wtorek, 22 marca 2016

Sanktuarium Ecce Homo - Villa de Leyva (Kolumbia)




Pierwszy dzień w Villa de Leyva był bardzo udany. Kolejny dzień zapowiada się równie ciekawie. Tyle że poszczególne obiekty, które zamierzam zwiedzić, znajdują się w pewnym oddaleniu i od miasta, i od siebie. Jak do nich dotrę, jak się przemieszczę między nimi i jak wrócę? Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że do pierwszego z nich, Sanktuarium Ecce Homo, mogę dojechać autobusem. I bez problemu dojeżdżam.

 





Na trzynastym kilometrze od miasta wysiadam, teraz jeszcze jeden kilometr na piechotę i już jestem w założonym w 1620 roku klasztorze dominikanów. Obecnie to muzeum. Ekspozycje w pomieszczeniach klasztornych przypominają, jak wyglądało życie mnichów. W jednej z sal wystawa czasowa „Prawdziwe światło świata”. Czerwono-czarno-białe postacie świętych z krótkimi notkami o ich życiu i świętości. Fray Jacinto de Polonia… Jacinto? Jaki to polski święty, jakie to polskie imię?

Postać na obrazie trzyma w dłoniach kielich i osłania czarnym płaszczem Najświętszy Sakrament i siebie przed deszczem płomieni… Tatarzy! Plądrują i palą miasto, trzeba uciekać… Skojarzenie z legendą o św. Jacku jest oczywiste. Potwierdza to notka towarzysząca obrazowi. W takich chwilach doskonale czuję, jaki ten świat jest jednak mały!

W centrum wirydarza stara studnia otoczona krzewami poinsecji (lub gwiazdy betlejemskiej, jeżeli ktoś woli), teraz w pełnym ich blasku. No bo to w Polsce znamy poinsecję jako kwiat doniczkowy. W krajach tropikalnych to zupełnie dorodne krzewy i jak z tego wynika, właśnie przypada okres kwitnienia. Cisza, spokój, nastrój. Nawet luksusowy hotel zorganizowany w klasztornych zabudowaniach wygląda jak wymarły.  
























Znów jestem przy głównej drodze, po drugiej stronie dwóch policjantów i samochód. Nie pozostaje nic innego, jak zawiązywać przyjaźń polsko-kolumbijską. Panowie są ciekawi, skąd jestem, mnie interesuje, czy stoję na przystanku. A raczej czy potencjalny autobus zatrzyma się w miejscu, w którym stoję, bo przecież o tym, żeby był jakiś znak wskazujący, gdzie jest przystanek, nawet nie marzę. 

Podchodzi ktoś miejscowy, też będzie czekał na autobus. Panowie policjanci odbierają telefon, a ja z żalem patrzę, jak odjeżdżają odwołani przez zwierzchników. Niestety w przeciwnym kierunku, a w głębi duszy liczyłam, że „załapię się” na podwiezienie.

Autobusu dość długo nie ma, w końcu podjeżdża i zatrzymuje się zwykły samochód. Zazwyczaj do takich nie wsiadam, ale ponieważ czekający ze mną „lokales” wsiada i wszystko wskazuje, że to colectivo, a cena za przejazd podana przez prowadzącego jest równa cenie biletu autobusowego, jaką zapłaciłam rano, wsiadam. Co prawda jadę tylko połowę tej trasy, którą przejechałam rano, ale niech tam… Szkoda czasu na dalsze czekanie.





Przyklasztorny cmentarz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz