poniedziałek, 5 października 2015

Dżakarta - Indonezja. Cz. III.


Do fachowca muszę dojechać pociągiem. Jak zwykle kupuję bilet na pociąg najniższej klasy, czyli najtańszy. Pociąg przyjeżdża, wsiadam. Chwilę później przeżywam kontrolę biletów. Po raz pierwszy. W czasie wcześniejszych przejazdów biletów nie kontrolowano. No i okazuje się, że jestem w pociągu nieco wyższej klasy. Dziwne, bo różnica wizualna żadna w porównaniu z tymi pociągami, którymi jeździłam w poprzednie dni. 

Deklaruję chęć dopłaty lub opuszczenia pociągu na najbliższej stacji, ale pani konduktorka macha ręką. Zaprzestaje dalszej kontroli biletów, ucinając sobie ze mną towarzyską pogawędkę. Pyta gdzie i po co jadę, skąd jestem, jakie jeszcze miejsca mam zamiar zwiedzać. Jest przyjaźnie nastawiona i ciekawa moich wrażeń z dotychczasowego pobytu w Indonezji (oszczędzam jej jednak opisu rzeczywistych odczuć po pierwszych spacerach ulicami Dżakarty). Dziękuję jej bardzo za wyrozumiałość i obiecuję poprawę, czyli uważniejsze przyglądanie się pociągom, do których wsiadam, chociaż wiem, że to mój ostatni kolejowy przejazd.
A aparat udaje się naprawić. Fachowiec co prawda uszkadza przy okazji obiektyw, ale jak się później okaże, nie ma to wpływu na jakość zdjęć – przynajmniej do pewnego czasu.

Wracam na plac Wolności. Chcę uwiecznić i plac, i stojący w centrum Pomnik Narodowy (Monas) – skrzyżowanie minaretu, znicza olimpijskiego, pomnika Waszyngtona i prastarego symbolu lingi. 137-metrowy obelisk z 14-metrowym złotym płomieniem na szczycie. To znaczy płomień jest z brązu, a blachy, którymi jest obłożony, są złote. Podobno! W podziemiach kolumny znajduje się muzeum ilustrujące, m.in. przy pomocy dioram, historię walki Indonezyjczyków o niezależność od Holendrów.

Niestety, zbliża się 17:00 i nie zostaję wpuszczona do środka. Ich strata, w końcu to Indonezyjczykom powinno zależeć, żeby przyjezdni zapoznali się z ich historią!

Zresztą otoczenie pomnika nie napawa chęcią do przedłużania wizyty. Zniszczone trawniki, połamane kwiaty, rozdeptane ścieżki. Ludzi sporo, ale nie tyle co dwa dni temu, w ostatnim dniu grudnia. Pozostały śmieci. A przecież jadąc w Nowy Rok do portowej dzielnicy, z okien kolejki widziałam dziesiątki osób i samochodów usuwających pozostałości po noworocznej fecie! Syzyfowa praca?!
W drodze powrotnej do mojego hotelu mam okazję zobaczyć, jak wygląda ambasada amerykańska w muzułmańskim kraju. A właściwie jej otoczenie, bo budynki znajdują się za wysokim płotem zabezpieczonym dodatkowo pierścieniami drutu kolczastego. Chodnik przed obiektem wyłączony jest z ruchu. Współczesna forteca.






 

I tutaj, w Dżakarcie, ostatni dzień spędzam w Taman Mini Indonesia Indah, co w dosłownym tłumaczeniu znaczy Piękny Indonezyjski Park Miniatur. I tutaj, podobnie jak w Bangkoku, nie o miniatury chodzi, ale o repliki – w tym przypadku niekoniecznie konkretnych historycznych budowli, ale raczej budowli typowych dla różnych regionów kraju, budowli skupionych wokół sztucznego jeziora z tysiącem wysp, które ma odwzorowywać rzeczywistą topografię indonezyjskiego archipelagu. Wspaniałe miejsce, jakże różne od zaśmieconego centrum. Encyklopedia architektury i kultury wyspiarskiej Indonezji. Dojazd co prawda fatalny, długi i skomplikowany – metrobusem (autobus jadący wydzielonym pasem) z przesiadką i bemo (minibus), dodatkowo w strugach monsunowego deszczu, ale wrażenia niezapomniane. Szkoda tylko, że w ciągu tych paru godzin wystarczyło czasu na poznanie tylko cząstki tego, co można tutaj zobaczyć.
Szkoda, ale jutro mam samolot do położonej w centralnej części Jawy Yogyakarty.








































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz