poniedziałek, 28 września 2015

Dżakarta - Indonezja. Cz. II.


Tymczasem nadal jestem w Dżakarcie. Pierwszy dzień 2012 roku, Nowy Rok, spędzam w Sunda Kelapa, starym porcie. Porcie, którego początki sięgają IV wieku i w którym handlowano przyprawami korzennymi. Kupczono z handlarzami indyjskimi, chińskimi, arabskimi. W 1522 roku dotarli tu i Portugalczycy, szukający legendarnych Wysp Korzennych. Po nich pojawili się żeglarze angielscy i holenderscy.

Właśnie Holendrzy wybudowali w tym miejscu, w latach 20. XVIII wieku, niewielkie miasteczko na kształt Amsterdamu. Ze starych założeń ostał się niewielki rynek. Dużo za mały, żeby pomieścić wszystkich, którzy podobnie jak ja wpadli dzisiaj na pomysł odwiedzenia tego miejsca.
Przyjechałam tutaj kolejką, a jej opuszczenie jest prawdziwym wyzwaniem. Pociąg jeszcze się nie zatrzymał, a już zaczęli się do niego wdzierać kolejni pasażerowie. Peron, o ile to coś w ogóle można nazwać peronem, półtora metra niżej. Zgodnie z konstrukcją wagonu poniżej miał się wysuwać stopień ułatwiający wysiadanie. Miał się wysuwać. Może kiedyś się wysuwał. Teraz się nie wysuwa.
Rozglądam się, czego można by się przytrzymać, żeby w miarę bezboleśnie zeskoczyć. Na szczęście przez tłum przedziera się jakiś funkcjonariusz, nie wiem, czy to policjant, czy kolejarz. Zauważył mnie usiłującą wydostać się z wagonu i podaje mi rękę.
Mówiłam, że zawsze znajdzie się ktoś skłonny do pomocy.
Kolejne wyzwanie: jak wydostać się z tego tłumu. Jeden jedyny raz w życiu byłam wcześniej w takiej sytuacji. W dworcowym tunelu w Katowicach, gdy z pociągu wysiadła grupa kibiców udających się na mecz.
Ogarnia mnie panika i chęć natychmiastowej ucieczki. Tylko gdzie? Peron, którym jestem przesuwana przez bezwolną ludzką masę, centymetr po centymetrze, ma zaledwie trochę więcej niż metr szerokości. Z jednej strony pociąg, pod koła którego można zostać wtłoczonym bez najmniejszego problemu. Z drugiej – wysoki parkan. Nie wiem, czego mam pilnować. Czy kieszeni, w których nic nie mam, czy plecaka, który ściskam przed sobą, czy przewieszonej przez ramię saszetki, którą ugniatam między własną piersią a plecakiem.

Co za ulga, skończył się peron, zaczęła się ulica. Nadal tłum ludzi, ale w porównaniu z dworcowym peronem, który właśnie opuściłam, to niemal pustynia.



No, przesadziłam. Zabytkowy rynek kipi rozrywką i zabawą. Ludźmi, handlem i jedzeniem! Karuzela zainstalowana na rikszy i poruszana przy pomocy rowerowych pedałów przeznaczona jest dla tych najmłodszych. Punkty wypożyczania rowerów, obowiązkowo każdy ze słomkowym lub ze sztucznej rafii kapeluszem (?!), dla tych trochę starszych i dorosłych. Węże, z którymi można pozować do zdjęcia, dla wszystkich. Tatuaże dla każdego, kto straci rozum. Nie to, żebym była zdecydowaną przeciwniczką tatuaży, ale w takim miejscu, na ulicznym bruku, nieomalże w rynsztoku?!



Oddalam się w kierunku portu. Spacer wzdłuż portowego ujścia rzeki nie należy do najprzyjemniejszych. Fetor rozprzestrzeniający się z koryta „rzeki” nie przeszkadza ludziom w piknikowaniu na bulwarach. Nie jestem w stanie tego zrozumieć.
Jednak wydaje mi się, że już rozumiem, dlaczego Dżakarta jest nazywana Wielkim Durianem. Legendy krążą o nieprzyjemnym zapachu durianu, popularnego w Azji i uważanego za przysmak owocu. Tyle że właśnie z racji zapachu w niektórych hotelach, samolotach, metrach i innych miejscach publicznych obowiązuje zakaz ich wnoszenia. Nie miałam jeszcze okazji do „bliskiego spotkania” z durianem, ale weryfikacja tej zapachowej legendy znajduje się w moich planach.


Docieram do starej holenderskiej wieży strażniczej z XIX wieku. Widok z wieży jest doskonały, ale na próżno szukam śladów minionej epoki, statków żaglowych, chociaż podobno można je tutaj jeszcze zobaczyć. A może właśnie wypłynęły w morze i dlatego ich nie widzę?!


Aż wierzyć się nie chce, ale mogę wejść do Muzeum Morskiego, jedynego muzeum czynnego w Kuala Lumpur dzisiaj, w Nowy Rok. A warto. Nie dla ekspozycji, bo ta jest potwornie zaniedbana, pokryta kurzem, chciałoby się powiedzieć kurzem wieków, chociaż można chyba mówić tylko o kurzu lat minionych. Warto, bo muzeum mieści się magazynach portowych z czasów Holenderskiej Kampanii Wschodnioindyjskiej, wybudowanych w latach 1646-1652. Stropy pomieszczeń wsparte na drewnianych palach. Widać też drewniane elementy konstrukcyjne betonowych ścian. Frontowa część murów muzeum to równocześnie mury miejskie.

Późnym wieczorem docieram do hotelu. Uda mi się naprawić jutro mój aparat?

















(Niedoskonałe zdjęcia zamieszczone w tym poście zostały zrobione telefonem komórkowym)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz