niedziela, 19 lipca 2015

Las Isletas – Granada, Nikaragua


W Granadzie podoba mi się wszystko. Parterowa, co najwyżej jednopiętrowa zabudowa. Koegzystencja zadbanych, odnowionych domów z tymi trochę zapomnianymi, zaniedbanymi. Wszystkie przyciągają uwagę.
Polecana jest wspinaczka na wieżę kościoła La Merced, bo stąd najlepiej podobno widać wulkan Mombacho. Widać. Ale równie doskonale widać wulkan prawie z każdego miejsca w mieście. I prawie każdy, kto do Granady przyjeżdża, płynie odwiedzić Las Isletas (Wysepki), czyli „dzieci Mombacho”. Płynę i ja.

Podczas erupcji około 20 000 lat temu wulkan „wypluł” 365 wysp. Archipelag tych wysp jest łatwo dostępny, zatem z wybraniem i kupnem rejsu po zatoce nie ma problemu. Wycieczka zaczyna się o 14:00, kończy wraz z zachodem słońca.
Ponieważ między biurem turystycznym a przystanią jest jakieś dwa–trzy kilometry, jedziemy nad jezioro rowerami. Jadę sobie spokojnie na końcu naszej dziewięcioosobowej grupy, gdy w rowerze kolegi jadącemu przede mną spada łańcuch. Nie mogę go wyminąć, bo jesteśmy na wąskiej ścieżce. Z jednej strony ławki, z drugiej dość wysoki murek. Chcę mu powiedzieć, żeby mnie przepuścił, to poproszę naszego przewodnika, żeby mu pomógł naprawić rower. Ale… jak mam się odezwać – po angielsku czy po hiszpańsku? Przecież się nie znamy, nie wiem, kto zacz i „po jakiemu” mówi. Ten ułamek sekundy zastanowienia sprawia, że tracę czujność i… Równocześnie z „myśleniem” przyhamowałam. Tylko że jestem przyzwyczajona do hamowania kontrą, a nie hamulcami ręcznymi. Skutek oczywisty – jestem na najlepszej drodze do „władowania się” w tylne koło pechowca z awarią łańcucha. Nie pozostaje mi nic innego, jak pojechać „po bandzie”, czyli w sposób kontrolowany wpaść na kamienny murek. Efekt? Starty naskórek na całej zewnętrznej stronie łydki. Rana powierzchowna, ale krew leci dość obficie… Nie czas jednak na rozczulanie się. W końcu to nie pierwsza kontuzja w trakcie tej wyprawy. Przeżyję! Udaje mi się dogadać z kolegą, przepuszcza mnie i jadę szukać grupy, która już skutecznie się ulotniła.











Siedzący na jednej z ławek mężczyźni machnięciem odpowiadają na moje pytanie, czy przejeżdżała tędy grupa osób. Tak, pojechali w tamtym kierunku. Powiedzieli, właściwie pokazali, co chciałam wiedzieć. Ale równocześnie słyszę głos przewodnika. Za mną. Już na miejscu, gdzie mieliśmy rowery zostawić, pan się zorientował, że stracił dwóch delikwentów i ruszył na poszukiwania. Wiedział, gdzie mogliśmy się zgubić i gdzie nas szukać.



Już całą grupą idziemy na przystań. Bardzo prowizoryczna ta przystań. Zanim się zacznie drewniany pomost, idziemy po workach z piaskiem. Łódka niewielka. Płyniemy.
Victor, młody chłopak, nasz przewodnik, dopiero stawia pierwsze kroki w swoim zawodzie, ale jest bardzo sumienny. Na wszelki wypadek ma na kolanach zeszyt z notatkami, ale jednak mówi głównie „z głowy”. Przekazuje sporo informacji na temat mijanych wysp i wysepek.

Mury widoczne na tej wyspie to fort św. Pawła strzegący mieszkańców przed piratami (tak, tak, bo jezioro jest połączone z Morzem Karaibskim). Na tej wyspie mieszka ten milioner, na tamtej inny. Ta jest wystawiona na sprzedaż. Na tej jest luksusowy hotel – z podpływającej właśnie równie luksusowej łodzi wysiada rezydent, który tutaj spędzi kilka dni urlopu. Urlop? Raczej więzienie! Całą wyspę można obejść dokoła w ciągu dziesięciu minut!



Zaledwie kilka wysp zamieszkanych jest przez biedotę. Większość to własność prywatna, właścicielami są głównie obcokrajowcy. Dlatego na niewielu z nich mogą postawić stopę przypadkowi podróżnicy. Na tej, na której wysiadamy z łodzi, zostajemy poczęstowani mlekiem kokosowym, takim prosto z owocu, pitym przez słomkę. Na brzegu innej, niezamieszkanej, można popływać, ale chętnych do tej kąpieli niewielu. Do innych podpływamy, aby przyjrzeć się kapucynkom i rudowłosym czepiakom skaczącym po ogromnych blokach bazaltu tworzących wyspę. Te ostatnie (małpy, nie bazaltowe głazy!) Victor częstuje bananami! W tym przypadku jest to dozwolone.

 

Słońce powoli zachodzi, chowa się za szczyt Mombacho. Dobijamy do brzegu. Przesiadamy się na rowery. Ale i tym razem nie obejdzie się bez przygód. Zaraz po wystartowaniu trzej koledzy wpadają na siebie. Jak oni to zrobili, pozostanie dla mnie na zawsze tajemnicą. Ale bardzo mi się podoba reakcja Victora. Nie zwracając uwagi na leżące na ziemi rowery, najpierw pyta, czy nikomu z nich nic się nie stało, potem dopiero sprawdza sprzęt, czy nadaje się do dalszej jazdy. Nadaje się. Ich kierowcom też nic się nie stało. Wracamy inną drogą, niż przyjechaliśmy na przystań. Chyba miało być krócej, ale wygodniej nie jest, bo to piaszczysta droga. Już na początku promenady La Calzada zatrzymujemy się, Victor nas liczy, po czym ze słowami: „¡Dios mío, zgubiłem dwoje Niemców!” wsiada na rower i nie dając nam żadnych dyspozycji, pospiesznie odjeżdża. No to czekamy, chociaż do biura agencji jest nie dalej niż trzysta metrów. Organizujemy plener fotograficzny z kościołem MB z Guadalupe (1624–1626) w tle. Po chwili Victor wraca sam, bez Niemców. Jest wyraźnie zdenerwowany, gdy ktoś dostrzega, że nasi zgubieni współuczestnicy wycieczki zbliżają się od strony jeziora. Victor oddycha z ulgą. 









sobota, 11 lipca 2015

Australia - Fraser Island /Wielka Wyspa Piaszczysta. Cz. II.


W końcu zaczynamy robić to, po co tutaj przyjechaliśmy. Zdobywamy wydmy, zaglądamy do lasów deszczowych, brodzimy po kolana w wodzie jedynego na wyspie głębszego strumienia, fotografujemy się na tle wraku statku zepchniętego na plażę przez cyklon w 1934 roku. Czerwony Kanion, nie do końca jeszcze skamieniały, to raczej formacje z piachu, wabi nas wszystkimi odcieniami czerwieni, brązu i żółci. Sypią się pod dotknięciem ręki. Wierzymy Kapitanowi, bo dotykać ich nie można. Siedząc na wysokiej, nadbrzeżnej skale zwanej Indian Head, próbujemy wypatrzyć przepływające w dali wieloryby.  



Widok na wyspę z Indian Head

A jeziora! Każde inne. W jednym Kapitan wyławia i pokazuje nam niewielkie żółwie, w innym pozwala się wykąpać. Szczególne wrażenie robi jezioro Boomanjin, święte jezioro Aborygenów o niespotykanym bursztynowym kolorze wody. W nim kapać się nie można. 




Postanawiam porozmawiać z Kapitanem. Dzisiaj, w drugim dniu wyprawy, tuż po śniadaniu, zapowiedział, że wyjeżdżamy na zwiedzanie wyspy o wpół do dziesiątej, wracamy o trzeciej po południu. To ledwie trochę dłużej niż pięć godzin…
– Wiesz, tak sobie myślę, jak my zrealizujemy ten program, który otrzymałam przy zakupie wycieczki. Już prawie południe, wczoraj i dzisiaj byliśmy w paru miejscach, ale jeżeli mamy wracać o trzeciej, to nie mam szans na zobaczenie tego, co zaoferowała mi firma, która ciebie zatrudnia. Przyjechałam tutaj, na drugi koniec świata, żeby jak najwięcej zobaczyć. Zobaczyć to, czego nie ma w moim kraju. Kupuję wycieczkę trzydniową, bo i tak dwa dni to w połowie podróż, a ty teraz ograniczasz dzień, który miał być w całości przeznaczony na zwiedzanie do pięciu godzin? I co ja mam robić po powrocie, prawie pół dnia, w zapyziałym kurorcie, jak nawet nie mogę wyjść poza ogrodzenie, bo mnie dingo zjedzą?!
Nie wiem, czy to, co powiedziałam, tak na Kapitana wpłynęło, czy przypomniał sobie, że za dwadzieścia cztery godziny da mi do wypełnienia ankietę oceniającą jego pracę, w każdym razie od tego momentu Kapitan zaczyna się „wykazywać”. Okazuje się prawdziwym fascynatem geologii i przyrody posiadającym przy tym olbrzymią wiedzę. Do hotelu wracamy przed szóstą, jest już całkiem ciemno. 

Kapitan tłumaczy w jaki sposób powstała Fraser Island

Wczoraj dzień zakończył się przepyszną kolacją wliczoną w cenę wycieczki. Widać było, że nie tylko ja jestem niskobudżetowym podróżnikiem, wszyscy oddawaliśmy się rozkoszom (?) obżarstwa.

Niestety dzisiaj kolacja nie jest już tak wspaniała, przynajmniej dla mnie (ze względu na awersyjno-alergiczny stosunek do pewnych potraw). Widząc na moim talerzu tylko marchewkę z groszkiem i bułkę, Kapitan „załatwia” mi w kuchni gotowaną rybę – bez dodatkowej zapłaty. Dostaję prawdziwego wieloryba, biorąc pod uwagę jej wielkość. Dzielę się z Kim, bo okazuje się, że dzisiejszy zestaw dań spotkał się nie tylko z moim brakiem uznania.



Mieszkam w jednym pokoju z Tajwanką Kim i Koreanką Lin Ping zwaną Penny. One też uznały, że granie w piłkarzyki w oparach dymu i jazgocie decybeli nie jest ambitną formą spędzenia wieczoru i wróciły do pokoju. Są ciekawe Europy, zadają dużo pytań. W końcu pytają, czy mogą zrobić mi zdjęcie. Mogą, nie jestem tylko do końca pewna, czy chodzi im o krój oczu, czy raczej o emerycki status (czytaj: wiek).

Jutro, w ostatnim dniu wyprawy, mamy się stawić na śniadanie o wpół do siódmej rano. Restauracja będzie otwarta tylko dla nas pół godziny wcześniej niż zwykle. Czyżby Kapitan zorientował się, że nie zdoła jednak przerobić całego programu i w ten sposób chce nadrobić czas stracony wczoraj po śniadaniu?




Pełni wrażeń kontynuujemy oglądanie skarbów natury i w końcu zaczynamy wracać. Czeka nas jeszcze jedna atrakcja. Musimy zjechać na chwilę z „autostrady”, czyli plaży, którą jedziemy, ta bowiem służy w tej chwili jako pas startowy lotniska. Oderwanie się od ziemi niewielkiego samolotu ma w tym miejscu zupełnie inny wymiar.  


I kolejny dingo. Tym razem przebiega przed samochodem, wlokąc jakiś ochłap. Myślę jednak, że nie był to kawałek jakiegoś niesubordynowanego podróżnika, który samotnie łaził po wyspie.
W ankiecie, którą dał nam Kapitan, wystawiam mu jak najlepszą opinię – swoim zaangażowaniem po rozmowie, którą, jak myślę, potraktował jednak jako przywołanie do porządku, „odkupił” swoje pierwotne niedociągnięcia. Tylko czy naprawdę na całym świecie trzeba z biurami podróży, lub raczej z jej przedstawicielami, „walczyć o swoje”?!
Późnym popołudniem docieram do hotelu w Brisbane. Recepcja jest czynna tylko do 16:00, zatem klucz do pokoju, zgodnie z wcześniejszym umówieniem, znajduję w doniczce (!), a resztę moich rzeczy już w pokoju. 
 





sobota, 4 lipca 2015

Australia - Fraser Island /Wielka Wyspa Piaszczysta. Cz. I.


Mój samolot do Brisbane startuje o szóstej rano. Patrząc na znikające w oddali wyspy, żegnam się z Krainą Długiej, Białej Chmury, witam pojawiającą się cztery godziny później Australię! Przede mną inna kultura, inni ludzie. Czy rzeczywiście okażą się inni?
Wizytę w Australii zaczynam od Brisbane głównie dlatego, że kiedyś, oglądając jakiś reportaż o Fraser Island, wpisałam ją na listę miejsc, które chcę odwiedzić, i uznałam Brisbane za dobry punkt wypadowy na tę wyspę.


Dołączam do zbierającej się grupki uczestników wyjazdu. Zaraz po wyjeździe z miasta pan kierowca zarządza zapoznanie się. Każdy musi się przedstawić, nie tylko imieniem i nazwiskiem, ale też powiedzieć parę słów o sobie – co robi w życiu codziennym i dlaczego się włóczy po Australii. Tym sposobem dowiaduję się, że wraz ze mną jadą: dwie Niemki odbywające podróż po Australii i Nowej Zelandii, jeszcze jeden Niemiec, od kilku miesięcy podróżujący samotnie po Australii, Koreanka – Kim Soonim i Tajwanka – Lin Ping, nieznające się wcześniej studentki z Brisbane, dorabiające sobie pracą w restauracjach. Jak odłożą trochę kasy, wydają ją na zwiedzanie co ciekawszych miejsc. No i jeszcze rodowity Aussie (Australijczyk), mieszkaniec Sydney, odbywający trzymiesięczną podróż dookoła swego kraju.  
 

Około południa jesteśmy w Rainbow Beach. W dalszą podróż udamy się już innym samochodem i z innym panem, który za chwilę wróci z Fraser Island z grupą wracającą właśnie po trzech dniach penetracji wyspy. Tymczasem mamy czas na lunch.

Lunch za nami, chwilę jeszcze trwa wymiana uczestników i samochodu na samochód z napędem na cztery koła i dojeżdżamy do promu. Sama przeprawa to zaledwie kilka minut i już pędzimy „autostradą”, czyli plażą. Ta plaża ciągnie się sto dwadzieścia kilometrów, taka bowiem jest długość Wielkiej Wyspy Piaszczystej. Całej wyspy jednak nie przemierzymy, przynajmniej dzisiaj. Pierwszy postój za jakieś czterdzieści kilometrów.




Nasz Kapitan, tak bowiem kazał się nazywać pan kierowca i przewodnik w jednej osobie, uprzedza, że będziemy też wjeżdżali w głąb wyspy, niemniej tam też nie ma dróg budowanych, a tylko takie wyjeżdżone przez samochody. Instruuje, że będzie nas ostrzegał przed większymi koleinami. Jeżeli zawoła koala, będzie to oznaczało, że „gibniemy” się na boki lub w przód i tył, jeżeli usłyszymy kangaroo, to znaczy, że podskoczymy na siedzeniach. Co dziwne, w ciągu najbliższych godzin i dni okaże się, że Kapitan bezbłędnie ocenia rodzaj koleiny, którą pokonujemy!





Po zaledwie kilkunastu kilometrach wita nas spokojnie odpoczywający na wysokiej skarpie dziki pies dingo. Bo wyspa jest opanowana przez te sympatyczne pieski i co ciekawe, podobno jedynie tutaj dingo są czystej krwi. Te mieszkające na kontynencie mają już krew trochę pomieszaną, żeby nie powiedzieć, że są skundlone. A ponieważ dingo są sympatyczne tylko na odległość, stanowiąc w rzeczywistości zagrożenie dla ludzi, w paru miejscach na wyspie utworzono szczelnie ogrodzone bazy dla turystów, gdzie mogą się oni zatrzymywać na noc. Taka baza obejmuje zaledwie kilka budynków (hoteli, restaurację, jakiś sklep) i nosi szumną nazwę resort (kurort), chociaż ze znanymi nam uzdrowiskami nie ma nic wspólnego.





Krótki postój w naszym kurorcie w celu pozostawienia bagaży trochę się przedłuża, gdy po parkingu zaczyna spacerować ponad metrowej długości „jaszczura”. To waran olbrzymi, największa jaszczurka żyjąca w Australii, zwana też goanna. Australijska goanna może osiągać długość nawet powyżej dwóch metrów, zatem ta, która nas wita, nie jest już dzieckiem. No i będąc w tym miejscu, nie można też zapominać o roli, jaką goanna odgrywa w mitologii Aborygenów, co znajduje odzwierciedlenie w ich sztuce. Mamy prawo uznać, że obecność tu i teraz stworzenia, które chyba jednak woli czym prędzej zejść nam z oczu, ma znaczenie symboliczne. A biorąc jeszcze pod uwagę, że nasz wyjazd organizuje firma Goanna Adventures…