środa, 16 marca 2016

Pożegnanie z „Małym Paryżem" – Da Lat


Na równi z Crazy House w rankingu atrakcyjności miasta wymieniana jest stara stacja kolejowa, jeden z wielu śladów bytności w mieście Francuzów. Jak wiele innych budynków została wybudowana „w stylu art deco harmonijnie połączonym z lokalną architekturą”. Trzy poprzecznie ułożone w stosunku do całego dachu trójkątne szczyty mają nawiązywać do trzech szczytów pobliskich gór Lang Biang, a i do konstrukcji domów mniejszości etnicznych tego terenu. 



Linia kolejowa oddana do użytku w 1938 roku służyła miejscowej ludności do roku 1964, kiedy i stacja, i tory zostały uszkodzone w wyniku działań wojennych. Odbudowana po wojnie, od 1991 roku stała się linią turystyczną, oferując kilka razy w ciągu dnia siedmiokilometrową przejażdżkę do miejscowości Trai Mat. Gdy pociąg nie jedzie, stara lokomotywa i jeden wagon służą jako plener fotograficzny, a większość fotografujących się uważa, że musi mieć zdjęcie, gdy siedzi na tendrze. 
 
Oczywiście jak w każdym innym mieście, w Da Lat jest też targowisko. I jak wszystkie inne targowiska omijam je szerokim łukiem. Potem jednak gubię się w gąszczu uliczek i nagle okazuje się, że jestem właśnie w samym środku Cho Da Lat, czyli największego targowiska miasta. 



Szerokie schody łączą poszczególne poziomy całkiem współczesnego… domu towarowego, bo na miano galerii handlowej to obiekt chyba jeszcze nie zasługuje. Wzdłuż poprowadzonych łukiem korytarzy luźno ustawione stoiska, zostawiona jest przestrzeń dla kupujących. Schodzę z piętra na piętro i wychodzę na rozległe rondo z pomnikiem kobiet. Sam pomnik to wyraz uznania dla heroizmu kobiet i ich udziału w walce o wolność Wietnamu. Jeszcze raz oglądam budynek, z którego wyszłam. Został doskonale wkomponowany w stok wzniesienia. 


Przecież weszłam do niego z poziomu ulicy, wyszłam – też na ulicę – trzy czy cztery kondygnacje niżej. Oczywiście stragany na zewnątrz też są, ale jest czysto, jest jakiś porządek, którego nie udało mi się dostrzec wcześniej na innych azjatyckich targowiskach. Czyli można! Królujące na straganach truskawki przypominają, że znajduję się w centrum truskawkowego zagłębia Wietnamu. Ale nie kupię, musiałabym je umyć w wodzie, do której nie mam zaufania. Wolę nie ryzykować.




Nazywanie miasta „Małym Paryżem” to niewątpliwie efekt tęsknoty jego mieszkańców za europejską stolicą. Spotykam jeszcze dwóch świadków tej nostalgii.
Na jednej z ulic widzę skrzydła wiatraka. Coś mi to przypomina… No tak, kiedy podchodzę bliżej i mogę odczytać nazwę restauracji, za którą, stanowiąc jej część, stoi młyn, wątpliwości nie mam: Moulin Rouge.


Replikę wieży Eiffla rozpoznaję od razu. Tutaj w Da Lat została wzniesiona jako wieża telekomunikacyjna. Widać ją właściwie z każdego miejsca w mieście.

No i cóż, znów trzeba się pakować. Jutro opuszczam Mały Paryż, czeka na mnie Sajgon. Znów zabrakło mi jednego dnia, jego większość spędziłabym w Ogrodzie Kwiatów.

 














Nie wiem, jakie wrażenia będą mi towarzyszyć zwiedzaniu Sajgonu, największego miasta Wietnamu, ale wiem na pewno, że Da Lat mnie zauroczył. Jezioro, jego otoczenie, zadbane parki i skwery, malownicze uliczki starego miasta, porządek, wszystko to stwarza jakąś niepowtarzalną atmosferę, sprawiającą, że uczucie żalu, iż trzeba wyjeżdżać, jest większe niż w innych miejscach.

Zdecydowanie „numer jeden” Wietnamu. 


 















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz