poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Hongkong I

Dla większości podróżników pobyt w Hongkongu to tylko przystanek w trakcie podróży. 1-2 dni. Ale to o wiele za mało, aby poznać to miasto, zobaczyć jego skarby. Zresztą siedem dni, jakie sobie tutaj zaplanowałam, to też nie za wiele, ale wystarczająco dużo, żeby chcieć tu wrócić.
Największe wrażenie?


Świątynia Dziesięciu Tysięcy Buddów. Przewodniki zawierają informację, że w rzeczywistości jest ich ponad 11 tysięcy, ale to też nie jest prawdą, gdyż tylko na ścianach głównej świątyni jest ich 30 tysięcy. Figury Buddy – złote, kolorowe, uśmiechnięte, poważne – ustawiono wzdłuż schodów prowadzących do świątyni. I na tarasach przed świątynią. I na zboczu góry za świątynnym kompleksem. I na ścianach świątyń – te są niewielkie, zaledwie kilkucentymetrowe.
















I tylko mnich pobierający myto zaraz na początku ścieżki psuje wrażenie, jakie robi świątynia. Drobnych nie bierze, w dłoni ma na pokaz kilka studolarówek hongkońskich. W zamian wciska bransoletki… Udaje mi się wykpić 40 dolarami (co i tak jest bajońską sumą!). Kilka kroków dalej wisi tabliczka: „Od tego miejsca żebranie zakazane!”.

No i już wiem, że to nie mnich z klasztoru, do którego idę, ale mnich przebieraniec!


Budowa największego na świecie posągu Buddy z brązu, Wielkiego Buddy Tian Tan na wyspie Lantau, rozpoczęła się w 1990 roku. Odsłonięcie  figury odbyło się 29 grudnia 1993 roku, w dzień urodzin Buddy Siakjamuni. Mierzący 34 metry wysokości i ważący 250 ton posąg wykonano z 202 kawałków brązu za 68 mln dolarów. Można tam dojechać gondolową kolejką linową o długości 5,7 kilometra w ciągu niespełna pół godziny (podróż drogą trwałaby ponad godzinę), a widoki są fantastyczne. Dotarcie do samego posągu to kolejne pół kilometra przez wioskę Ngong Ping, handlową, a dla mnie wątpliwą atrakcję tego miejsca, i pokonanie 268 schodów. Ale warto – wewnątrz posągu ciekawe muzeum.






wtorek, 14 kwietnia 2015

Pola Śmierci Choeung Ek i Muzeum Ludobójstwa – bolesna scheda po Czerwonych Khmerach



Odwiedzając Phnom Penh nie można pominąć Muzeum Ludobójstwa i Pól Śmierci – miejsc przypominających to, co działo się tutaj zaledwie 30-40 lat temu. Obserwuję reakcje i słucham rozmów innych zwiedzających. Są przerażeni, określają te miejsca jako makabryczne, przeraźliwe, potworne… Mają rację, ale… oni nie byli w Oświęcimiu i Brzezince. Czyż nie brakłoby im słów na skomentowanie hitlerowskich miejsc kaźni?


Muzeum Ludobójstwa Tuol Sleng – dawna szkoła średnia zamieniona w niesławne Więzienie Bezpieczeństwa 21 (S-21) przez reżim  Czerwonych Khmerów od momentu objęcia władzy w 1975 aż do jego upadku w roku 1979.
Tuol Sleng w języku khmerskim oznacza "Wzgórze Zatrutych Drzew" lub "Wzgórze Strychniny".


Pola Śmierci Choeung Ek - Kaplica ku czci pomordowanych mieszcząca znalezione czaszki i kości
Pola Śmierci Choeung Ek - pozostałości masowych grobów

Na ulicach nie widzę jednak wiele pozostałości lat minionych, nie widzę wielu osób okaleczonych bombami, chociaż są ich tysiące i ciągle ich przybywa – mimo że na rozminowanie kambodżańskiej ziemi rząd wydaje rocznie ok. 30 mln dolarów.

Podróż do Pól Śmierci Choeung Ek, jednych z wielu pozostawionych przez Czerwonych Khmerów, znajdujących się ok. 14 kilometrów poza miastem, to też doskonała okazja do spojrzenia na peryferia stolicy. Jadę tuk-tukiem, czyli zmotoryzowaną rikszą – powszechnym środkiem transportu w wielu krajach Azji. Nie wiem, czy to jeszcze miasto, czy już otaczające stolicę wioski. Zarówno tuk-tuk, jak i inne pojazdy wzbijają tumany kurzu. Ulice, a potem niewybrukowane drogi, którymi się poruszamy, są niemiłosiernie zatłoczone. Wzdłuż nich jakieś warsztaty, sklepy – jedna wielka graciarnia. Między domami, niekiedy rozpadającymi się ruderami, widać położone za nimi pola, może raczej poletka ryżowe.


Mój pan „tuk-tukowiec” gwiżdże. Najpierw się „najeżam”. Przypomina mi się zakodowane w pamięci zdanie, które kiedyś usłyszałam od mojego taty: „Jak robotnik gwiżdże na robotę, to nie jest żaden robotnik”. A przecież mój pan „tuk-tukowiec” wykonuje swoją pracę. Z minuty na minutę moje „najeżenie” zmienia się jednak w zachwyt. Słucham przepięknej melodii, subtelnej, ale wystarczająco mocnej, żeby słyszeć ją dobrze mimo ryku silników mijających nas pojazdów. Aż wierzyć się nie chce, że człowiek, tylko przy pomocy ust, może wydobywać takie dźwięki. Mimo kurzu i piachu wdzierającego się do wszystkich otworów ciała, mimo nierównej nawierzchni, po której toczy się i podskakuje tuk-tuk, pan nie przestaje ani na chwilę, a ja chciałabym, żeby ta podróż trwała w nieskończoność.
To najpiękniejszy koncert, jakiego w życiu wysłuchałam.

środa, 8 kwietnia 2015

Czas na Kambodżę - Phnom Penh


Stolicy Kambodży, Phnom Penh, planowałam poświęcić nieco więcej czasu, ale Kha Vi Guest House okazał się wyjątkowo podłym hotelem. Tym razem nie spotykam żadnego Australijczyka, który by mnie przypadkiem przekonał, że hotel nie taki znów zły. Szkoda mi jednak czasu na szukanie lepszego lokum; muszą mi wystarczyć dwa dni.


I wystarczają. Wszystko, co jest rzeczywiście warte zobaczenia w stolicy Kambodży, można w ciągu dwóch dni zwiedzić : Pałac Królewski ze Srebrną Pagodą i Muzeum Narodowe to doskonałe przykłady khmerskiej architektury. Srebrna Pagoda to niewątpliwie najznakomitszy zabytek Phnom Penh. Nazwana tak za sprawą podłogi wyłożonej ponad pięcioma tysiącami srebrnych płyt o wadze ponad jednego kilograma każda. Wybudowana w latach 1892-1902, świątynia miała najpierw podłogę drewnianą, srebrną zyskała dopiero w 1962 roku, podczas gruntownej przebudowy. Szczęśliwie przetrwała czystkę Czerwonych Khmerów, którzy w ten sposób (nie niszcząc dzieła!) zamanifestowali swoją „troskę” o bogactwa narodowe. Obecnie podłoga w większości zakryta jest dywanami (i trudno się dziwić, tabuny wiernych i turystów starłyby ją w pył w bardzo krótkim czasie!), ale odsłonięty fragment daje pojęcie o całości. Szkoda tylko, że w niektórych miejscach płyty ordynarnie posklejano taśmą klejącą.
Godna uwagi jest świątynna kolekcja figur Buddy, na czele z niewielkim kryształowym posążkiem nazywanym kambodżańskim Szmaragdowym Buddą.
















W Muzeum Narodowym, w miejscu z przebogatą kolekcją zabytków khmerskiej sztuki, poznaję dwa nowe zjawiska, z jakimi dotychczas się nie spotkałam. Przed jednym z eksponatów, posągiem Buddy, pani rozdaje pęki lotosu, który należy włożyć do naczynia stojącego przed figurą, oddając tym samym hołd Oświeconemu. Tyle że razem z kwiatem należy złożyć odpowiednią daninę. Pani pilnuje, żeby tego obowiązku nie zaniedbać. Ale zwiedzający też już są bardziej oświeceni – albo kwiat oddają, albo wcale go nie biorą. Kto z nas lubi robić cokolwiek pod przymusem?
Drugie zjawisko to płatne WC. Jak świat długi i szeroki, we wszystkich muzeach we wszystkich krajach, które odwiedziłam, toalety były bezpłatne. W Muzeum Narodowym w Phnom Penh trzeba zapłacić.
O, nie! W końcu tuż obok muzeum znajduje się uniwersytet, w końcu to też budynek publiczny, a poza tym nie trzeba kupować biletu wstępu.

Tuż za uniwersytetem zaczyna się słynna ulica 178 (bo ulice w Phnom Penh są numerowane), zwana ulicą Artystów. Wzdłuż ulicy liczne galerie sztuki, ale jakże inne są te galerie od tych spotykanych gdzie indziej na świecie. Nie zmienia to jednak faktu, że warto się tutaj powłóczyć.

Świątynie Wat Botum, Wat Ounalom, Wat Phnom dają pojęcie, jak wyglądają miejsca tutejszych obrzędów religijnych. Przemieszczający się po nich mnisi, odziani w szafranowego koloru szaty, niejednokrotnie chodzą na bosaka, ale w dłoniach dzierżą torby z laptopami. 

A przy okazji: słowo wat wystąpi jeszcze nieraz, zatem wypada sprecyzować nieco jego znaczenie. Wat to nazwa otoczonego murem zespołu budynków spełniających rolę świątyni, klasztoru i miejsca zgromadzeń – dotyczy to całej Azji Południowo-Wschodniej. W skład takiego otoczonego murami świątynnego kompleksu wchodzą różne budynki pełniące rozmaite funkcje, o różnej architekturze i znaczeniu. Bot lub ubosot(h) to miejsce, w którym wyświęca się mnichów. W wielu świątyniach mogą w nim przebywać tylko mnisi. Viharn to świątynne sanktuarium, sala modlitewna, czasem budowana jako pawilon bez ścian. Tutaj znajdują się wizerunki Buddy, tutaj mnisi spotykają się z wiernymi. Mondop jest zbudowanym, najczęściej na planie prostokąta, budynkiem mieszczącym bibliotekę. Mnisi mieszkają w kuti, czasem jest to jeden budynek, a czasami – kilka. Nieodłącznym elementem buddyjskich watów stupy, w budowlach wywodzących się z architektury khmerskiej noszące nazwę prang, w Tajlandii – chedi. Mogą mieć kształt iglicy, stożka lub pęku lotosu, o różnorodności szczegółów architektonicznych i zdobień nie wspominając. W nich umieszczane są relikwie lub prochy świątobliwych lub wybitnych ludzi, także monarchów.
Za centrum kambodżańskiego buddyzmu uważany jest Wat Ounalom i jako taki stał się celem szczególnie brutalnych ataków Czerwonych Khmerów. Wybudowany w XV wieku dla pomieszczenia relikwii – włosa z brwi Buddy – został zbezczeszczony, ogołocony z ozdób i relikwii, a mieszkających tu 500 mnichów w większości zgładzono. Ale relikwię udało się ocalić. Znajduję się pod główną stupą.

Jednak chyba najbardziej znaną świątynią Phnom Penh jest Wat Phnom, której zresztą stolica zawdzięcza swoją nazwę. Phnom oznacza wzgórze, Penh jest imieniem kobiety, która w 1373 roku, idąc po wodę do rzeki Mekong, zauważyła płynący nią pień drzewa, a w jego dziupli cztery figurki Buddy z brązu i jedną z kamienia. Poleciła, aby i figurki, i pień wyłowić, usypać nieopodal wzgórze, a wyłowione drewno wykorzystać do zbudowania świątyni dla wyłowionych figurek. Powstałe 27-metrowe wzniesienie nazwano jej imieniem, Wzgórze Pani Penh – Phnom Penh. Na przestrzeni wieków świątynia była wielokrotnie przebudowywana i zmieniała swoje oblicze, ale cześć oddawana pani Penh jest niezmienna. Niewielka kapliczka za główną stupą, mieszcząca jej uśmiechniętą i pulchną figurkę, jest otoczona kobietami. Podobno tak jest zawsze, gdyż pani Penh szczególnie sprzyja kobietom.
Niestety – a może i dobrze – nie widzę małp, które mają zwyczaj hasać po wzgórzu, jest za to słoń Sambo. 51-letni słoń przeżył reżim Czerwonych Khmerów, mimo rozdzielenia go z jego właścicielem. Po kilku latach po powrocie do domu w Phnom Penh właścicielowi udało się odzyskać słonia dzięki przypadkowej informacji jakiegoś turysty. Dzisiaj Sambo, podobno jedyny słoń w Phnom Penh, stanowi atrakcję turystyczną i często pozuje do zdjęć.


A skoro mowa o Czerwonych Khmerach. 17 kwietnia 1975 roku ich oddziały zajęły Phnom Penh, rozpoczynając najbardziej ciemny i najbardziej krwawy okres dziejów Kambodży. Kończyłam wtedy studia, dwa miesiące później broniłam pracę magisterską. Niewiele wtedy wiedzieliśmy o tym, co dzieje się w oddalonej o tysiące kilometrów Kambodży. Pewnie docierały do nas jakieś sygnały, ale chyba nie bardzo zwracaliśmy na nie uwagę. Kto dziś pamięta…


Wieczorny aerobik przed Pomnikiem Przyjaźni Kambodżańsko-Wietnamskiej