wtorek, 29 listopada 2016

Biała Świątynia – Chiang Rai (Tajlandia)


Jestem w Chiang Rai, pierwszej stolicy Lanny. Tutaj w rankingach popularności króluje Wat Rong Khun, zwany Białą Świątynią. Okazuje się, że do odległej o 13 kilometrów poza miastem świątyni mogę dojechać autobusem, mimo że w wielu relacjach czytałam, że można tam dostać się tylko taksówką i to za „godną” (dla taksówkarza) opłatą.

Biała Świątynia jest zupełnie nowa i współczesna, i stanowi przykład, do czego może doprowadzić przebogata imaginacja przebogatego artysty. Chalermchai Kositpipat, autor projektu i fundator świątyni, jest artystą sztuk wizualnych. Zaczynał od projektowania reklam telewizyjnych i billboardów, teraz wśród jego klientów z całego świata jest również król Bhumibol, a prace artysty osiągają zawrotne ceny na aukcjach dzieł sztuki. W 1997 roku rozpoczął realizację buddyjskiej Białej Świątyni. Została ona oddana do użytku w 2008 roku, ale jest ciągle rozbudowywana, oślepia bielą tynku i wklejonymi w ten tynk kawałkami szkła i luster. Biel symbolizuje czystość Buddy, białe szkło-lustro – mądrość Buddy, która „świeci jasno nad całym światem i wszechświatem”.


 














niedziela, 20 listopada 2016

Aoraki Mount Cook – Nowa Zelandia


Autobus, którym jadę do Mt Cook Village, jest prawie pełny. Pan kierowca pełni również funkcję przewodnika, cały czas objaśnia, co widzimy z prawej, co z lewej strony drogi. Wjeżdżamy na teren Mackenzie Country. Pan zaczyna śpiewać pieśń chwalącą uroki regionu, który wziął nazwę od nazwiska Jamesa Mackenziego – szkockiego pasterza, który w połowie XIX wieku usiłował tu hodować kradzione owce. Nie jestem znawcą śpiewu, ale chyba niejeden uczestnik różnych śpiewających programów telewizyjnych mógłby się spalić ze wstydu, słysząc pieśń pana kierowcy…


Zatrzymujemy się na kawę. Tak się to nazywa, w rzeczywistości chodzi też, o ile nie przede wszystkim, o odwiedzenie sklepu z pamiątkami, przez który wiedzie droga do kawiarenki. A w sklepie zielono od pamiątek z jadeitu. Pomnik owcy przed sklepem nie pozwala zapomnieć, że w Nowej Zelandii owiec jest więcej niż ludzi. I wiele z nich widać było na mijanych pastwiskach. 














 
Tymczasem wypogodziło się, jest piękny słoneczny dzień, podziwiam widoki. Uświadamiam sobie, że jadę w kierunku „na południe”, a słońce nie świeci mi w oczy! No tak, przecież jestem na półkuli południowej! Na kolejnym postoju pan kierowca robi awanturę pasażerom, którzy przysłonili firankami okna, chroniąc się przed słońcem:
– Co z tego, że tobie świeci, ludzie jadą, żeby oglądać widoki, a ty im to uniemożliwiasz!
No, no…



Teraz chwila postoju nad jeziorem Tekapo. Fajnie byłoby obejść jezioro dookoła, ale to parogodzinny spacer. Przerwa w podróży trwa tylko godzinę, a to wystarczy ledwie na krótką przechadzkę, na sfotografowanie się przed pomnikiem psa pasterskiego i odwiedzenie kościółka Dobrego Pasterza. 

 
Sympatyczny psiak rasy Border Collie doczekał się pomnika, bo jak głosi napis na cokole: „…bez jego pomocy wypas owiec byłby niemożliwy”. Kościół wzniesiono w 1935 roku ku pamięci pionierów krainy Mackenzie. Prezbiterium kościoła zamyka okno, z którego widać jezioro i otaczające je góry. Takiego ołtarza nie wyrzeźbiłby żaden artysta!


Droga okrąża teraz jezioro Pukaki od strony południowej, po czym kieruje się na północ – tym razem słońce świeci mi prosto w twarz. Tuż po południu dojeżdżamy do wioski Mt Cook Village. Niskie domy z płaskimi dachami są znakomicie wkomponowane w krajobraz. Że jestem już w wiosce, orientuję się dopiero, gdy autobus zatrzymuje się przed wejściem do mojego schroniska. 















Czym prędzej zostawiam swoje rzeczy i „lecę zdobywać” najwyższy szczyt Nowej Zelandii, Górę Cooka, a właściwie Aoraki Mt Cook. Maoryska nazwa Aoraki oznacza „przebijająca chmury” i nawiązuje do częstego widoku chmur zasłaniających szczyt góry.

„Zdobywanie” Aoraki przez takich jak ja podróżników polega na oglądnięciu szczytu ze wszystkich możliwych stron. W końcu to 3754 metry pokryte śniegiem i lodem i trzeba nie lada kondycji i wyposażenia, żeby się na niego rzeczywiście wspiąć. 

Żeby zobaczyć szczyt, wystarczy wyjść poza wioskę, a im dalej od wioski, tym widok jest piękniejszy. Ścieżka do punktu widokowego wiedzie koło Alpinie Memorial – pomnika upamiętniającego tych, którzy stracili życie, wspinając się na Mt Cook i inne otaczające dolinę szczyty.

Pokonuję dwa wąskie, dosyć długie wiszące mosty i ścieżkę uczepioną na boku skalistego zbocza. Dobrze, że zabezpieczoną łańcuchami! Tuż za drugim mostkiem odsłania się cudowny widok. Stożek szczytu pięknie się prezentuje na tle ciemniejącego już nieba, dzisiaj nie „przebija chmur”, mam szczęście. Chciałoby się posiedzieć tu dłużej, mimo chłodu, ale perspektywa powrotu po ciemku nie jest zachęcająca. Wracam.






sobota, 12 listopada 2016

Tarasy ryżowe - Filipiny


Filipiny – około 7107 wysp, w tym 880 zamieszkanych. Słońce, plaże, rafy koralowe, lasy tropikalne i endemiczna fauna, a i historyczna spuścizna – przedkolonialna i ta kolonialna, hiszpańska – to niewątpliwe atuty przyciągające turystów i podróżników z całego świata. 

 
Dla mnie jednak, powodem, dla którego należy Filipiny odwiedzić, są tarasy ryżowe na wyspie Luzon, w Kordylierze Centralnej. Położone są na wysokości około 1500 m n.p.m i zajmują powierzchnię ponad dziesięciu tysięcy kilometrów kwadratowych.
Tworzone i uprawiane są od dwóch tysięcy lat tylko przy pomocy rąk ludzkich, bez użycia ciężkiego sprzętu. System irygacyjny zasila je w wodę z lasów deszczowych znajdujących się na jeszcze wyższych wysokościach. 

 













W 1995 roku pięć tarasów w prowincji Ifuago – Batad, Bangaan, Mayoyao, Hungduan i Nagacadan koło Kiangan – zostało wpisanych na listę UNESCO. Kilka lat później, w latach 2001–2012, zostały uznane za dziedzictwo zagrożone. Zagrożone procesami erozji, które grożą tarasom, gdy się ich nie uprawia. Dzięki dużym wysiłkom doprowadzono jednak do poprawienia ich stanu.

Odwiedziłam tarasy Nagacadan, Bangaan i Batad i kilka innych, nie wpisanych na listę  UNESCO ale równie pięknych i równie cennych. Oto album zdjęć tarasów ryżowych: https://goo.gl/photos/dWDLHnwsUwiZNtw38

Tarasy i wioska Batad...
... i szlak, który przeszłam...
...takimi ścieżkami.
A dojechać tam można takim "mercedesem".
Do wodospadu trzeba było dojść jeszcze jakieś dwa kilometry.
Wolne od GMO! Uprawy ryżu...

niedziela, 6 listopada 2016

Kolumbia. Tam, gdzie zrodziła się legenda o El Dorado. Cz. II.



 
Zbliżam się do wysokości 2990 metrów. Władze Parku Narodowego Jeziora Guatavita zadbały o należyte przygotowanie merytoryczne przed bliskim spotkaniem z duchami przodków w ich świętym miejscu. Tablice edukacyjne przypominają znaczenie i symbolikę ziemi, wiatru, ognia i wody. Parę zaledwie słów zakończonych pytaniem skłania do refleksji. Zda się napisane właśnie dla mnie, chociaż myślę, że każdy przybywający tutaj odczyta je jako napisane właśnie dla niego. Ich autor musi być niezłym psychologiem.
                        


„Woda życia tańcząc we wszechświecie, jest obecna w każdym z przejawów tego Uniwersum. Płynąc, oczyszcza dusze i użyźnia ziemię. Akompaniuje uczuciom, które płyną z naszych serc. Rzeczy nie są statyczne, wszystko płynie, zmienia się, ale esencja pozostaje taka sama. A ty? Pozwalasz swoim myślom płynąć czy starasz się, aby wszystko było trwałe, stabilne?”

 












 
Czy zastanawiali się nad tym prastarzy mieszkańcy tych ziem? W replice ceremonialnego domostwa plemienia Chibcha płonie sztuczny ogień: „wsłuchujmy się w słowa, które zostają wzniecone w ogniu naszych serc”. Kolejne myśli, kolejny powód do zadumania się nad sensem tego, co robimy. Przed domem brukowe kostki wokół niedużego skwerku ułożone na kształt spirali. Spirala – symbol ewolucji wszechświata, znak życia, znak słońca, władcy upływu czasu. „Życie ma swój początek w myślach. Dlatego musimy uważać na nasze myśli. Jeżeli nasze myśli są przyjazne, będziemy kreatywni, będziemy zjednoczeni z konstruktywnymi siłami, które rządzą tym światem. A ty? Czy rzeczywiście kontrolujesz swoje myśli?”

Ścieżka już bardziej stromo wspina się na brzeg jeziora. Teraz utemperowana kamiennymi stopniami schodków i drewnianymi poręczami. Ścieżki i punkty widokowe są tak usytuowane, że pozwalają na oglądanie jeziora „z góry”. W szmaragdowej wodzie odbijają się białe obłoki. Dookoła jeziora nieprzenikniony, zielony mur drzew i krzewów. Lewa półkula mózgu zadaje pytanie: jak też oni odprawiali te swoje rytuały, skoro nie widać żadnego dostępu do brzegu jeziora. Prawa półkula odpowiada: a jakie to ma znaczenie? 


Odwiedzających niewielu i chyba wszyscy poddają się urokowi tego miejsca, kontemplując w milczeniu. Czy na dnie rzeczywiście spoczywają niewyobrażalne skarby?

 
Już w kilka lat po dotarciu konkwistadorów do jeziora podejmowano próby znalezienia złota w jego wodach. Pomysły były różne. W 1562 roku kupiec Antonio de Supulveda rękami ośmiu tysięcy indiańskich niewolników rozpoczął kopanie kanału, dzięki któremu obniżył poziom wody o kilka metrów i rzeczywiście znalazł napierśnik, złote berło i szmaragdowy klejnot. Zasiliły skarbiec króla Hiszpanii. Później jeszcze kilkakrotnie próbowano wydobyć klejnoty, próbowano nawet osuszyć jezioro, ale znaleziono zaledwie kilka artefaktów. W 1965 roku jezioro zostało uznane za pomnik kultury narodowej z zakazem jakiejkolwiek eksploatacji. 


„Matko życia, opiekunko tego terenu, święte łono, spokoju duszy, zwierciadło snów, pieśni ludów, świątynio kreacji, strażniku równowagi, kulcie życia. Pozwól nam zaofiarować ze szczerego serca piękne myśli i ciepłe uczucia wdzięczności do Guatavita: Matki życia”[1]. Czyż słowa te nie są godne świętego miejsca ludów tutaj żyjących?

Wszystko, co piękne… itd. Trzeba wracać. Jakieś trzysta metrów za ostatnim punktem widokowym czeka busik dowożący zmotoryzowanych do parkingu przed wejściem, na którym zostawili samochody. Ja jestem wolna, do drogi, przy której będę „łapała” autobus, mam jakieś pięć kilometrów. Tym razem jest to zwykła polna ścieżka wiodąca przez pola, a nie asfaltowa jezdnia prowadząca przez wioski jak w pierwszym etapie dzisiejszej wycieczki. Zero ludzi, zero psów, jeden traktor pracujący jakieś sto metrów od ścieżki, którą idę.

Zbliżając się do głównej drogi, biję się z myślami. Jest godzina 16:00. Tak wcześnie, a ja mam już wracać? Przecież mniej więcej dziesięć kilometrów dalej jest miasteczko Guatavita, wypadałoby tam zaglądnąć…




[1] Teksty z tablic edukacyjnych, tłumaczenie własne.