środa, 24 sierpnia 2016

Podróże bugenwillą pisane…


Bugenwilla (Bougainvillea), po polsku kącicierń, to roślina z rodziny dziwaczkowatych a nazwa pochodzi od nazwiska admirała francuskiej marynarki Louisa Antoine'a de Bougainville, który jako pierwszy opisał ją w 1768 roku.

Bugenwilla pochodzi z Ameryki Południowej, ale najwięcej i najbardziej różnorodne kolorystycznie okazy spotkałam na Filipinach – w formie drzew, krzewów i niewielkich roślin w doniczkach. W dużych donicach też.

Rosną przy drogach, przy płotach i na brzegach wyschniętych czasem rzek i strumyków. Ozdabiają eleganckie ulice zabytkowych centrów miast i zaniedbane podwórka ubogich dzielnic. Strzegą wejść, dekorują parkowe altany i pergole oraz zdezelowane ogrodzenia dzikich boisk. Zasłaniają wysypiska śmieci. Ożywiają ryżowe tarasy. I zawsze przyciągają wzrok powodując chęć wyjęcia aparatu fotograficznego.

Kwiaty bugenwilli są białe, niepozorne. Wyrastają jednak z charakterystycznej podsadki którą tworzą trzy zazwyczaj listki występujące w różnych kolorach. I to one właśnie są tym co stanowi o niezwykłości i uroku bugenwilli. Najczęstszym kolorem tych podsadek są różne odcienie fioletu i różu. Rzadziej pomarańczowy czy biały, żółte spotkałam tylko raz, na Borneo. 





piątek, 19 sierpnia 2016

Jeszcze Panamá City…


Jeszcze jeden obiekt w Panamie wzbudza moje zainteresowanie. Właśnie tutaj znajduje się jedna z siedmiu istniejących na świecie świątyń bahaickich, to jak mam nie odwiedzić domu modlitwy najmłodszej światowej religii? 


Bahaizm, Bahá'í, to religia monoteistyczna, założona w Persji w XIX wieku, zakładająca duchową spójność najważniejszych światowych religii. Szacuje się, że religię tę wyznaje pięć do sześciu milionów ludzi w ponad 200 krajach.

Droga do świątyni jest bardzo długa. Najpierw nikt nie wie, jak tam dojechać. Kiedy po drugiej przesiadce znajduję się w końcu we właściwym autobusie, ten wlecze się niemiłosiernie. Opuszczam miasto. Ulice, którymi jadę, coraz mniej mi się podobają. Ludzie na tych ulicach też, chociaż z zasady nie mam uprzedzeń. Tyle że nawet siedząc w autobusie, czuję się intruzem.

Kiedy wreszcie, po ponad godzinnej jeździe, pan kierowca mówi, że powinnam już wysiąść, co zresztą i tak sama wiem, bo właśnie dostrzegam przez okno autobusu kopułę świątyni, jedynym moim pragnieniem jest przejść na drugą stronę ulicy i wsiąść do autobusu wracającego do centrum.

Ale przecież… Skoro już tutaj jestem…
Wielkie białe „jajo” świątynnej kopuły, a właściwie jej wierzchołek widoczny z miejsca, gdzie stoję, kusi.

Nie dalej niż sto pięćdziesiąt metrów od przystanku otwarta na oścież brama u stóp niewielkiego wzgórza zaprasza do środka. Aha, czyli wchodzę na teren zamknięty, czyli może nie jest tak niebezpiecznie, jak się wydawało z okien autobusu. Czeka mnie mała wspinaczka, ale co tam…

Nie przeszłam nawet pięćdziesięciu metrów, gdy zatrzymuje się mijający mnie samochód. Prowadząca go kobieta zaprasza do środka. Jest wyznawczynią bahaizmu, w niedzielne popołudnie postanowiła wstąpić do świątyni, a przy okazji oszczędziła mi wysiłku zdobycia niewysokiego co prawda, ale jednak, wzniesienia.  



Oddany do użytku w 1972 roku budynek świątyni został zbudowany na planie dziewięcioramiennej gwiazdy, do wnętrza prowadzi dziewięć wejść. Na wyposażenie świątyni składają się tylko ławki dla wiernych i pulpit, przy którym czyta się pisma objawione (m.in. Koran i Biblię). Przykrywająca świątynię biała kopuła wsparta jest na podporach wykonanych z czerwonego marmuru z Werony. Ich zdobienia, jak również fryz obiegający wnętrze świątyni, nawiązują do przedkolumbijskich motywów architektonicznych.

I jeszcze ciekawostka. Jednym z dążeń bahaitów jest unifikacja języka na całym świecie, a jednym z języków branym pod uwagę w tych dążeniach był język esperanto, sztuczny język stworzony przez urodzonego w Białymstoku Ludwika Zamenhofa. 

Widok na miasto, na zatokę, z otaczających świątynię ogrodów jest wspaniały. Niestety filmu w edukacyjnym centrum przy świątyni nie oglądnę. Wideo właśnie odmówiło współpracy. Pan jest niepocieszony, ja chyba nie tak bardzo – to, co wiem na temat bahaizmu, już mi wystarczy, a do hotelu daleko…  















Po zejściu ze wzgórza przystanek, z którego mogę wrócić do centrum, znajduję nie dalej niż pięćdziesiąt metrów od bramy głównej. Autobus, który podjeżdża pięć minut później, zawozi mnie wprost na plac 5 Maja. Cała podróż trwa zaledwie piętnaście minut!
Czy naprawdę żaden z panów kierowców, których przed eskapadą tutaj pytałam, jak dojechać, nie wiedział, że między placem 5 Maja a dzielnicą, w której byłam, kursuje wygodny, bezpośredni autobus jadący krótszą trasą niż tą, którą się „tłukłam” półtorej godziny temu?















A skoro już o „tłuczeniu” się autobusami mowa. Panamá City to rozległe miasto, ale nie wszędzie można dojechać metrobusami. W dużo większym stopniu korzystam z chicken busów.

Chicken bus to określenie wyeksploatowanego samochodu szkolnego ze Stanów Zjednoczonych, który dostał swoje drugie życie w jednym z krajów Ameryki Łacińskiej. Został pomalowany jaskrawymi kolorami i stał się autobusem miejskim lub międzymiastowym. I został zaopatrzony w głośnik!

Kiedy podróżowałam po Meksyku, wydawało mi się, że już nie można głośniej „puścić” muzyki w autobusie czy na przydrożnym straganie. Jakże się myliłam. Można! Określenie „kilkakrotnie” nie byłoby adekwatne. Mocą głośników jest atakowana każda komórka już nie słuchu, ale całego ciała, a określenie, że nie słyszy się własnych myśli, to banał. Tego nie da się opisać, to trzeba przeżyć! 

sobota, 13 sierpnia 2016

Panamá City to nie tylko kanał i zbytki z czasów kolonialnych…


Oczywiście Panamá City to nie tylko kanał, ruiny i zbytki z czasów kolonialnych. Nie mogę nie przejść się kilkukilometrową aleją Balboa ciągnącą się wzdłuż zatoki Panamá. To biznesowa dzielnica miasta. Wieżowce. Najrozmaitszych wysokości i kształtów. Na nich logo znanych światowych firm.


Szczególnie zachwyca mnie „wielki zielony kręcioł”, jak na swój użytek nazwałam Revolution Tower (Wieżę Rewolucji – nazywaną również Wieżą F&F), wybijający się w panoramie wieżowców niezwykle oryginalny budynek, którego poszczególne szklane kondygnacje w kolorze butelkowej zieleni zostały przekręcone o kilka, może kilkanaście stopni w stosunku do piętra poprzedniego. Mierzący 242,9 metrów (52 piętra) biurowiec został oddany do użytku zupełnie niedawno. W 2011 roku uplasował się na siódmym miejscu na świecie pod względem doskonałości architektury.

Gdzieś w połowie alei Balboa wita mnie sam Vasco Núñez de Balboa, hiszpański konkwistador, gubernator, założyciel pierwszej stałej kolonii na kontynencie amerykańskim (w 1511 roku – Acla w pobliżu Darién). I pierwszy Europejczyk, który 25 września 1513 roku dotarł do brzegów Pacyfiku. Jego nazwisko dało nazwę nie tylko alei, którą idę, ale i panamskiej walucie. Waluta to co prawda dziwna, bo ogranicza się do monet. Banknotami będącymi w obiegu w Panamie są dolary amerykańskie.















Mi Pueblito (Moja Mała Wioska) to nazwa skansenu znajdującego się blisko mojego hotelu. Z założenia miała być „ukłonem” w stronę rdzennych mieszkańców tych ziem. W rzeczywistości prezentuje głównie budynki kolonialne i zaledwie kilka domostw Indian, między którymi plątają się niewielkie zwierzęta. Chyba to są kapibary…   

















 
Zbliżając się do niepozornego i zaniedbanego budynku Muzeum Sztuki Współczesnej, nie spodziewałam się, że czeka mnie taka uczta duchowa. Już od rana można oglądać wystawę, której wernisaż odbędzie się wieczorem. Dwie półkule to tytuł wystawy prac Federico Uribe, kolumbijskiego artysty mieszkającego w Miami. Nie wiem, dlaczego „dwie”, bo półkul jest więcej, są też… no właśnie, obrazami tego nazwać chyba nie można. „Obiekt” to chyba lepsze określenie. Półkule są z ołówków. „Obiekty” ze sznurówek i kabelków! Kładą na kolana.



Widok na Calzada de Amador z pokładu Pacific Queen

Zwiedzanie Panamy nie byłoby pełne bez przejścia się groblą znaną jako Calzada de Amador. Już na początku XX wieku ktoś wpadł na pomysł, aby trzy wysepki położone w odległości około trzech kilometrów od brzegu połączyć ze sobą i ze stałym lądem. I tak uczyniono. Na najdalej położonej wyspie, Flamenco, usytuowano port. Na tej i pozostałych otwarto szereg restauracji, barów, sklepów. Również wolnocłowych. A w foyer między sklepami, wieszając kilka całkiem miłych oku abstrakcji, utworzono galerię sztuki nowoczesnej. 


Wzdłuż grobli posadzono palmy, utworzono ścieżkę rowerową, postawiono ławeczki. Tym sposobem grobla stała się miejscem rekreacyjnym. Nieograniczone możliwości nabijania kilometrów i robienia zdjęć – z widokiem na całą dzielnicę biznesową z jednej strony, na ujście Kanału Panamskiego z drugiej strony. I na Most Ameryk też.


Na krańcu grobli, właściwie już na stałym lądzie, uwagę zwraca sporych rozmiarów budowla. To Muzeum Bioróżnorodności wybudowane kosztem sześćdziesięciu milionów dolarów. Autorem projektu budowli jest światowej sławy architekt Frank Gehry. Ten sam, który zaprojektował Muzeum Guggenheima w hiszpańskim Bilbao. Tyle że w tym przypadku odstąpił od ulubionego metalicznego koloru i tworzącym konstrukcję budowli panelom o różnych kształtach i rozmiarach nadał jaskrawe kolory czerwieni, żółci i kobaltowego niebieskiego, które według niego w większym stopniu korelują ze środowiskiem tropikalnym, reprezentowanym w tym właśnie obiekcie. 

Chyba jeszcze nigdy nie byłam w muzeum bioróżnorodności, zatem mam pierwszą okazję, aby to uczynić. Bioróżnorodność to zresztą względnie nowe słowo, stosowane dopiero od 1980 roku, by określić zróżnicowanie żywych organizmów występujących w ekosystemach Ziemi. Okazuje się jednak, że w muzeum dopiero trwają prace wykończeniowe. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że w prospektach muzeum przedstawiane jest jako czynne. Cóż, nadal nie mogę powiedzieć, że kiedykolwiek zwiedzałam muzeum bioróżnorodności. 
  

„Panama – obfitość motyli i ryb” –
pomnik upamiętniający 500-lecie
dotarcia przez Hiszpanów do brzegów Pacyfiku
Jeszcze jedna praca Federico Uribe
















Wschód słońca przed wyruszeniem w podróż Kanałem Panamskim

sobota, 6 sierpnia 2016

Miraflores. Na spotkanie z Kanałem Panamskim


Optymistycznie nastawiona do całego świata, po nocy spędzonej w doskonałych warunkach, witam kolejny dzień. Tym, co mnie przywiodło do tego kraju i do tego miasta, jest Kanał Panamski. Udaję się zatem na spotkanie z kanałem, czyli – jak większość mających ten sam zamiar – do śluz Miraflores.

Autobus odjeżdża gdzieś stąd, z okolic placu 5 Maja. O rozkładzie jazdy czy tablicy z numerem nie mam co marzyć. Pozostaje mi zastosowanie znanej metody „prób i błędów”. Wsiadam, pytam czy dojadę i… wysiadam. Z pierwszego, drugiego i kolejnego autobusu.
Kolejni kierowcy machają ręką w bliżej nieokreślonym kierunku – kierunku, gdzie ma się znajdować przystanek, z którego odjeżdżają autobusy do Miraflores. Kolejne podejścia kończą się niepowodzeniem.
Zrezygnowana, mam już zamiar zmienić plan i zwiedzić centrum miasta, a przy okazji dowiedzieć się, skąd dokładnie odjeżdżają autobusy do śluz, gdy mój wzrok pada na pojazd stojący w bocznej ulicy.
Dobra, ostatnie podejście…

Chwilę później siedzę w autobusie, który zawiezie mnie bezpośrednio do celu. Pół godziny później wysiadam przed tablicą witającą przybyłych i makietą humbaka. Bo w Panamie nie tylko drogi podróżników i turystów prowadzą nad Kanał Panamski.
Drogi długopłetwców (humbaków) zdążających do ciepłych wód, aby powić potomstwo, też. Wykorzystują wody kanału, aby dotrzeć do sobie tylko znanych miejsc, gdzie warunki sprzyjają rozwojowi rodziny.

Około czterystu metrów dalej Centrum Gości. Platformy widokowe i muzeum. Doskonały widok na przepływające kanałem statki i możliwość poznania jego historii.

 














Do śluzy wpływa właśnie ogromny kontenerowiec MAERSK, jednego z największych operatorów kontenerowych na świecie. Z wysokości platformy widokowej wydaje się, że ledwie prześlizguje się między brzegami śluz. Ich szerokość wynosząca 33,5 metra wyznacza maksymalną szerokość statków, jakie mogą nim płynąć. W rzeczywistości między burtami statków a brzegami kanału pozostaje kilkanaście centymetrów „luzu”. Aby statek nie „obijał się” o brzegi, jest utrzymywany w równowadze przez dwie mikroskopijnej (w porównaniu ze statkami, które „ciągną”) wielkości lokomotywy poruszające się po torach na brzegu kanału. Jakoś się nie nudzę, patrząc, jak zamykają się i otwierają przegrody śluz, jak komory napełniają się wodą, jak powoli przesuwają się kanałem tony żelastwa i towarów zamkniętych w setkach, a pewnie i tysiącach kontenerów wiezionych przez statek.

Budowa liczącego 81,6 km długości kanału trwała od 1881 do 1914 roku. Ale historia tej budowy sięga czasów pierwszych odkrywców Nowego Świata. Wąski przesmyk lądu łączący dwa wielkie kontynenty pobudzał wyobraźnię i idea stworzenia drogi morskiej łączącej oceany powracała. Ostatecznie urzeczywistnił ją, a właściwie zaczął urzeczywistniać, Ferdynand de Lesseps, francuski dyplomata i przedsiębiorca, budowniczy Kanału Sueskiego, który w roku 1854 uzyskał koncesję na budowę kanału łączącego Atlantyk z Pacyfikiem. Nie doczekał końca budowy. Zmarł w 1894.
Konstrukcja kanału zakładała też wybudowanie sztucznego jeziora. Jeziora Gatún. Tyle że zostało ono utworzone na wysokości 25,9 m n.p.m. Aby zatem statki mogły przypływać taką drogą wodną, konieczne było wybudowanie systemu śluz.



Śluzy są trzy. Najbliżej Panamá City położona śluza Miraflores, o dwóch komorach, potem jednokomorowa śluza Pedro Miguel – podnoszą statki do poziomu jeziora. Po jego pokonaniu śluza Gatún (trzy komory) opuszcza je do poziomu Morza Karaibskiego i pozwala im wpłynąć do portu w Colón, mieście położonym u wybrzeża Morza Karaibskiego.

W wyniku budowy kanału droga morska z Nowego Jorku do San Francisco uległa skróceniu o 14 500 kilometrów. Ale czas nie stoi w miejscu. Zaczęły powstawać kontenerowce dużo większe, które nie mieszczą się już w Kanale Panamskim. Jeszcze kilka lat i gigantyczne przedsięwzięcie z przełomu XIX i XX wieku stałoby się zabytkiem odwiedzanym jedynie przez turystów. Dlatego budowana jest druga nitka kanału, która otworzy drogę pięciokrotnie większym statkom. Jej otwarcie planowane jest na rok 2014 – w stulecie oddania do użytku kanału dzisiaj funkcjonującego[1].

Tego wszystkiego i wielu jeszcze innych rzeczy można się dowiedzieć w doskonałym muzeum zajmującym cztery piętra budynku. Na zakończenie zwiedzania udaje mi się dorwać do stymulatora statku przepływającego przez kanał. „Pruję” wodami kanału, błyskawicznie pokonuję śluzy, opuszczam Miraflores, przepływam pod Mostem Stulecia… Jak w rzeczywistości pokonuje się kanał, zobaczę za kilka dni, kiedy będę nim przepływała „w realu”.

No właśnie, będę przepływała?


Informacja, w jaki sposób przepłynę kanał, była jedną z pierwszych, jaką znalazłam, planując podróż. Przed jej rozpoczęciem na wykupienie rejsu przez Internet nie mogłam się jednak zdecydować, bo nie wiedziałam, kiedy właściwie do Panamy dotrę. Teraz już wiem, że mogę popłynąć w najbliższą sobotę, tyle że na wykupienie wycieczki w kawiarence internetowej się nie zdecyduję. A nie zdecyduję się, bo…

Problemu z samym zakupem nie przewiduję.  Wypadałoby jednak mieć wydrukowane potwierdzenie zakupu, jakie zazwyczaj jest edytowane przy samym zakupie lub przesyłane na adres mailowy. Ale moje doświadczenia związane z drukowaniem w kawiarenkach internetowych są raczej negatywne. Nigdy, w czasie żadnej z podróży, gdy potrzebowałam coś wydrukować, nie obyło się bez problemów. A to drukarki w kawiarence nie ma, a to konfiguracja drukarki nie taka, a to wszystko niby jest w porządku, ale nie drukuje nie wiadomo dlaczego. Trzeba było szukać innej kawiarenki, innej drukarki… Nie, tym razem na to się nie piszę. Dwa dni (jest środa) – może się to okazać za mało, żeby uzyskać potwierdzenie. Muszę kupić wycieczkę – wraz z potwierdzeniem zakupu – bezpośrednio u organizatora.

Tyle że na stronie internetowej podana jest nazwa ulicy, przy której znajduje się biuro, a na planie miasta, jaki mam do dyspozycji, ulice są ponumerowane. Jak mam zatem trafić do agencji?

Pracownica punktu informacyjnego w Centrum Gości okazuje się bardzo pomocna. Dzwoni do biura i pomaga mi zidentyfikować położenie ulicy. Dokładnie po przeciwległej stronie blisko milionowego miasta! Opisu dojazdu do niego oszczędzę czytającym – jadę trzema autobusami w godzinach szczytu, co trwa prawie dwie godziny. Ale docieram i miejsce w rejsie wykupuję. 



[1] Otwarcie nowej nitki kanału nastąpiło bardzo niedawno – 26 czerwca 2016 roku, po dziewięciu latach budowy i z dwudziestomiesięcznym (w stosunku do planów) opóźnieniem. I ponad dwa lata po mojej podróży do Panamy. Inauguracji dokonał chiński kontenerowiec Cosco Shipping Panama – ma on 48 metrów szerokości i 300 metrów długości.