czwartek, 22 października 2015

Skały Naleśnikowe – Punakaiki (Nowa Zelandia)


Wczorajsze zachmurzenie i deszcz to nie było tylko chwilowe załamanie pogody. Nadal pada, jest chmurno, mgliście, ponuro. Dobrze, że chociaż nie bardzo zimno. Przede mną kolejny etap podróży – przemieszczenie się na Wyspę Północną, czego też nie dokonam w ciągu jednego dnia. Muszę zatrzymać się na nocleg w Nelson. Może tak długa podróż pozwoli mi uciec przed deszczem, ale na razie za oknami autobusu jeżeli nie mży, to leje, jeżeli nie leje, to mży. Kiedy jednak zatrzymujemy się w Punakaiki, przestaje padać. Czyż powiedzenie o „pogodzie na zamówienie” nie ma racji bytu?




Skały „naleśnikowe” w Punakaiki to jedna z największych turystycznych atrakcji Wyspy Południowej. Potężne skały, częściowo jeszcze stanowiące nadmorski klif, częściowo już oderwane od brzegu, wyglądają, jak gdyby jakaś niewidzialna ręka podzieliła kamienny masyw na placki i ułożyła starannie jeden na drugim na podobieństwo sterty naleśników przygotowanych dla licznej rodziny. Stąd ich nazwa – Pancake Rocks, a w tłumaczeniu przyjętym w Polsce, Skały Naleśnikowe. Między stosami naleśników gardziele, zatoczki, cieśniny, szczeliny, dziury, w które z wielkim impetem wdzierają się morskie fale, tworząc gigantyczne fontanny, chwilami wyższe niż skały, o które uderzają. To miejsce to jeszcze jeden przykład tego, co może zdziałać artysta o imieniu Siły Natury, czyli wiatr, woda i czas. 















W otaczającym skały parku, czy może poprawniej byłoby powiedzieć lesie, dużo kapuścianych drzew (cabbage tree) i palm nīkau. Już wcześniej zwróciły moją uwagę, zarówno jedne, jak i drugie. 


Długie, wąskie liście kapuścianych drzew układają się w pokaźne kuliste kępy wyrastające z poszczególnych gałęzi drzew. Podobno te kępy liści kojarzyły się pierwszym przybyszom ze znaną w Europie kapustą, stąd nazwa drzewa. Nazwa potoczna, bo z botanicznego punktu widzenia to kordylina australijska, wiecznie zielona roślina z rodziny agawowatych, pochodząca właśnie z Nowej Zelandii. Kwitnie na wiosnę. Drobne mocno pachnące białe kwiaty układają się w pokaźne kiście.

Dla Maorysów drzewo to było skarbnicą dóbr wszelkich. Korzenie i rdzeń pnia stanowiły źródło cukru, liście służyły do krycia domostw, wyplatania koszy, sieci, sandałów i do produkcji włókien do tkania. A delikatne centralne pędy, o nieco migdałowym smaku, zapachem przypominały kapustę, stąd, zgodnie z inną teorią, nazwa drzewa. Jeszcze inna teoria głosi, że młode liście drzewa stanowiły dla pierwszych osadników substytut kapusty i to właśnie ten fakt leży u podstaw takiej właśnie potocznej nazwy drzewa.  
No właśnie, banalne wydawałoby się drzewo, nazwa jeszcze bardziej banalna, a tyle teorii…

Z kolei palma nosząca maoryską nazwę nīkau to jedyny gatunek palmy endemiczny dla Nowej Zelandii. Niecodzienny wygląd zawdzięcza pokaźnemu zgrubieniu pnia tuż przed miejscem, z którego wyrastają charakterystyczne liście palmowe. A tuż pod zgrubieniem jakieś szczątkowe liście, z dołu wyglądające jak korzenie z niego wyrastające. I w tym przypadku Maorysi znaleźli wiele sposobów spożytkowania tego, co palma oferuje. Wewnętrzne liście, jak również kiście kwiatów, były spożywane – surowe lub gotowane. Liście służyły też do zawijania potraw do gotowania, do plecenia koszy i mat, do krycia domów. 

Inspiracje palmą nīkau - budynek biblioteki w Wellington

Jak z wielu innych miejsc, i stąd żal odjeżdżać. Ale nie wątpię, że takie uczucie jeszcze nie raz będzie mi towarzyszyło w czasie mojej podróży. Ruszamy.


Droga wiedzie cały czas brzegiem Morza Tasmana, odsłaniając co chwilę nowe widoki. Zamglenie i siąpiący deszcz tylko dodają niezwykłego i tajemniczego uroku mijanym krajobrazom. Na drodze liczne oposy. Martwe. No bo w Nowej Zelandii „dobry opos to martwy opos”. A wszystko dlatego, że oposy nie są rodzimym gatunkiem wysp. Zostały sprowadzone, i to całkiem niedawno, w 1984 roku z Australii. Miały być hodowane dla cennego futerka. Ale natura się zemściła. Podobnie jak króliki w Australii, oposy w Nowej Zelandii rozmnożyły się ponad wszelkie oczekiwania i opanowały ponad 90% powierzchni kraju, skutecznie przyczyniając się, razem z przybyłymi wcześniej wraz z osadnikami psami, kotami i kurami, do wymarcia rodzimych populacji. Znane jest powiedzenie, że w Nowej Zelandii żyje więcej owiec niż ludzi, ale o tym, że oposów jest więcej niż ludzi i owiec razem wziętych, to już nie każdy słyszał. 

Owiec jest tak dużo... że trzeba im postawić jeszcze kilka pomników!

Skoro zatem oposów jest aż tyle i skoro są szkodnikami, nikt nie płacze, jeżeli wpadną pod koła samochodu. Wręcz przeciwnie, uważa się to za cenny wkład w walkę z tymi szkodnikami, na którą wydaje się ponad 100 milionów dolarów nowozelandzkich rocznie, trując je i zakładając pułapki, aby ratować rodzimą przyrodę.

Opos żaden do zdjęcia pozować nie chciał...

Kiedy dojeżdżamy do Nelson, jest już ciemno, a ja znów mam szczęście, bo autobus zatrzymuje się tuż przed hostelem Paradiso, w którym mam zarezerwowany nocleg. Świetnie, bo nie lubię po zmierzchu błąkać się po nieznanych mi miastach w poszukiwaniu hotelu. Moje szczęście pryska, gdy wchodzę do środka. To, co zastaję wewnątrz, dalekie jest od skojarzeń, jakie się nasuwają, kiedy się słyszy słowo wybrane za nazwę hostelu. Łazienka zalana, drzwi do pokoju lepią się od brudu… To najgorszy hostel, na jaki trafiłam dotychczas. Szczęście, że w tym „raju” spędzę tylko jedną noc. 




sobota, 10 października 2015

Gyeongju – koreański Kraków


Chyba każde miasto lub inne turystyczne miejsce w Korei ma przypisany slogan. Ten przypisany jednemu z najczęściej odwiedzanych przez przybyszy z innych stron świata miastu – Piękne Gyeongju – bardzo mi się nie podoba. „Piękne!” Jak można taki truizm przypisywać tak niebanalnemu miejscu! Koreańskiemu Krakowowi!

Dlaczego Gyeongju nazywane jest koreańskim Krakowem? Bo to i niegdysiejsza stolica, i kopce/groby, i lista UNESCO… I klimat… Oczywiście nie warunki pogodowe mam na myśli, pisząc to słowo!

Gyeongju było stolicą prawie tysiąc lat: od 57 roku przed naszą erą do 927 naszej ery, a zatem w czasach, gdy na terenie dzisiejszej Polski szumiały bory i lasy. Na terenie Półwyspu Koreańskiego istniały wtedy trzy królestwa: Silla, Goguryeo i Baekje – Gyeongju było siedzibą królów dynastii Silla. W drugiej połowie VII wieku naszej ery król Munmu (661–681) podbił sąsiadujące królestwa – Goguryeo i Baekje – tworząc jedno państwo. Gyeongju pozostało jego stolicą. Dynastia Silla była jedną z najdłużej panujących na świecie – 992 lata. Kiedy władcy kolejnej dynastii, Goryeo, w roku 927 przenieśli stolicę na północ, Gyeongju podupadło, było grabione i plądrowane przez Mongołów i Japończyków. Ekonomiczne i kulturalne odrodzenie nadeszło dopiero na początku XX wieku.

Podjęto gigantyczne prace archeologiczne i restauratorskie, ciągle odkrywane relikty pozwalają rzucić nowe światło na życie i obyczaje panujące przed wiekami. Zaczynam i ja „odkrywanie” Gyeongju.

Ikoną miasta jest najstarsze w Azji obserwatorium astronomiczne Cheomseongdae. Niewielka, prawdę powiedziawszy niepozorna budowla z kamiennych bloków, o kształcie przypominającym butelkę (5,17 metra średnicy u podstawy, 9,4 metra wysokości), powstała zgodnie z szacunkami naukowców, w przybliżeniu, w latach 632–647. Dwanaście kamieni bazy to odniesienie do miesięcy, trzydzieści warstw to symbol liczby dni w miesiącu – ogółem do budowy wykorzystano trzysta sześćdziesiąt sześć kamiennych bloków – skojarzenie z liczbą dni w roku nie jest przypadkowe (nie wnikając w tym miejscu w szczegóły dotyczące lat zwykłych i przestępnych oraz liczby dni w poszczególnych miesiącach).




Obserwatorium inspiruje – widzę, że sylwetkę obserwatorium wykorzystali twórcy ulicznych latarń. Po raz pierwszy zwróciłam na nie uwagę na ulicy Bonghwang-ro, ot, takiej naszej Floriańskiej – jeżeli chodzi o tradycję, bo charakter uliczka ma zupełnie inny. Przede wszystkim jest wąska, a zabudowa… chciałam napisać – co najwyżej jednopiętrowa, ale niestety tu i ówdzie widzę wystające ponad dachami wiekowych domów całkiem współczesne „plomby”. Szkoda!




Trafiłam tutaj przypadkowo – przewodniki i foldery jakoś zapomniały, żeby o niej wspomnieć. Biorąc uliczkę za deptak, spokojnie idę jej środkiem, ale samochody bardzo szybko wyprowadzają mnie z błędu. Wchodzę na chodnik, oglądam historyczne zdjęcia wkomponowane w konstrukcje latarń o sylwetce Cheomseongdae, podziwiam figurki zwierząt i ludzi, które są replikami tych, jakie znajdowano w kopcach-grobowcach.
 
 

No właśnie, kopce! Kopce w Gyeongju to typowe kurhany, w których znalazły wieczny spoczynek doczesne szczątki królów dynastii Silla i ich rodzin. W odróżnieniu na przykład od piramid egipskich czy grobowców cesarzy wietnamskich w okolicy Hue te grobowce nigdy nie były wznoszone przed śmiercią „lokatora”.
















W samym centrum miasta znajduje się Tumuli Park (tumuli lub tumulus to używany w językach zachodnioeuropejskich odpowiednik wyrazu „kurhan”). Tutaj kurhanów jest dwadzieścia trzy i aż wierzyć się nie chce, że jeszcze w drugiej połowie XX wieku teren ten był gęsto zabudowany! W 1970 roku budynki wyburzono, odrestaurowano mogiły. W 1973 roku zbadano grób Cheonmachong (13 metrów wysokości, 47 metrów średnicy) będący miejscem pochówku króla żyjącego w VI lub VII wieku. Znaleziono w nim ponad dwanaście tysięcy artefaktów. Wiele z nich, głównie elementy siodeł, zdobione były wizerunkami białych koni w pozach, jak gdyby unosiły się ponad ziemią, i do tego faktu odnosi się nazwa, która dosłownie znaczy „Grób Niebiańskiego Konia”. Cheonmachong to jedyny grób, do którego wnętrza można wejść. I zobaczyć replikę miejsca, w którym spoczywało ciało zmarłego przed wiekami króla oraz niewielką część znalezionych w kurhanie przedmiotów. Najcenniejszy – złota korona – przechowywany jest w Muzeum Narodowym w Gyeongju.














  

Nigdzie nie znalazłam informacji, ile grobów/kurhanów znajduje się w Gyeongju i w okolicy, ale są wszędzie i ciągle odkrywane są nowe – imponująca spuścizna dynastii Silla.Są pokaźnych rozmiarów i niewielkie. Najczęściej w postaci zaokrąglonych kopców, ale spotykam też takie ze ściętym czubkiem. Czasem dwa kopce połączone są u podstawy i tylko ich górna część wskazuje, że to dwa groby. Niekiedy ich podstawa stapia się z otoczeniem, innym razem otacza ja wieniec rzeźbionych steli lub zadbanych krzewów.


W jednych miejscach są to całe zespoły – trzy, cztery kopce lub dwa tuziny – jak w przypadku Tumuli Park, w innych widać samotny kopczyk wciśnięty pomiędzy obiekty współczesnej infrastruktury. Wszystkie są pielęgnowane – nie bez trudności. Właśnie widzę jak odbywa się strzyżenie trawy. Trzech mężczyzn za pomocą lin podtrzymuje kosiarkę, aby nie stoczyła się w dół.

Wokół jednych kopców tłumy i rejwach, inne pogrążone w ciszy i zadumie. Przed niektórymi kamienne ołtarze. Inne otoczone świątyniami – jak w przypadku Kompleksu Pięciu Tumuli.


poniedziałek, 5 października 2015

Dżakarta - Indonezja. Cz. III.


Do fachowca muszę dojechać pociągiem. Jak zwykle kupuję bilet na pociąg najniższej klasy, czyli najtańszy. Pociąg przyjeżdża, wsiadam. Chwilę później przeżywam kontrolę biletów. Po raz pierwszy. W czasie wcześniejszych przejazdów biletów nie kontrolowano. No i okazuje się, że jestem w pociągu nieco wyższej klasy. Dziwne, bo różnica wizualna żadna w porównaniu z tymi pociągami, którymi jeździłam w poprzednie dni. 

Deklaruję chęć dopłaty lub opuszczenia pociągu na najbliższej stacji, ale pani konduktorka macha ręką. Zaprzestaje dalszej kontroli biletów, ucinając sobie ze mną towarzyską pogawędkę. Pyta gdzie i po co jadę, skąd jestem, jakie jeszcze miejsca mam zamiar zwiedzać. Jest przyjaźnie nastawiona i ciekawa moich wrażeń z dotychczasowego pobytu w Indonezji (oszczędzam jej jednak opisu rzeczywistych odczuć po pierwszych spacerach ulicami Dżakarty). Dziękuję jej bardzo za wyrozumiałość i obiecuję poprawę, czyli uważniejsze przyglądanie się pociągom, do których wsiadam, chociaż wiem, że to mój ostatni kolejowy przejazd.
A aparat udaje się naprawić. Fachowiec co prawda uszkadza przy okazji obiektyw, ale jak się później okaże, nie ma to wpływu na jakość zdjęć – przynajmniej do pewnego czasu.

Wracam na plac Wolności. Chcę uwiecznić i plac, i stojący w centrum Pomnik Narodowy (Monas) – skrzyżowanie minaretu, znicza olimpijskiego, pomnika Waszyngtona i prastarego symbolu lingi. 137-metrowy obelisk z 14-metrowym złotym płomieniem na szczycie. To znaczy płomień jest z brązu, a blachy, którymi jest obłożony, są złote. Podobno! W podziemiach kolumny znajduje się muzeum ilustrujące, m.in. przy pomocy dioram, historię walki Indonezyjczyków o niezależność od Holendrów.

Niestety, zbliża się 17:00 i nie zostaję wpuszczona do środka. Ich strata, w końcu to Indonezyjczykom powinno zależeć, żeby przyjezdni zapoznali się z ich historią!

Zresztą otoczenie pomnika nie napawa chęcią do przedłużania wizyty. Zniszczone trawniki, połamane kwiaty, rozdeptane ścieżki. Ludzi sporo, ale nie tyle co dwa dni temu, w ostatnim dniu grudnia. Pozostały śmieci. A przecież jadąc w Nowy Rok do portowej dzielnicy, z okien kolejki widziałam dziesiątki osób i samochodów usuwających pozostałości po noworocznej fecie! Syzyfowa praca?!
W drodze powrotnej do mojego hotelu mam okazję zobaczyć, jak wygląda ambasada amerykańska w muzułmańskim kraju. A właściwie jej otoczenie, bo budynki znajdują się za wysokim płotem zabezpieczonym dodatkowo pierścieniami drutu kolczastego. Chodnik przed obiektem wyłączony jest z ruchu. Współczesna forteca.






 

I tutaj, w Dżakarcie, ostatni dzień spędzam w Taman Mini Indonesia Indah, co w dosłownym tłumaczeniu znaczy Piękny Indonezyjski Park Miniatur. I tutaj, podobnie jak w Bangkoku, nie o miniatury chodzi, ale o repliki – w tym przypadku niekoniecznie konkretnych historycznych budowli, ale raczej budowli typowych dla różnych regionów kraju, budowli skupionych wokół sztucznego jeziora z tysiącem wysp, które ma odwzorowywać rzeczywistą topografię indonezyjskiego archipelagu. Wspaniałe miejsce, jakże różne od zaśmieconego centrum. Encyklopedia architektury i kultury wyspiarskiej Indonezji. Dojazd co prawda fatalny, długi i skomplikowany – metrobusem (autobus jadący wydzielonym pasem) z przesiadką i bemo (minibus), dodatkowo w strugach monsunowego deszczu, ale wrażenia niezapomniane. Szkoda tylko, że w ciągu tych paru godzin wystarczyło czasu na poznanie tylko cząstki tego, co można tutaj zobaczyć.
Szkoda, ale jutro mam samolot do położonej w centralnej części Jawy Yogyakarty.