piątek, 1 kwietnia 2016

El Infiernito, El Fósil i Los Pozos Azules – nadal okolice Villa de Leyva



Wysiadam na którymś kolejnym skrzyżowaniu, tym razem spacer będzie dłuższy. Jakieś półtora–dwa kilometry dzielą mnie od El Infiernito, czyli Piekiełka (bo el infiernito to po hiszpańsku „małe piekło”). Dla hiszpańskich konkwistadorów, chrześcijan, było to miejsce diaboliczne, miejsce pogańskiego kultu, i to oni byli autorami tej nazwy. Dokładne badania archeologiczne zaczęły się dużo później. Znaleziono 109 rzeźbionych w różowym piaskowcu monolitów, wiele z nich o fallicznych kształtach. Aleksander von Humboldt uznał to miejsce za obserwatorium astronomiczne Muisków, ustawione obok siebie kilkanaście kamiennych słupów to ich kalendarz. Obecnie uważa się, że było to centrum religijnych ceremonii. Kiedy zbliżam się do celu, na niebie pojawia się… chyba się to „halo” nazywa – rodzaj tęczy dookoła słońca. Zjawisko na miarę miejsca, w którym się właśnie znajduję!

















 


Gdy już zwiedzam stanowisko archeologiczne, za ogrodzeniem wściekle „drze się” jakieś radio czy głośnik. Repertuar? O Tannenbaum! i Jingle Bells! Jest 20 lutego, okres Wielkiego Postu i bożonarodzeniowe przeboje. Widać co kraj, to obyczaj!



Z El Infiernito już niedaleko do El Fósil (dosłownie: skamielina), kolejnego celu mojego dzisiejszego rekonesansu po okolicy Villa de Leyva. Niedaleko, ale w linii prostej. Pewnie opłotkami dałoby się dojść, ale jednak rozsądek nakazuje mi iść „za drogą”. Czeka mnie zatem półtora kilometra do głównego traktu, potem jeszcze kilometr. Wszystko, aby zobaczyć skamieniałego pliozaura, który żył sobie w okresie jury, czyli drobnostka, 165–151 milionów lat temu, a znaleziony został w tym właśnie miejscu zupełnie niedawno, w roku 1977. Wybudowano mu specjalny „domek” – muzeum. Oprócz głównego bohatera w muzeum znalazł miejsce jeszcze jeden skamieniały ichtiozaur (ten liczy „tylko” 120 milionów lat), plezjozaur (115 milionów lat) oraz bliżej nieokreślona ilość skamieniałych amonitów, ryb i innych żyjątek. 

 














Fajnie było to zobaczyć, ale nawet nie wiadomo, kiedy minęło południe. Powinnam jednak jeszcze zdążyć zobaczyć Los Pozos Azules (Niebieskie Jeziora). Znajdują się „po drodze” do Villa de Leyva, ale jednak na piechotę chyba trochę za daleko. Kiedy jednak pięć minut mija, a autobusu ani colectivo nie ma (oj, zrobiłam się niecierpliwa!), zaczynam iść, oglądać widoki – otaczające dolinę góry, miasto w oddali, kwitnące… chyba to są agawy? 


– Nie podrzucić cię kawałek? – pyta ciemnowłosa dziewczyna, wychylając się przez okno samochodu.
Szybki rzut oka na pozostałych pasażerów auta – jeszcze dwie kobiety, chyba mogę wsiąść. Szybkie poznanie się. Celia z mamą i siostrą mamy spędzają swój urlop, odwiedzając miejsca, na zwiedzenie których wcześniej nie było czasu. Okazją jest tym razem wizyta cioci, która od czterdziestu lat mieszka w Kanadzie. Celia jest marketingowcem, mieszka w Bogocie, mama Celii mieszka w Cali. Często biorą kogoś do samochodu – ale tylko wtedy, gdy nie widzą zagrożenia! Wczoraj podwozili Szwajcarkę, a mnie „znają”, bo widziały mnie wczoraj koło domu Antonio Ricaurte. Tak, rzeczywiście ktoś tam był, ale zajęta oglądaniem prospektu i samego miejsca, robieniem zdjęć, jakoś się nie przyjrzałam.
No i co za zbieg okoliczności! Też były w Ecce Homo, El Infiernito i El Fósil, teraz jadą do Los Pozos. Czy pojadę z wami? Ależ oczywiście!



Jezior jest pięć, a ich woda, wbrew nazwie, ma kolor nie niebieski, a raczej szmaragdowo-turkusowy za sprawą soli i minerałów w niej się znajdujących. Cudownie ożywiają suchy, jałowy krajobraz okolicy. Są sztuczne, ale w jakich okolicznościach powstały, nie udaje mi się dociec. Wspaniały spacer. Dwa lata temu Celia kąpała się w jeziorach, dzisiaj woda jest zbyt zimna. Cieniem na wizycie kładzie się samozwańcza bileterka wymuszająca haracz za wstęp w rejon jezior. Moim świeżo poznanym Kolumbijkom ta akcja „każdy orze jak może” nie podoba się chyba jeszcze bardziej niż mnie. 

Panie mają w planach jeszcze jedną wizytę i chętnie się przyłączam. Wcześniej odwiedzenia Casa de Barro nie planowałam – zdawałam sobie sprawę, że dotarcie do Los Pozos i powrót do miasta zajmie mi sporo czasu. Dzięki Celii mam sporą rezerwę czasową, zatem nic nie stoi na przeszkodzie, żebym zobaczyła coś nadprogramowo. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz