sobota, 30 maja 2015

Te Puia o Whakaari dla Maorysów – Biała Wyspa dla Kapitana Cooka. Część II.


Z wnętrza statku wyłania się ponton, którym grupami płyniemy do brzegu. Dostajemy kaski i maski przeciwgazowe. Czy rzeczywiście będą nam potrzebne? Skoro organizatorzy uznali, że powinniśmy je mieć, to pewnie mają rację. W końcu jesteśmy na czynnym wulkanie. W księżycowym krajobrazie wyspy gdzieniegdzie widać zielone, marne jeszcze roślinki, walczące o prawo do życia. 

 













Przewodnik prowadzi nas w kierunku krateru. Stąpamy po biało-popielato-żółtych kamieniach, pyle, błocie, siarce. Z różnych szczelin, dziur, fumaroli wydobywa się bardziej lub mniej gorąca para. Z bardziej lub mniej świszczącym odgłosem. Bardziej lub mniej śmierdząca. Mam wrażenie, że jestem gdzieś w okolicy Tarnobrzeskiego Zagłębia Siarkowego w latach jego największej świetności. Maski okazują się nie tylko przydatne, ale momentami wręcz niezbędne. Z innych szczelin wypływa woda. Też gorąca.
Największy krater wulkanu wypełnia teraz jezioro o krystalicznie czystej, wrzącej wodzie. Chmura pary, podobna do tej, która przed wiekami zainspirowała Cooka, może się rozciągać nawet do wysokości trzech kilometrów nad kraterem. Ostatnie znaczące zmiany krajobrazu wyspy zaszły po erupcjach w latach 1981–1983.
Pod koniec XIX i na początku XX wieku podejmowane były próby przemysłowego wykorzystania zasobów siarki. W połowie 1914 roku brzeg jednego z kraterów zawalił się, tworząc lawę popiołów wulkanicznych, które zasypały dziesięciu pracujących robotników. Zniknęli bez śladu. Przeżył tylko obozowy kot.

Ponownie próbę pozyskiwania siarki podjęto w roku 1923, tym razem sytuując zabudowania tuż przy zatoczce, w której wysiedliśmy z naszego stateczku, w pobliżu kolonii głuptaków – w końcu ptaki najlepiej wiedzą, co robią, tzn. gdzie mają założyć swoje gniazda! Ostatecznie zaprzestano wydobywania siarki w roku 1930 ze względu na niską zawartość minerału. Chodząc po ruinach budynków byłej fabryczki, patrząc na skorodowane pod wpływem siarkowych oparów resztki maszyn, myślę, jak będą wyglądały wszystkie upadłe kombinaty za lat kilkadziesiąt, o ile nie zostaną zrewitalizowane na supermarkety czy centra kulturalne.

Wracamy. Załoga serwuje lunch. O, nie wiedziałam, że kupuję wycieczkę z lunchem!
I jeszcze tylko tęskne spojrzenie na wodę, a nuż delfiny znów zechcą eskortować naszą łajbę?! Niestety, nie chcą. Za to wiatr rzuca nami z jeszcze większym impetem niż przed południem. Na dolnym pokładzie pozostało kilku śmiałków, którym wyraźnie sprawia przyjemność zimny prysznic wzburzonych fal. Jeśli lubią…
Przybijamy do brzegu, godzinę później zbliżamy się do Rotorua. Kierowca naszego autobusu chce nam dogodzić i wyraża ochotę zawiezienia nas, dokąd tylko chcemy. Ale nie będzie mu dane się wykazać. Okazuje się, że jesteśmy zgodni. Wszyscy chcemy do supermarketu. Ot, życie!






Rzeczywiście gorąca!

niedziela, 24 maja 2015

Te Puia o Whakaari dla Maorysów – Biała Wyspa dla Kapitana Cooka. Część I.



Biała Wyspa z jednej strony, z drugiej – trzy stożki wulkanu Tongariro, który mijałam dwa dni temu, wyznaczają krańce blisko 200-kilometrowej rozpadliny tektonicznej, najbardziej chyba znane miejsce aktywności geotermicznej naszej planety, w którego centrum króluje Rotorua. Cel 99,9% podróżników z całego świata, zarówno tych zorganizowanych, jak i tych niezorganizowanych, którzy przyjeżdżają do Nowej Zelandii. Można nie pojechać do Auckland, można nie pojechać do Wellington, ale nie można nie przyjechać do Rotorua, kolebki nowozelandzkiej turystyki.  
A możliwości wycieczek – nieograniczone!

White Island. Biała Wyspa. Aktywny wulkan w Zatoce Obfitości odległej mniej więcej 90 kilometrów od Rotorua. Wyspa jest własnością prywatną, ale z zastrzeżonym dostępem dla zwiedzających. I w tym przypadku autorem nazwy był Kapitan Cook, który widział wyspę permanentnie zasłoniętą chmurami białej pary wydobywającej się z krateru wulkanu. Cook co prawda nie odnotował, że wyspa jest wulkanem, ale Maorysi to wiedzieli, nadając jej nazwę Te Puia o Whakaari, czyli „dramatyczny wulkan” w dosłownym tłumaczeniu.
Zatokę, z której wód wyrasta Biała Wyspa, nazwał Cook Zatoką Obfitości. Według jednych w ten sposób docenił obfitość zasobów naturalnych zatoki i okolic, według innych dlatego, że w trakcie rejsu w latach 1769–70 Maorysi obdarowali go obfitymi zapasami żywności, co zresztą nie stoi w sprzeczności z obfitością zasobów naturalnych. Maorysi nazywali zatokę Te Moana ā Toi, czyli „morze Toi”, upamiętniając w ten sposób imię przodka Toi-te-huatahi.
Podróż na wyspę, odległą o czterdzieści osiem kilometrów od lądu, ma trwać ponad godzinę. Przy wejściu do portu wielka skała zwaną Głową, na której wspinając się na palcach, w geście rzucania się w fale oceanu, stoi szczupła, wysoka dziewczyna. Nie, to nie Wanda, chociaż skojarzenie nasuwa się mimo woli. To Wairaka, córka wodza Toroa.
Kiedy w okresie wielkich migracji (lata 800–1200 naszej ery) do brzegu zatoki przypłynęła łódź z grupą ludzi pod wodzą Toroa, mężczyźni wyszli z łodzi spenetrować brzeg. Tymczasem fale zaczęły niebezpiecznie odsuwać łódź od brzegu. Kobiety były bezradne, gdyż zgodnie z ich zwyczajami prowadzenie łodzi było zajęciem zarezerwowanym dla mężczyzn. Jednak wobec zbliżającego się nieszczęścia jedna z dziewczyn, Wairaka, córka wodza, chwyciła wiosło i ze słowami „zrobię to, co należy do mężczyzny” zaczęła wiosłować. Pozostałe kobiety zrobiły to samo i uratowały łódź i siebie. Dzielny czyn został upamiętniony wiele wieków później brązową statuą strzegącą wejścia do portu. Tylko dlaczego artysta przedstawił bohaterkę właśnie w ten sposób, jakby miała zamiar rzucić się w odmęty? 


Płyniemy. Pogoda przecudna, błękitne niebo. Jeżeli na tym bezmiarze błękitu pojawi się jakaś chmurka, bardzo szybko zostaje przegoniona przez wiatr. Prawdę powiedziawszy, ten mógłby być nieco mniejszy, bo niewielka łódka marnie opiera się jego sile, przechylając się to na jeden, to na drugi bok. Wczoraj, właśnie z powodu wiatru, łódka została zawrócona już po wypłynięciu z portu. Niemiec, który był na tym statku, jest uczestnikiem dzisiejszej eskapady.
No to fajnie, co nas czeka dzisiaj? Na razie nie wracamy, wyspa coraz bliżej, przymykam oczy, chyba przysypiam, rozbudza mnie krzyk. Rany, toniemy – to pierwsza myśl, jaka przebiega przez moją głowę, i równocześnie inna: przecież to nie jest okrzyk przestrachu, wręcz przeciwnie. 



Nieprawdopodobne, jak wiele umysł człowieka może zarejestrować w ułamku sekundy! Bo rzeczywiście to nie są okrzyki przerażenia, ale entuzjazmu. Jak wszyscy, rzucam się do relingu i zamieram z zachwytu. Dookoła naszego stateczku dziesiątki, a może nawet setki delfinów. To cała armada delfinów! Popisują się skokami, skrętami, pływaniem w jednym, jak „spod igły” rzędzie, rozpryskiwaniem fal. Jeżeli skaczą, to po kilka równocześnie, jakby na komendę niewidzialnego przywódcy. Trzaskają migawki aparatów, mojego też, chociaż najlepsze zdjęcia nie oddadzą tego, co widzę. Fascynujący spektakl trwa kilkanaście minut i kończy się tak samo niespodziewanie, jak się zaczął. Dopływamy do wyspy.

O wizycie na Białej Wyspie:  http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2015/05/te-puia-o-whakaari-dla-maorysow-biaa_30.html



niedziela, 17 maja 2015

Nowa Zelandia - Queenstown

Na dzisiaj mam zaplanowany całodzienny „spacerek” po górach, szlak zaczyna się tuż przy moim schronisku. Mam zamiar okrążyć Queenstown szlakami górskimi, kierując się na Arthur’s Point, i wrócić do miasta od strony Arrowtown.

Po przejściu lasu rozciągającego się w niższych partiach gór z każdym krokiem odsłania się wspanialszy widok na jezioro Wakatipu, nad którym rozłożyło się Queenstown, z każdym krokiem domy miasta stają się coraz mniejszymi klockami. Najpierw mija mnie para turystów, potem jeszcze jeden. Ostatni. To Szwajcar, z którym chwilę rozmawiam. Nie widzi większej różnicy między górami, w których jesteśmy, a górami Szwajcarii. W końcu i to Alpy, i to Alpy…



Wszyscy troje zdążają na Ben Lemond (1748 m n.p.m.), najwyższy ze szczytów wznoszących się nad Queenstown. Zaczynam mieć wątpliwości, czy dobrze zrobiłam, wybierając taką „okrężną” trasę… Ale widok z przełęczy pod szczytem jest wystarczająco piękny, ze szczytu położonego jakieś sto czy nawet dwieście metrów wyżej nie będzie już dużo piękniejszy, a musiałabym wracać tą samą drogą… Nie, kontynuuję przejście zgodnie z wcześniej założonym planem.



Szlak wiedzie trawersem zbocza góry Bowen, terenem prywatnym, o czym informują tablice na przełęczy. Pasące się na ścieżce stado owiec jest bardziej przestraszone moim widokiem niż ja ich i pokornie rozstępuje się, umożliwiając mi przejście, co przyjmuję z dużą ulgą. Kiedyś na łące w Yorkshire w Anglii jednego tylko barana musiałam obejść szerokim, oj, bardzo szerokim, łukiem. Był wielki, groźnie wyglądał i nie miał najmniejszego zamiaru ustępować ścieżki zakłócającej jego spokój istocie ludzkiej!

Szlak jest coraz słabiej oznaczony, coraz mniej wygodny, trawers coraz bardziej stromy… Mam wrażenie, że na końcu ścieżki, którą pokonuję (o ile to „coś” można jeszcze nazwać ścieżką!), jest przepaść. Czy to w ogóle jeszcze jest szlak?! Od ponad trzech godzin nie widziałam ani człowieka, ani „kawałka” chaty czy schroniska, ani też innego śladu życia. O, przepraszam, owce to jednak istoty żywe.

Minęła piętnasta, bliżej końca dnia niż jego początku. Kończy mi się woda, apetyt też mi dopisywał…
Siadam i analizuję sytuację. Dookoła mnie ocean gór. Czy jeszcze widać paliki wyznaczające szlak? Ostatni, który minęłam, majaczy gdzieś daleko w górze, ale nie będę się do niego ponownie wspinała, a następny? Nie widzę… Jest, jakieś ponad sto pięćdziesiąt metrów w dole. Dzieli mnie od niego prawie pionowy stok góry. Tak jak przypuszczałam, zgubiłam szlak. Pomału, krok po kroku lub raczej ślizg po ślizgu, podtrzymując się kęp trawy, docieram w końcu do ścieżki. Daleko, ale to bardzo daleko w dole widzę drogę, a na niej kilku rowerzystów. To jednak bywają tu jacyś ludzie…


Mój szlak nie prowadzi jednak tam, gdzie gromadzą się rowerzyści. Odbija w prawo i przejście nim trwa dalsze półtorej godziny, zanim daleko między górami widzę zabudowania Arrowtown, miasta, które swoje powstanie i rozwój zawdzięcza złotu, ale to już inna historia. Oddycham z ulgą…

Wędruję teraz wzdłuż głębokiego i stromego, ale szerokiego wąwozu. Z jego drugiej strony, daleko poza krawędź, wystaje dziwna konstrukcja, rodzaj platformy widokowej zwieszonej nad urwiskiem. Jak się domyślam, to dla tych, którym marzy się pewna dawka adrenaliny, a są zbyt leniwi, żeby się wybrać w góry.


Bardzo zmęczona docieram do zaczynających się chować w zapadającym mroku przedmieść Queenstown. Bojąc się, że pójdę w niewłaściwym kierunku, wchodzę do miejscowej knajpy z pytaniem o drogę. Dwóch wątpliwej trzeźwości jegomościów, jedynych obecnych (a gdzie jakiś barman?), chętnie mnie informuje. W jakim stopniu jest to trzeźwa informacja? Chwilę później okazuje się, że jednak wiedzieli, co gdzie jest. Drogowskaz wskazuje kierunek Queenstown. Ale… po drodze muszę jeszcze pokonać plac budowy. Właśnie remontują odcinek drogi, którą przyszło mi przemierzyć, i nie przewidzieli przejścia dla pieszych, tylko przejazd dla samochodów. No bo i któż wybierałby się na piechotę z Arrowtown do Queenstown?!

Nie minęło następne pół godziny, a już jestem w schronisku. Teraz dopiero odczuwam potworne zmęczenie. Dobrze, że jutro większość dnia spędzę w autobusie. Nie za dobrze, że nie zdążyłam załatwić żadnego noclegu w Te Anau, gdzie zamierzam spędzić kolejne dwie noce.  


niedziela, 3 maja 2015

Hongkong II


Kiedy jeszcze nikt nie słyszał o sięgających nieba wieżowcach i mknących pod ziemią pociągach, a tereny, na których rozciąga się dzisiejsza metropolia były często atakiem piratów, mieszkańcy tutejszych rybackich wiosek otaczali je murami. Grubymi. Nawet na 6 metrów. 





 














Aby zwiększyć bezpieczeństwo, do wewnętrznych zabudowań prowadziła tylko jedna brama. Odwiedzam kilka takich wiosek za murami, bo tak są zwykle nazywane. Niektóre są zadbane i czyste, niektóre mają charakter slumsów. 

 
 













Kiedy proces destrukcji był posunięty zbyt daleko, jedynym rozwiązaniem stało się wyburzenie walących się budynków. Na miejscu jednej z takich zburzonych wiosek stworzono Park Kowloon – Miasta za Murami. Budynki, które ocalały, mieszczą wystawę poświęconą przeszłości tego miejsca, kilka zachowanych fragmentów fundamentów to rodzaj pomnika przypominającego miniony czas. Ogrody tematyczne (np. Garden of Chinese Zodiac – Ogród Chińskich Znaków Zodiaku; Chess Garden – Ogród Szachów; Garden of Four Seasons – Ogród Czterech Pór Roku), liczne pawilony, otaczające je stawy – to nie tylko nieograniczone możliwości wypoczynku i relaksu, ale też sposobność poznania chińskiej kultury i sztuki. A uroczystość zaślubin w jednym z pawilonów to doskonała okazja podpatrzenia tutejszych obyczajów.

Zobacz też: http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2014/04/hongkong.html

Fragment starych fundamentów
Tak wyglądało wyburzone osiedle


Jeden z zachowanych budynków - miejsce wystaw