała się kanwą filmu Heroes' Mountain – the Thredbo story (polski tytuł: Na ratunek), którego scenariusz oparto na napisanej przez niego samego biografii. Teren w centrum wioski, gdzie stały zniszczone przez lawinę błotną budynki, pozostaje niezabudowany, tworząc swego rodzaju miejsce pamięci (The Commemorative Platform).


 

Zdobycie Góry Kościuszki zostawiam sobie na jutro, dzisiaj przejdę się po wiosce. Jak na tak małą miejscowość ustawiono sporo rzeźb, tworząc – na potrzeby turystów – „szlak artystyczny” i „szlak pamięci” opisane w specjalnie przygotowanych broszurach. Niech się turysta nie leni, tylko zwiedza! Koala, kangur, wombat, emu doczekały się tutaj swoich pomników. Przodkowie mieszkający na tych ziemiach też. Nawet chmurki zostały upamiętnione na jednym z murów. I Kościuszko. Chociaż spodziewałam się zobaczyć wizerunek naszego rodaka, podobieństwa doszukać się nie mogę. 

Abstrakcyjna rzeźba, zgodnie ze słowami autora Petera D. Cole’a: „opisuje i wykorzystuje symbole i wyobrażenia krajobrazu”. A, zatem nie chodzi o Polaka, ale o górę nazwaną jego imieniem. Obelisk z popiersiem Kościuszki „mignął” mi przed wjazdem do wioski.  


 






















Na krańcu wioski Centrum Pamięci tych, którzy zginęli podczas tragicznych wydarzeń w 1997 roku, po drugiej stronie ulicy Centrum Ekumeniczne Jana Pawła II. Obydwa ośrodki zamknięte.

A w hotelu przytulnie, cieplutko. Grzeją kaloryfery, nie jakieś rzężące urządzania jak w Nowej Zelandii. Żyć, nie umierać!

W minioną sobotę zaczął się oficjalny sezon narciarski. Widzę chodzących po ulicach narciarzy, chociaż nie widzę śniegu, ale pewnie jakieś stoki dla nich przygotowano. Na Górę Kościuszki można dojść szlakiem (wysoko!) lub część trasy pokonać wyciągiem krzesełkowym o szumnej nazwie Kościuszko Express, pokonującym sześćset metrów różnicy wysokości – z 1370 do 1970 m n.p.m. Jasne, że wybieram tę opcję.
Mży, jest potwornie zimno i jestem jedyną osobą, która wykazuje chęć wjechania na górę. Obsługa wyciągu ostrzega mnie, że na popołudnie przewidywana jest zamieć śnieżna. Na górze jest jeszcze gorzej. W życiu nie miałam do czynienia z takim wiatrem, idę zgięta wpół, ale nie pada, mżawka też ustała.


Ścieżka ma postać metalowych krat usytuowanych około połowy metra ponad powierzchnią gruntu, tak aby nie niszczyć górskiej flory. Dookoła krat jakieś jesienne fioletowe kwiatki. Lada dzień, o ile nie lada godzina, zostaną pokryte śniegiem.
Do pokonania mam jakieś trzy, cztery kilometry i 298 metrów różnicy wysokości. Gdyby nie taka pogoda, byłoby to piękne wędrowanie. Przypominam sobie, że miałam się zgłosić w punkcie „ichniejszego” GOPR-u, który mieści się w restauracji przy górnej stacji kolejki. Poczucie obowiązku każe mi wrócić.
Okazuje się to czasem straconym, nikt nie jest zainteresowany, gdzie mam zamiar iść i czy w ogóle mam zamiar. Nie, to nie. Szkoda tylko tego czasu, który straciłam, wracając się.

 Dochodzę do punktu widokowego – pierwszego miejsca, z którego można zobaczyć Górę Kościuszki.

Można, ale nie dzisiaj. W tej chwili widoczność sięga nie więcej niż pięćdziesięciu metrów. Napis na tablicy informuje, że polski odkrywca Paweł Edmund Strzelecki nadał, w roku 1840, tej najwyższej górze Australii nazwę Kościuszko, ponieważ kształt góry przypominał mu grób Generała Kościuszki[i], polskiego bojownika o wolność. Hm…

Jak można się domyślać, chodziło Strzeleckiemu o Kopiec Kościuszki, co nie zmienia faktu, że tenże nie jest grobem, ale pomnikiem polskiego bohatera. Ale dla większości zwiedzających jest to szczegół bez znaczenia, generalnie rzecz biorąc, w ten sposób została uczczona pamięć wielkiego Polaka.




 













Z żalem podejmuję decyzję o powrocie.
Ale kiedy już minęło parę chwil mojej drogi powrotnej, nagle przez mgłę zaczyna przeświecać słońce.
No nie, wracam…

Ponownie mijam punkt widokowy, szczytu jednak nadal nie widać. Po następnych piętnastu minutach marszu nawet te wątłe promienie słońca nikną, mgła się nasila, może to chmury, zaczyna padać zmrożony deszcz. Wiatr coraz bardziej porywczy… czy to już ta zapowiadana zamieć śnieżna? Jedno jest pewne, tak pewnie wygląda gwałtowna zmiana pogody w górach.

Zwycięża resztka rozsądku – wracam, tym razem ostatecznie i definitywnie. Może gdybym wcześniej dwukrotnie nie zawracała. Kto wie…

Góry Kościuszki nie zdobyłam. Porażka. Ale w końcu nikt nie obiecywał, że będę odnosić same podróżnicze sukcesy.

Nie mogę jednak sobie pozwolić na czekanie na poprawę pogody, jutro opuszczam Thredbo. Kierunek: Melbourne i Wielka Droga Oceaniczna.



[i]Informacja ta jest zgodna ze sprawozdaniem, jakie napisał Strzelecki dla gubernatora Nowej Południowej Walii po zakończeniu ekspedycji, w czasie której zdobył szczyt.

czwartek, 12 marca 2015

Tokio - Asakusa


Na wschód od hotelu, w którym się zatrzymałam, rozciąga się dzielnica Asakusa, serce Shitamachi – Dolnego Miasta obejmującego północno-wschodnią część Tokio. Shita znaczy „dół/spód”, machi oznacza „miasto”. Określenie „Dolne Miasto” nie odnosiło się jednak w tym przypadku do ukształtowania terenu, ale do faktu zamieszkiwania tutaj, już od XVII wieku niższych warstw społecznych, plebsu. W 1945 roku bomby zapalające zniszczyły Dolne Miasto. Po raz kolejny, po wcześniejszych, kilkakrotnych pożarach i trzęsieniach ziemi. I po raz kolejny zostało przez jego mieszkańców odbudowane.


Najznamienitszym zabytkiem dzielnicy jest najstarsza świątynia Tokio, Sensōji Temple. Legenda mówi, że jej początki sięgają roku 628, kiedy to dwaj rybacy, bracia, w trakcie połowu wyłowili z rzeki posąg bogini Kannon, protektorki ludzi potrzebujących szczególnej pomocy – chorych, ubogich, kobiet w ciąży. Naczelnik wioski, rozpoznając świętość postaci, polecił braciom przekształcić ich dom w świątynię, gdzie mieszkańcy wioski mogliby oddawać cześć bogini. Pierwszą prawdziwą świątynię wzniesiono w 645 roku. Kilkakrotnie przebudowywana, ostateczną postać przybrała w XVII wieku, ale nie ostała się bombom II wojny światowej. W 1958 roku została odbudowana jako symbol pokoju i odrodzenia narodu.


Na teren świątyni wchodzi się przez Kaminarimon Gate (Bramę Pioruna) z olbrzymim lampionem wiszącym w przejściu. Groźne spojrzenia bóstw usytuowane po bokach bramy lustrują tłumy przekraczających bramę. Teraz tylko trzeba pokonać dwieście pięćdziesiąt metrów handlowej uliczki Nakamise, której pierwsze stragany ustawiono tutaj już w XVII wieku. Nie, żadnych pamiątek, nawet jeżeli miałyby być kupowane w tak „zacnym” miejscu. To dopiero mój trzeci dzień w Japonii.
Na dziedzińcu, przed wejściem do świątyni kadzielnica w kształcie kotła otoczona wiernymi (i nie tylko, turystami też) zapalającymi kadzidełka i zagarniającymi rękami snujący się z nich dym. Trudno się dziwić, skoro ma on uzdrawiające właściwości!


















Jest ciepło, ale wilgotno. Zaczyna padać. Przysiadam na schodach świątyni, żeby przeczekać mżawkę. Nie ja jedna. Siedzący obok mnie chłopak zaczyna rozmowę, okazuje się, że pochodzi z Paryża, a zatrzymał się w tym samym hotelu co ja. Wymieniamy doświadczenia, porównujemy trasy.
Przestaje padać. Poświęcam trochę czasu na sprawy organizacyjne. Na pobliskim dworcu kupuję pakiet turystyczny do Nikkō, w innym biurze bilet na autobus, który zawiezie mnie na górę Fudżi. Teraz mogę oddać się dalszemu poznawaniu miasta.



sobota, 7 marca 2015

Kawaguchiko – miasto i jezioro

Fudżi z okna pociągu jadącego z Kioto do Tokio




Autobus wiezie mnie do miasteczka Kawaguchiko położonego nad jeziorem o tej samej nazwie, jednego z pięciu jezior położonych na północ od Fudżi. Kawaguchiko to wymarzone miejsce do oglądania góry z nieco dalszej perspektywy. Niestety, nie mam szczęścia. Niebo się zachmurzyło, szczytu nie widać. Ale nie pada, jest ciepło, doskonałe warunki do spacerów i nie tylko. Sporo „łabądków” i nawet dużo większy „rekinek” czekają na chętnych do popływania po jeziorze. 

Kilka muzeów i galerii, m.in. Muzeum Zabawek i Muzeum Kamieni (tych szlachetnych, oczywiście!), zaprasza, aby je zwiedzić. Przegrywają z naturą. Trasa jest tak malownicza, że szkoda czasu na przebywanie w jakimkolwiek wnętrzu. W oddali góry i górki (z wyjątkiem tej najważniejszej!), na brzegu liczne, znane mi z dzieciństwa, a ostatnio chyba w Polsce nieco zapomniane, onętki. Już wcześniej zwróciły moją uwagę, zdobiąc chociażby kilkudoniczkowe „przydomowe ogródki” i w Tokio, i w Kamakurze. Teraz, obok kwitnących wiśni, to dla mnie kolejny symbol Japonii.



Autobus, którym wracam do Tokio, przybywa do dworca z półtoragodzinnym opóźnieniem za sprawą gigantycznego korka na peryferiach miasta (mimo woli przychodzi na myśl Zakopianka w niedzielne popołudnia!). Co ciekawe, mimo zmroku światło w autobusie jest cały czas zapalone. Obserwuję, że w innych mijanych lub mijających nas autobusach też. Widać taki tutaj, a Japonii, zwyczaj.

Znów się nie wyśpię, jutro wcześnie rano mam pociąg do Nikkō.