niedziela, 28 czerwca 2015

Szlak Murali – Salcedo (Dominikana)



Salcedo to średniej wielkości miejscowość na północny wschód od La Vega. I pewnie niewiele osób usłyszałoby o niej, gdyby nie fakt, że tutaj urodziły się siostry Mirabal. Ich życie przypadło niestety na najbardziej ciemny i krwawy rozdział historii Dominikany – rządy dyktatora Trujillo, lata 1930–1961. 
 
Patria, Minerva i María Teresa Mirabal urodziły się (w latach 1924–1936) w dobrze sytuowanej i wykształconej rodzinie. Po dojściu do władzy generała Trujillo rodzina Mirabal, jak wiele innych, straciła cały majątek. Siostry przystąpiły do opozycji – nie tylko z powodu osobistej krzywdy, jakiej doznały, ale jak wielu innych Dominikańczyków uważały, że rządy Trujillo doprowadzą do upadku gospodarczego kraju. Jako przywódczynie ruchu były kilkakrotnie więzione, torturowane. 25 listopada 1960 roku, kiedy wracały z więzienia, gdzie odwiedziły swoich mężów, zostały schwytane i zakatowane na śmierć. Miały zaledwie 36, 34 i 24 lata. Ocalała tylko czwarta z sióstr, która nie włączyła się do opozycji.  
Trujillo chyba nie przypuszczał, że koniec życia sióstr Mirabal będzie początkiem końca jego dyktatury i jego życia. Śmierć sióstr odbiła się głośnym echem wśród mieszkańców Dominikany, wiele osób dopiero teraz zdało sobie sprawę z działalności opozycji. Sześć miesięcy później dyktator zginął w zamachu. 

W 1999 roku Organizacja Narodów Zjednoczonych wezwała do obchodzenia 25 listopada, dnia śmierci sióstr Mirabal, jako Międzynarodowy Dzień Eliminacji Przemocy wobec Kobiet. Już wcześniej, od 1981 roku, stowarzyszenia kobiece organizowały w tym dniu podobne uroczystości, aby uczcić śmierć sióstr. Historia ich życia stała się kanwą powieści In the Time of the Butterflies Julii Álvarez, amerykańskiej pisarki dominikańskiego pochodzenia, i filmu Czas motyli, w którym jedną z sióstr zagrała Salma Hayek. Wyraz motyl pojawia się w tych tytułach nieprzypadkowo – wewnątrz opozycyjnej grupy siostry nazywane były Las Mariposas, czyli Motyle.

 
















To dlatego wędrując ulicami dominikańskich miast, oglądając liczne murale, bardzo często widzę powtarzający się motyw motyli. To świadczy, że pamięć sióstr Mirabal ciągle jeszcze jest żywa. Siostry zostały też uhonorowane uwiecznieniem ich wizerunków na 200-pesetowym banknocie, nie mówiąc o licznych pomnikach. Nazwa prowincji, której głównym miastem jest Salcedo i która wcześniej nosiła taką samą nazwę jak miasto, została zmieniona na Prowincja Sióstr Mirabal.  

Tutaj w Salcedo miejsca związane z życiem sióstr Mirabal znajdują się niestety poza centrum. Tymczasem południe dawno minęło i chyba nie mam tyle czasu, żeby jechać do poświęconego im muzeum czy na plac nazwany ich imieniem, żeby zobaczyć ich pomnik.
Zresztą prawdę powiedziawszy, tym, co mnie głównie skłoniło do przyjechania tutaj, była nie tyle historia sióstr – wiem o nich już sporo – ile głównie Szlak Murali. Będę szukała śladów sióstr, oglądając malarskie dzieła na ścianach budynków miasta.

W listopadzie 2006 roku, w ramach przygotowań do festiwalu kulturalnego przedsięwziętego na cześć sióstr Mirabal, zaproszono grupę artystów do namalowania stu murali na obszarze trzech miejscowości regionu. Bardzo szybko okazało się, że te sto miejsc przeznaczonych dla sztuki nie wystarcza dla artystów, i tych uznanych, i tych początkujących, którzy chcieli wziąć udział w tworzeniu „szlaku motyli” – bo i taka nazwa też pojawia się przy identyfikowaniu tego projektu artystycznego. Zarówno właścicieli domów prywatnych, jak i zarządzających budynkami instytucji państwowych nie trzeba było namawiać do udostępnienia kolejnych miejsc do realizowania dalszych kreacji artystycznych. Warunek był tylko jeden – malunki mają promować kulturę kraju i jego tradycje, nawiązywać do wartości patriotycznych, dobrych zwyczajów, pracy i zajęć ludzi, atrakcji turystycznych miasta i regionu.








Wkrótce kolorowe obrazy pojawiły się dosłownie wszędzie – na ścianach domów, płotach, murach, balustradach, zbiornikach, które były już złomem. Ten na hali sportowej nawiązuje do dyscyplin sportowych uprawianych we wnętrzu, ze ścian budynku obok kościoła patrzy na nas Matka Boska i Chrystus, z kamienicy naprzeciw – kolorowe postacie diabłów z karnawałowych pochodów. Na ścianie szpitala dla kobiet – portrety kobiet jakby namalowane przez Bidó – może zresztą i są, ale tego nie mam gdzie się dowiedzieć. Kolejny budynek odwzorowuje kolory i rysunek dominikańskiej flagi.
Oczywiście na niejednym płocie czy murze fruwają motyle. Motyw motyla wykorzystano również w architekturze niewielkiej muszli koncertowej w miejskim parku. Przyjeżdżającym do miasta od strony Santiago nie może umknąć wizerunek sióstr namalowany na nieużywanej już wieży ciśnień.


Szczególny mój zachwyt budzi niezwykle rozbudowany i symboliczny mural na ogrodzeniu miejscowego cmentarza. Odnajduję w nim nawiązanie do psalmu 23: „…pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach…”, psalmu tak doskonale komponującego się z przeznaczeniem miejsca po drugiej stronie muru.

















niedziela, 21 czerwca 2015

La Nueva Guatavita - Kolumbia


Zbliżając się do głównej drogi, biję się z myślami. Jest godzina 16:00. Tak wcześnie, a ja mam już wracać do Bogoty? Przecież mniej więcej dziesięć kilometrów dalej jest miasteczko Guatavita, wypadałoby tam zaglądnąć. Ale jeżeli tam pojadę, to kiedy dojadę do Bogoty, będzie już ciemno. A z dworca północnego, do którego dojadę, jedzie się metrobusem do centrum prawie godzinę.

Ale ciemno będzie i tak, nawet jak wsiądę do autobusu już teraz. Zmierzch zaczyna zapadać po 18:00. Przecież jak będę chodziła po Guatavita, będzie jasno.
Wchodzę w konwersację z chłopakiem, właściwie dzieckiem, które pląta się po przystanku. Tak nawiasem mówiąc, to o tym, że tutaj zatrzymują się autobusy, dowiedziałam się w pobliskim barze, bo żaden znak nie wskazuje, że to jest przystanek. Chłopak mówi, że autobusy do Guatavita są co piętnaście minut. Zastanawiam się, ile ma lat, jak bardzo jego informacja jest wiarygodna. Postanawiam zdać się na los – wsiądę do tego autobusu, który przyjedzie pierwszy.
Los tak chciał. Nie minęło dwadzieścia minut, a już jestem w Guatavita.


Mimo nazwy nawiązującej do czasów przedkolumbijskich Guatavita, a właściwie Guatavita Nueva  (Nowa Guatavita), ma niecałe pięćdziesiąt lat. Pod koniec lat sześćdziesiątych stara, historyczna Guatavita została zalana wodami zbiornika retencyjnego, którego tafla pokryta jest dzisiaj żaglówkami i łódkami. Założone w 1593 roku miasto przestało istnieć. Nowe „pozuje” na miasteczko kolonialne i zupełnie nieźle mu to wychodzi. 



 









Kościół, kaplica, muzeum, budynek władz miejskich, restauracja, hotel, targ rzemiosła, cudownie białe parterowe domki. I La fuente de la Cacica. Fontanna Kacykowej. No właśnie. Mam problem, jak przetłumaczyć nazwę fontanny. Z wyrazem „kacykowa”, prawdę powiedziawszy, jeszcze się nie spotkałam, ale edytor tekstu nie sygnalizuje błędu, więc chyba taki wyraz istnieje. W każdym razie chodzi o żonę kacyka, która zakochała się w jednym z wojowników męża. Mąż, kacyk Guatavita, oczywiście zdradę odkrył, kazał zabić amanta, a jego serce podstępnie podać żonie do zjedzenia podczas przyjęcia. Zhańbiona takim postępkiem żona rzuciła się w odmęty jeziora. W poczuciu winy i z chęci przebłagania duchów za swój czyn kacyk rzucił do jeziora złoto i cenne kamienie, dając początek tradycji ofiarowywania jezioru kosztowności i modlitw. W rzeczywistości chodziło o ofiarowanie kosztowności kobiecie. Przekupiona Kacykowa miała odtąd sprawować opiekę nad swoim ludem jako bogini. Ot, jeszcze jedna wersja legendy o skarbach znajdujących się w toni jeziora Guatavita. 
A współcześni uhonorowali Kacykową fontanną na centralnym placu powstałego setki lat później miasteczka. 



Chodząc uliczkami miasteczka, odczytując napis na fontannie, oglądając wyroby regionalnych artystów, jestem niezmiernie wdzięczna losowi, że najpierw „przysłał” autobus jadący w kierunku Guatavita Nueva. Piękne miejsce.
Mało tego, los też chce, żeby mój powrót do Bogoty i do hotelu odbył się szybko i bez stresów. Po dotarciu do dworca północnego bardzo szybko znajduję właściwy metrobus i bez przesiadki dojeżdżam na Candelarię (mimo że wcześniej ani jeden raz nie udało mi się nigdzie dojechać, żebym się co najmniej dwa razy nie przesiadała). 





czwartek, 4 czerwca 2015

Dziedzictwo Czamów – My Son (Wietnam)

           
Gdyby chcieć się trzymać chronologii, zwiedzanie Wietnamu należałoby zacząć od wizyty w My Son (UNESCO), tutaj bowiem odkryto najstarsze ślady ludu Czamów zamieszkujących tereny południowego i środkowego Wietnamu w okresie między II a XIX wiekiem. Aby się dostać do stanowisk archeologicznych odległych pięćdziesiąt pięć kilometrów od Hoi An, muszę wykupić wycieczkę. 

Stoję przed hotelem, czekając, aż ktoś po mnie przyjedzie. Ulicą biega jakiś człowiek w oryginalnym wojskowym hełmie z literami VC (skrót od Wietkong). Przed jednym z hoteli tworzy się spora grupka przyprowadzanych przez niego osób, po chwili podjeżdża autobus, wszyscy wsiadają, autobus odjeżdża. Nie mam wątpliwości, że jadą do My Son.
Ci to mają szczęście, po mnie znów nikt nie przyjeżdża, chociaż właśnie mija godzina zbiórki! Ciekawe, co mnie znów spotka.
Nie minęło pięć minut, jak ten sam człowiek w hełmie podchodzi do mnie, pytając, czy jadę dzisiaj do My Son. Jadę, oj, niezbyt dokładnie przestudiował pan listę uczestników!
Półtorej godziny później jesteśmy na miejscu. Na razie nie pada. Jak długo? Ciężkie, ołowiane chmury wiszące nad ruinami nie wróżą nic dobrego. 



Król Bhadravarman (380–413 naszej ery) wybrał teren, na którym jestem, na miejsce kultu religijnego. Większość budowli poświęcona była Śiwie, którego uważano za twórcę i obrońcę/protektora państwa Czampa i jego władców. Największy rozkwit ośrodka przypadł na okres od IV do XIII wieku. Po upadku państwa Czampa dżungla upomniała się „o swoje” – popadające w ruinę budowle pokryła bujna tropikalna roślinność. Ponownie odkryto je w końcu XIX wieku – francuscy archeologowie odrestaurowali część budowli. W czasach amerykańskiej wojny Wietkong wykorzystywał My Son jako swoją bazę, co dopełniło dzieła zniszczenia – bo takie miejsce musiało być celem ataków amerykańskich bombowców. Bombardowania zostały przerwane dopiero po interwencji Philippe Sterna, eksperta w dziedzinie sztuki ludów Czampa, u prezydenta Nixona. Naloty w ten rejon zostały wstrzymane, było już jednak trochę za późno. 



Pierwotnie świątynie budowane były z drewna, te jednak zniszczył wielki pożar w VI wieku. W wieku następnym zostały odbudowane, tym razem już z robionej na miejscu cegły. Na początku XX wieku można było doliczyć się około siedemdziesięciu budowli, dzisiaj jest ich znacznie mniej, wiele z nich to tylko sterta gruzu porośniętego trawą i krzakami. Francuscy archeologowie podzielili budowle na dziesięć grup, oznaczając je literami. Brzmi okropnie! Bo budowle Czamów to nie suche litery, ale cała ideologia. Krążymy po ruinach, słuchając objaśnień przewodnika.
Typowa świątynia jest symbolicznym, miniaturowym odzwierciedleniem świata. Fundamenty to symbol ziemi, na niej wznosi się świątynia, której strzelista wieża wskazuje niebiosa. Rów wokół budowli symbolizuje oceany. Czamowie nie znali łuku sklepiennego, kształtowali sklepienia z cegieł, układając je w sposób zbiegający się ku szczytowi (na kształt piramidy), tworząc coś w rodzaju wieży. W czasach świetności te wieże pokryte były złotem. Teraz większość tych, które się zachowały, porasta trawa i mchy.


Czamowie nie stosowali zaprawy, ale szczególnego rodzaju żywicę. Uwagę zwracają starannie ułożone stosy cegieł zabezpieczone siatką. To oryginalne cegły, z czasów Czamów, odzyskane z rumowisk. Naukowcy początkowo wykorzystywali je do rekonstrukcji budowli, ale po zastosowaniu nowożytnego spoiwa, czy nawet żywicy, pozyskiwanej jednak współcześnie, bardzo szybko niszczały. Zatem odstąpiono od tej metody. Cegły czekają, aż tajemnica wznoszenia murów przez Czamów zostanie w pełni odkryta.
Większość budowli nie ma okien, w nielicznych są otwory okienne zabezpieczone trzema tralkami nieco różniącymi się między sobą kształtem – to symboliczne ujęcie Trimurti – trzech aspektów boga w hinduizmie, w postaci Brahmy, Wisznu i Śiwy.
















Ciekawy jest sposób, w jaki Czamowie zdobili swoje świątynie. Postacie bóstw czy apsar rzeźbione były w ceglanym murze już po wzniesieniu budowli. Wiele z nich pozostało niedokończone… Są też i rzeźby wolno stojące, żadna z nich nie ma głowy. Pokazując to, pan przewodnik z żalem pyta i udziela odpowiedzi: a gdzie są głowy? We Francji.





Za cenę wyposażenia francuskich muzeów okaleczano rzeźby w miejscu, gdzie winny pozostać na zawsze. Nie można nie dostrzec wkładu Francuzów w zinwentaryzowanie i zabezpieczenie stanowiska archeologicznego. Dzięki temu po zniszczeniu My Son przez Amerykanów sporo wiadomo o tym, jak wyglądało to miejsce przed ostatnią wojną. Ale też nie można nie zauważyć wręcz barbarzyńskiego obchodzenia się z dziedzictwem rdzennych ludów tej ziemi.
Doceniając wyniki badań Francuzów, nie można też zapomnieć o udziale innych narodów w ratowanie zabytków Wietnamu. W pracach konserwatorskich w My Son uczestniczył również wspomniany już Polak, Kazimierz Kwiatkowski. Ale tablicy mu poświęconej (podobno jest) tutaj w ruinach My Son nie znajduję.
Ruiny My Son są często porównywane do ruin Angkor (Kambodża) lub Bagan (Mjanma). I rzeczywiście, każde z tych miejsc było religijnym i kulturalnym centrum pewnej cywilizacji i każde z nich popadło w zapomnienie. Pozostałości My Son są znacznie mniejsze, zatem można by pomyśleć, że nie robią takiego wrażenia jak rozległe relikty Angkor czy Bagan. Są jednak pięknie położone w otoczeniu gór, mają swój urok i warto było tutaj przyjechać. A poza tym mam szczęście. Po trzech dniach niemal ciągłych opadów wreszcie… chciałam napisać: zaświeciło słońce, ale nie przesadzajmy. Po trzech dniach opadów, mimo chmur, spadło zaledwie kilka kropel deszczu.

 


Ruiny My Son zwiedzam w towarzystwie sympatycznej rodziny z Warszawy i wspólnie zauważamy, że trafił się nam rzeczywiście sumienny, dobrze przygotowany przewodnik – żeby nie było, że jestem takim malkontentem, który zawsze jest niezadowolony z zorganizowanych wycieczek!
Na terenie wykopalisk jest jeszcze – podobno – niewielkie muzeum z artefaktami znalezionymi w trakcie wykopalisk. Wizyty w nim w programie wycieczki nie przewidziano, dobrze zatem, że nie odmówiłam sobie zwiedzenia muzeum Czampy w Da Nang. 
Wracamy do Hoi An. Część grupy będzie wracała łodzią, ja jestem wśród tych osób, które postanowiły wrócić autobusem bezpośrednio do miasta. Chcę zdążyć na występ zespołu folklorystycznego o godzinie 15:00, poza tym zbyt dużo jeszcze mam do zobaczenia w Hoi An. Może nie będzie padało?