piątek, 22 stycznia 2016

Mały Paryż – Da Lat (Wietnam)


W 1893 roku francuski bakteriolog Aleksander Yersin, protegowany Ludwika Pasteura, odkrył w Górach Annamskich kotlinę zamieszkaną przez górali Degar. Uznał to miejsce, położone na wysokości 1500 metrów nad poziomem morza, za doskonale nadające się na uzdrowisko. Miasto Da Lat założone w dolinie kilka dekad później, w 1920 roku, stało się ulubionym miejscem wypoczynkowym Francuzów, którzy zmęczeni upałami w Sajgonie chętnie spędzali tutaj swoje urlopy.

Lotnisko odległe jest około trzydziestu kilometrów od centrum. Jestem mile zaskoczona, gdy po wylądowaniu i odebraniu bagażu nie zostaję napadnięta przez chmarę taksówkarzy. Panie sprzedają bilety do shuttle bus, który niebawem zapełnia się i godzinę później wysiadam przed jakimś hotelem nad jeziorem. Aha, nad jeziorem, czyli jestem jeżeli nie w centrum, to blisko centrum, bo przecież wiem, że miasto rozłożyło się nad jeziorem. Panowie rikszarze oczywiście usiłują mi wmówić, że do miasta są trzy kilometry, ale im nie wierzę.


Jakieś czterysta metrów dalej mijam niewielką uliczkę z kilkoma hotelikami – wyglądają na moją kieszeń. I rzeczywiście, instaluję się w pierwszym z brzegu. Hotelik Thanh Loan jest bardzo czysty, obsługa przemiła, chociaż tylko jeden pan recepcjonista mówi po angielsku, a ja jestem chyba pierwszym gościem tej kategorii – podróżującą na własną rękę Europejką. Jak obserwuję w ciągu następnych dni, w hotelu zatrzymują się głównie Wietnamczycy z rodzinami. Większość obieżyświatów wybiera nieco wyżej położone centrum, ale to był dobry wybór. 




Da Lat w języku plemion zamieszkujących te ziemie znaczy „strumień plemienia Lat”. Niewielki strumień stał się jeziorem, gdy w 1922 roku wybudowano tamę. Francuzi nazywali je Wielkim Jeziorem Lac. Wietnamczycy w 1953 roku zmienili nazwę na Xuan Houng. Xuan Huong znaczy dosłownie „esencja wiosny”, ale tak też nazywał się sławny wietnamski poeta żyjący w latach 1772–1822. Rozległe jezioro ma kształt półksiężyca i długość pięciu kilometrów. Jego brzegi są doskonale zagospodarowane, można przysiąść w jednej z licznych kawiarni, można popływać różowymi łabądkami, można biegać czy tylko spacerować wzdłuż brzegu.

A w okolicy niezliczone szlaki górskie, zagubione w dolinach wioski, a przede wszystkim wodospady. Ale o wodospadach, jak i więcej o Małym Paryżu, będzie w następnych wpisach…


I jeszcze kilka zdjęć z ulic Da Lat.

Nowo powstające centrum handlowe


















niedziela, 17 stycznia 2016

Jak to w podróży… Jeszcze Flores (Indonezja)


W tym wpisie mało będzie na temat „co” i „gdzie”. Ten post to raczej odpowiedź na często zadawane mi pytanie: jak to się tak na własną rękę podróżuje? Jak? Oto opis jak jechałam z Moni do Maumere, po spotkaniu z jeziorami na wulkanie Kelimutu.

Zbliża się 10:00. Gdybym rzeczywiście wyjechała nad jeziora o piątej rano, mogłabym zdążyć na autobus do Maumere o 9:00. Ale minęła już 10:00, podobno będą następne, „podobno” o 11:00 i później też, ale tak na pewno nikt tego nie wie.
To chyba jednak pójdę na śniadanie.
Siedząca przy sąsiednim stoliku Rosjanka, która też dopiero co wróciła z Kelimutu, dobija mnie do końca. Ona też chce i musi dostać się jak najprędzej na Bali, do Denpasaru. Ale gdy dowiedziała się, że z Labuanbajo jest więcej połączeń lotniczych niż z Maumere, wynajęła samochód z kierowcą i jedzie do Labuanbajo. Przez moment świta mi w głowie myśl, że może by tak wejść z nią w układ, zaproponować podział kosztów i pojechać razem z powrotem do Labuanbajo. Kiedy jednak dowiaduję się, ile kosztowało ją wynajęcie samochodu (dwa tysiące dolarów), jestem szczęśliwa, że nie wyartykułowałam swojej myśli.


Nie mam wyjścia, jadę do Maumere. Gabriel każe mi czekać w pokoju.
– Kiedy będzie jechał autobus, zatrzymam go i zawołam cię. Nie musisz się martwić.

Martwię się. Skąd on będzie wiedział, że autobus jedzie, jeżeli truchcikiem – ubrany w czerwone bokserki w białe hibiskusy – biega po wewnętrznym patio?

Staję na rozstaju dróg, naprzeciwko wjazdu do hotelu, i zaczynam czekać.


U Gabriela praktykuje młody chłopak, absolwent jakiejś szkoły turystycznej. Mam poważne wątpliwości co do umiejętności przyszłych hotelarzy na Flores po odbyciu praktyki w tym właśnie hotelu, ale co mi tam…

Jeżeli tylko jest okazja, stara się rozmawiać po angielsku, dlatego mi towarzyszy. Zapał – chwalebny, tyle że mnie w tej chwili nie bardzo chce się z kimkolwiek rozmawiać. Jestem niewyspana, czekają mnie co najmniej cztery godziny jazdy, podobnej do tej wczorajszej (w górę, w dół, w prawo, w lewo) i jeszcze nie wiem, o jakiej porze te cztery godziny się zaczną.

Niespodziewanie Gabriel objawia mi się niczym prawdziwy archanioł. Wybiega z budynku z propozycją, żebym zabrała się samochodem z jego przyjacielem, który właśnie wraca z Ende do swojego domu w Maumere.

To nie pierwszy kontakt Harry’ego z osobą pochodzącą z Polski. Jednym z jego nauczycieli był ksiądz Kozlowski, jak na całym świecie wypowiada się to popularne polskie nazwisko (i wszystkie inne z „ł”: Walesa, Wojtyla). A gdy dowiaduje się, że jestem z Krakowa, miasta, w którym mieszkał JP II, to już w ogóle zaniósłby mnie do Maumere na skrzydłach! Po drodze zatrzymuje się, żebym mogła zrobić zdjęcia chałup z tymi charakterystycznymi dla Flores dachami, tym razem rzeczywiście wykonanymi z liści palmowych, a nie z blachy. Pokazuje seminarium, w którym zatrzymał się JP II w trakcie swojej pielgrzymki w 1989 roku, oraz stadion, na którym odprawił mszę.














Kościół katolicki w Moni - wybudowany według wzorów tradycyjnej architektury



 
















I nie minęły trzy godziny od chwili wyjazdu z Moni, jak, nie wierząc własnym oczom, trzymam w garści bilet do Denpasaru na jutro na godzinę 7:40 rano! I to za zupełnie przyzwoitą cenę. Jako człowiek pracujący w turystyce, Harry wiedział, gdzie mogę w niedzielne popołudnie kupić bilet i gdzie na dodatek będą mieli przegląd ofert wszystkich linii lotniczych. I jeszcze mnie tam zawiózł!

Po porządnym śniadaniu i niemęczącym locie ląduję znów na Bali. Nie minęły nawet dwadzieścia cztery godziny od chwili, gdy rozdzierana wątpliwościami i niepewna najbliższych godzin stanęłam na rozstaju dróg przed hotelem w Moni.

Dwie godziny później jestem u celu, w Ubud, trzydzieści kilometrów na północ od Denpasaru, nieomalże w samym środku Bali. Poznana wczoraj Rosjanka jest gdzieś w połowie drogi między Ende a Labuanbajo.

Znów spadłam na cztery łapy!

Ubud poświęciłam dwa posty przed rokiem:

Domek przy plaży w Maumere - mój ostatni nocleg na Flores







Plaża w Maumere











Fragment rafy koralowej na czarnym, wulkanicznym piasku plaży w Maumere
Gdzieś tam w dole jest Ubud...

środa, 13 stycznia 2016

Indonezja - Flores - Kelimutu


Gdy po dziesięciu godzinach zbliżamy się wreszcie do Moni, zaczyna padać. Nawet lać! Musi akurat teraz?! Dotychczas na nadmiar opadów narzekać nie mogę, ale dlaczego właśnie tutaj pora deszczowa musi mi pokazać swoje prawdziwe oblicze?! Tutaj, gdy przewodniki ostrzegają, że droga dojazdowa do jezior Kelimutu jest nieprzejezdna po zbyt obfitych opadach?!



W Moni w hotelach przebierać nie można. Jeden luksusowy, pozostałe z tych poza standardem (a mówiąc ściślej, poniżej standardu). Po zainstalowaniu się w pierwszym z brzegu i spacerze po wsi (na chwilę przestało lać, tylko siąpi) umawiam się na drugi dzień na piątą rano – jak w wielu takich miejscach należy (!) je odwiedzać o wschodzie słońca. Hotelowy ojek zawiezie mnie w góry. Nie udaje mi się dowiedzieć, co będzie, gdy znów będzie padać. Właściciel hotelu, Gabriel, uzurpując sobie – chyba ze względu na zbieżność imion – wiedzę właściwą skrzydlatemu wysłannikowi niebios, zapewnia, że padać nie będzie.
– Ja tu mieszkam całe życie, pada popołudniami, rano nigdy – podsumowuje rozmowę z pobłażliwym uśmiechem.
Pożyjemy, zobaczymy!

O trzeciej rano budzi mnie odgłos strug deszczu bijących o dach. Odgłos ten nie cichnie przez kolejne parę godzin. Oczywiście nikt nie wychyla nosa z pomieszczeń – kierowca mojego ojeka też nie.

Korzystając z tego, że deszcz jakby osłabł, nakładam pelerynę i szukam „mojego” ojeka. Dziesięć minut później jedziemy w góry. Bez problemu, bo to, że jeszcze trochę mży, to żaden problem. A dołująca mnie informacja o nieprzejezdności dróg (to miał być ten prawdziwy problem!) pochodziła z czasów, kiedy jeszcze nie pokryto górskiej drogi asfaltem! Kiedy ok. 40 minut później docieramy do kasy biletowej, już prawie nie pada. Mimo kiepskiej pogody jestem „już” trzecią wizytującą wulkan w dniu dzisiejszym!
Do samych jezior prowadzi wygodny, mniej więcej kilometrowy szlak. Trzy kratery wulkanu Kelimutu (1640 m n.p.m.) wypełnia woda. W pierwszym ma kolor turkusowoszmaragdowy, w drugim – mlecznoniebieski, w trzecim, trochę oddalonym od dwóch pierwszych, trudny do określenia – taki niebieskozielonogranatowy. Ciekawostką nadającą temu miejscu wysoką rangę atrakcyjności jest to, że kolor wody nie jest stały, lecz okresowo zmienny. Bywa bordowy, ciemnoniebieski i czarny, a naukowcy jeszcze nie wyjaśnili, na czym dokładnie polega to zjawisko. Miejscowi nie muszą nic wyjaśniać, wierzą, że wulkan jest świętą górą, a w wodach jeziora przebywają duchy: w pierwszym – czarowników, w drugim – grzeszników, a w trzecim – niemowląt i dziewic.

Odprowadzani przez makaki trzymające straż przy najwyżej położonym jeziorze, wracamy na parking – my, bo pan kierowca motoru uznał, że powinien mi towarzyszyć, chociaż po angielsku potrafi powiedzieć tylko jedno: OK. Mimo że w ciągu krótkiej wizyty nie można być świadkiem zmiany koloru wody w jeziorach, mimo że niski pułap chmur nie pozwolił na zrobienie zdjęć zatytułowanych Wschód słońca nad jeziorami Kelimutu, na pewno warto było je zobaczyć. Zasłużyły na swoją sławę.
Spacer przez wioskę - inicjatywa pozowania do zdjęcia wyszła od dziewczyn...

czwartek, 7 stycznia 2016

Federico Uribe czyli co można zrobić z ołówków...


W moich podróżach odwiedzam często galerie sztuki i oglądam wystawy artystów w Polsce nieznanych, lub znanych tylko tym, którzy się sztuką szczególnie interesują. Oto relacja z jednej z takich wizyt…  

Zbliżając się do niepozornego i zaniedbanego budynku Muzeum Sztuki Współczesnej w Panama City, nie spodziewałam się, że czeka mnie taka uczta duchowa. Już od rana można oglądać wystawę, której wernisaż odbędzie się wieczorem. Dwie półkule to tytuł wystawy prac Federico Uribe, kolumbijskiego artysty mieszkającego w Miami. Nie wiem, dlaczego „dwie”, bo półkul jest więcej, są też… no właśnie, obrazami tego nazwać chyba nie można. „Obiekt” to chyba lepsze określenie. Półkule są z ołówków. „Obiekty” ze sznurówek i kabelków! Kładą na kolana.
No i w takiej sytuacji mam nie przyjść wieczorem na wernisaż? Idę. Z duszą na ramieniu, bo muzeum jest trochę poza głównymi ulicami, a jest już ciemno. Inny to wernisaż niż te, na których bywałam. Przypomina raczej konferencję naukową. Stół przykryty jasnym suknem, za stołem artysta i dwie inne osoby. Przed stołem kilka rzędów krzeseł dla gości. Tylko folderów nie przewidzieli. Szkoda, tak na nie liczyłam. Robię zatem parę zdjęć i nie czekając na koniec wernisażu, czym prędzej wracam do hotelu. 






Tym razem tekstu jest mało. Niech przemówią ołówki, sznurówki i kabelki.
Można też wpisać nazwisko artysty – Federico Uribe – w wyszukiwarkę z opcją „grafika” i... wieczór „z głowy”.