niedziela, 20 listopada 2016

Aoraki Mount Cook – Nowa Zelandia


Autobus, którym jadę do Mt Cook Village, jest prawie pełny. Pan kierowca pełni również funkcję przewodnika, cały czas objaśnia, co widzimy z prawej, co z lewej strony drogi. Wjeżdżamy na teren Mackenzie Country. Pan zaczyna śpiewać pieśń chwalącą uroki regionu, który wziął nazwę od nazwiska Jamesa Mackenziego – szkockiego pasterza, który w połowie XIX wieku usiłował tu hodować kradzione owce. Nie jestem znawcą śpiewu, ale chyba niejeden uczestnik różnych śpiewających programów telewizyjnych mógłby się spalić ze wstydu, słysząc pieśń pana kierowcy…


Zatrzymujemy się na kawę. Tak się to nazywa, w rzeczywistości chodzi też, o ile nie przede wszystkim, o odwiedzenie sklepu z pamiątkami, przez który wiedzie droga do kawiarenki. A w sklepie zielono od pamiątek z jadeitu. Pomnik owcy przed sklepem nie pozwala zapomnieć, że w Nowej Zelandii owiec jest więcej niż ludzi. I wiele z nich widać było na mijanych pastwiskach. 














 
Tymczasem wypogodziło się, jest piękny słoneczny dzień, podziwiam widoki. Uświadamiam sobie, że jadę w kierunku „na południe”, a słońce nie świeci mi w oczy! No tak, przecież jestem na półkuli południowej! Na kolejnym postoju pan kierowca robi awanturę pasażerom, którzy przysłonili firankami okna, chroniąc się przed słońcem:
– Co z tego, że tobie świeci, ludzie jadą, żeby oglądać widoki, a ty im to uniemożliwiasz!
No, no…



Teraz chwila postoju nad jeziorem Tekapo. Fajnie byłoby obejść jezioro dookoła, ale to parogodzinny spacer. Przerwa w podróży trwa tylko godzinę, a to wystarczy ledwie na krótką przechadzkę, na sfotografowanie się przed pomnikiem psa pasterskiego i odwiedzenie kościółka Dobrego Pasterza. 

 
Sympatyczny psiak rasy Border Collie doczekał się pomnika, bo jak głosi napis na cokole: „…bez jego pomocy wypas owiec byłby niemożliwy”. Kościół wzniesiono w 1935 roku ku pamięci pionierów krainy Mackenzie. Prezbiterium kościoła zamyka okno, z którego widać jezioro i otaczające je góry. Takiego ołtarza nie wyrzeźbiłby żaden artysta!


Droga okrąża teraz jezioro Pukaki od strony południowej, po czym kieruje się na północ – tym razem słońce świeci mi prosto w twarz. Tuż po południu dojeżdżamy do wioski Mt Cook Village. Niskie domy z płaskimi dachami są znakomicie wkomponowane w krajobraz. Że jestem już w wiosce, orientuję się dopiero, gdy autobus zatrzymuje się przed wejściem do mojego schroniska. 















Czym prędzej zostawiam swoje rzeczy i „lecę zdobywać” najwyższy szczyt Nowej Zelandii, Górę Cooka, a właściwie Aoraki Mt Cook. Maoryska nazwa Aoraki oznacza „przebijająca chmury” i nawiązuje do częstego widoku chmur zasłaniających szczyt góry.

„Zdobywanie” Aoraki przez takich jak ja podróżników polega na oglądnięciu szczytu ze wszystkich możliwych stron. W końcu to 3754 metry pokryte śniegiem i lodem i trzeba nie lada kondycji i wyposażenia, żeby się na niego rzeczywiście wspiąć. 

Żeby zobaczyć szczyt, wystarczy wyjść poza wioskę, a im dalej od wioski, tym widok jest piękniejszy. Ścieżka do punktu widokowego wiedzie koło Alpinie Memorial – pomnika upamiętniającego tych, którzy stracili życie, wspinając się na Mt Cook i inne otaczające dolinę szczyty.

Pokonuję dwa wąskie, dosyć długie wiszące mosty i ścieżkę uczepioną na boku skalistego zbocza. Dobrze, że zabezpieczoną łańcuchami! Tuż za drugim mostkiem odsłania się cudowny widok. Stożek szczytu pięknie się prezentuje na tle ciemniejącego już nieba, dzisiaj nie „przebija chmur”, mam szczęście. Chciałoby się posiedzieć tu dłużej, mimo chłodu, ale perspektywa powrotu po ciemku nie jest zachęcająca. Wracam.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz