sobota, 13 sierpnia 2016

Panamá City to nie tylko kanał i zbytki z czasów kolonialnych…


Oczywiście Panamá City to nie tylko kanał, ruiny i zbytki z czasów kolonialnych. Nie mogę nie przejść się kilkukilometrową aleją Balboa ciągnącą się wzdłuż zatoki Panamá. To biznesowa dzielnica miasta. Wieżowce. Najrozmaitszych wysokości i kształtów. Na nich logo znanych światowych firm.


Szczególnie zachwyca mnie „wielki zielony kręcioł”, jak na swój użytek nazwałam Revolution Tower (Wieżę Rewolucji – nazywaną również Wieżą F&F), wybijający się w panoramie wieżowców niezwykle oryginalny budynek, którego poszczególne szklane kondygnacje w kolorze butelkowej zieleni zostały przekręcone o kilka, może kilkanaście stopni w stosunku do piętra poprzedniego. Mierzący 242,9 metrów (52 piętra) biurowiec został oddany do użytku zupełnie niedawno. W 2011 roku uplasował się na siódmym miejscu na świecie pod względem doskonałości architektury.

Gdzieś w połowie alei Balboa wita mnie sam Vasco Núñez de Balboa, hiszpański konkwistador, gubernator, założyciel pierwszej stałej kolonii na kontynencie amerykańskim (w 1511 roku – Acla w pobliżu Darién). I pierwszy Europejczyk, który 25 września 1513 roku dotarł do brzegów Pacyfiku. Jego nazwisko dało nazwę nie tylko alei, którą idę, ale i panamskiej walucie. Waluta to co prawda dziwna, bo ogranicza się do monet. Banknotami będącymi w obiegu w Panamie są dolary amerykańskie.















Mi Pueblito (Moja Mała Wioska) to nazwa skansenu znajdującego się blisko mojego hotelu. Z założenia miała być „ukłonem” w stronę rdzennych mieszkańców tych ziem. W rzeczywistości prezentuje głównie budynki kolonialne i zaledwie kilka domostw Indian, między którymi plątają się niewielkie zwierzęta. Chyba to są kapibary…   

















 
Zbliżając się do niepozornego i zaniedbanego budynku Muzeum Sztuki Współczesnej, nie spodziewałam się, że czeka mnie taka uczta duchowa. Już od rana można oglądać wystawę, której wernisaż odbędzie się wieczorem. Dwie półkule to tytuł wystawy prac Federico Uribe, kolumbijskiego artysty mieszkającego w Miami. Nie wiem, dlaczego „dwie”, bo półkul jest więcej, są też… no właśnie, obrazami tego nazwać chyba nie można. „Obiekt” to chyba lepsze określenie. Półkule są z ołówków. „Obiekty” ze sznurówek i kabelków! Kładą na kolana.



Widok na Calzada de Amador z pokładu Pacific Queen

Zwiedzanie Panamy nie byłoby pełne bez przejścia się groblą znaną jako Calzada de Amador. Już na początku XX wieku ktoś wpadł na pomysł, aby trzy wysepki położone w odległości około trzech kilometrów od brzegu połączyć ze sobą i ze stałym lądem. I tak uczyniono. Na najdalej położonej wyspie, Flamenco, usytuowano port. Na tej i pozostałych otwarto szereg restauracji, barów, sklepów. Również wolnocłowych. A w foyer między sklepami, wieszając kilka całkiem miłych oku abstrakcji, utworzono galerię sztuki nowoczesnej. 


Wzdłuż grobli posadzono palmy, utworzono ścieżkę rowerową, postawiono ławeczki. Tym sposobem grobla stała się miejscem rekreacyjnym. Nieograniczone możliwości nabijania kilometrów i robienia zdjęć – z widokiem na całą dzielnicę biznesową z jednej strony, na ujście Kanału Panamskiego z drugiej strony. I na Most Ameryk też.


Na krańcu grobli, właściwie już na stałym lądzie, uwagę zwraca sporych rozmiarów budowla. To Muzeum Bioróżnorodności wybudowane kosztem sześćdziesięciu milionów dolarów. Autorem projektu budowli jest światowej sławy architekt Frank Gehry. Ten sam, który zaprojektował Muzeum Guggenheima w hiszpańskim Bilbao. Tyle że w tym przypadku odstąpił od ulubionego metalicznego koloru i tworzącym konstrukcję budowli panelom o różnych kształtach i rozmiarach nadał jaskrawe kolory czerwieni, żółci i kobaltowego niebieskiego, które według niego w większym stopniu korelują ze środowiskiem tropikalnym, reprezentowanym w tym właśnie obiekcie. 

Chyba jeszcze nigdy nie byłam w muzeum bioróżnorodności, zatem mam pierwszą okazję, aby to uczynić. Bioróżnorodność to zresztą względnie nowe słowo, stosowane dopiero od 1980 roku, by określić zróżnicowanie żywych organizmów występujących w ekosystemach Ziemi. Okazuje się jednak, że w muzeum dopiero trwają prace wykończeniowe. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że w prospektach muzeum przedstawiane jest jako czynne. Cóż, nadal nie mogę powiedzieć, że kiedykolwiek zwiedzałam muzeum bioróżnorodności. 
  

„Panama – obfitość motyli i ryb” –
pomnik upamiętniający 500-lecie
dotarcia przez Hiszpanów do brzegów Pacyfiku
Jeszcze jedna praca Federico Uribe
















Wschód słońca przed wyruszeniem w podróż Kanałem Panamskim

2 komentarze:

  1. Ja tez nigdy nie bylam w muzeum bioroznorodnosci, sam budynek wyglada jak skup zlomu i metali kolorowych. Moze pora robienia zdjec byla nieodpowiednia, ale na ulicach pustki. Ciekawie z tymi dolarami, to znaczy jak sie placi dolarami to reszte wydaja w swoich monetach? Przesylam pozdrowienia i dziekuje za ciekawe opowiadanie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. emerytkawpodrozy16 sierpnia 2016 10:44

      Cieszę się, że to co piszę budzi zainteresowanie. Dziękuję za pochlebną opinię i zapraszam ponownie – jeszcze dwa wpisy o Panamie będą…

      Co do budynku muzeum bioróżnorodności to myślę, że tak jak każde dzieło sztuki czy architektury, może budzić kontrowersyjne uczucia. To już kwestia indywidualnych upodobań…

      Co do dolarów – tak, właśnie tak, płaci się dolarami (lub centami) a resztę otrzymuje w balboa lub centach – zależy co kasjerka ma akurat w kasie. Zresztą takie „mieszanie” walut występuje również w innych krajach. W Kambodży jednostką płatniczą jest riel dzielący się (w teorii) na 10 kaków i 100 sensów. W obiegu są tylko banknoty o nominałach 50, 100, 200, 500, 1000, 2000, 5000, 10 000 rieli (rzadziej, ale też występują monety rieli) oraz w powszechnym użyciu są dolary. W praktyce wygląda to tak, że płacąc dolarami otrzymuje się resztę w dolarach i rielach lub tylko w rielach - zależy od wielkości transakcji i pani kasjerki. Paragony podają wartość transakcji zarówno w rielach jak i dolarach oraz kurs, który zmienia się na bieżąco. I zdarza się, że przy zakupie tego samego produktu, nawet w tym samym dniu, dostaje się nieco inną „resztę”.

      I jeszcze odnośnie do zdjęć. Nie zawsze można sobie wybrać odpowiednią porę – no i też zależy co się przez „odpowiednią porę" rozumie. Czasem trzeba odczekać dłuższą chwilę żeby zrobić zdjęcie bez sztafażu, czasem jest to wręcz niemożliwe, a czasem tak się po prostu zdarza, że nikt się w tle nie „pląta”. To najczęściej kwestia przypadku…

      Usuń