czwartek, 9 lutego 2023

Kā Roimata o Hinehukatere czyli lodowiec Franz Josef – Nowa Zelandia



Minęła godzina 15:00, po ośmiu godzinach podróży z Queenstown, wysiadam w wiosce noszącej takie samo imię jak pobliski lodowiec – Franz Josef. Pierwszym skojarzeniem Polaków zapoznających się z Nową Zelandią, szczególnie tych z Galicji, jest niewątpliwie postać miłościwie panującego na przełomie wieków XIX i XX Cesarza Austrii Franciszka Józefa I. I słusznie, ponieważ odkrywając lodowiec w 1865 roku, austriacki geolog Julius von Haas w ten sposób uczcił swego rodaka.

Lodowiec można „eksplorować”, jak to się tutaj nazywa, czyli sobie po nim pospacerować, ale tylko z przewodnikiem. Niestety nie ma już na jutro miejsc na wycieczkach „półdniowych”, zatem decyduję się na wycieczkę nieco dłuższą, czyli 2/3 dnia. Pani w biurze turystycznym chce mnie co prawda zniechęcić (no bo to ciężka wyprawa, trzeba mieć kondycję etc.; uprzejmość nie pozwala jej wprost wytknąć mi wieku!), ale gdy jej mówię, że podróżuję od miesiąca, zatem z moją kondycją jest wszystko w porządku, sprzedaje mi wycieczkę.

Zarówno Franz Josef, jak i sąsiedni Fox reklamowane są jako jedyne na świecie lodowce kończące swój bieg w otoczeniu lasów deszczowych. I rzeczywiście, lasy są. Kiedyś lodowce kończyły się bliżej wybrzeża, teraz, wskutek globalnego ocieplenia, wycofały się w stronę gór. Tym samym zwiększyła się odległość wioski od lodowca – kiedy osada powstawała, pierwsze domy wznoszono blisko czoła lodowca, teraz trzeba pokonać około czterech kilometrów, żeby do niego dotrzeć.

Stawiam się na zbiórkę, dostaję nieprzemakalną kurtkę, specjalne buty i raki. Aby dojść do długiego na dwanaście kilometrów lodowca, najpierw trzeba pokonać koryto, do którego ścieka woda z topniejącego lodu, pełne mniejszych lub większych kamieni. Na ostatnich kamieniach, jakie leżą przed czołem lodowca przysiadamy i zakładamy raki. Zostajemy podzieleni na grupy, w zależności od kondycji. Ze względów bezpieczeństwa jeden przewodnik nie może prowadzić grupy większej niż dwanaście osób. Okazuje się, że nie bardzo są chętni do grupy bardziej zaawansowanej kondycyjnie, ciekawe… A większość uczestników wygląda na duuużo młodszych ode mnie!

Z każdym krokiem odsłaniają się coraz piękniejsze widoki. I na góry, z których spływa lodowiec, i na koryto, którym przed chwilą szliśmy, a którego środkiem ciurkocze zaledwie strumyczek wody. Maoryska nazwa tego strumyka, na mapach oznaczonego jako rzeka, brzmi Waiho, co oznacza „kapiąca woda”.

Samemu lodowcowi Maorysi nadali nazwę Kā Roimata o Hinehukatere, co znaczy: „zamarznięte łzy Hinehukatere”. Hinehukatere była piękną dziewczyną zakochaną w górach, po których uwielbiała się wspinać. Jej ukochany, Wawa, nie będąc tak zręczny, pewnego dnia poślizgnął się i zginął. Hinehukatere nieprzerwanie płakała, a jej łzy spływały do dolin, gdzie bogowie je zmrozili, tworząc lodowiec… Oj, obfity musiał to być płacz. 

My tymczasem przeciskamy się pomiędzy zwałami lodu, przekraczamy szczeliny między lodowymi blokami, przechodzimy przez przezroczyste tunele z zamarzniętej wody i śniegu. Trochę kapie nam na głowy, ale kto by się tym przejmował, wspinamy się na kolejne góry lodowe, pan pracowicie poprawia czekanem schodki. Na niebie ani jednej chmurki. Słońce, czy raczej jego odbicie we wszechobecnym lodzie, oślepia, bez okularów przeciwsłonecznych trudno byłoby się poruszać.
Pełni wrażeń wracamy na parking, a potem do wioski. To był piękny dzień…



Miałam co prawda zamiar podeptać jeszcze trochę lodowiec Fox, ale wobec braku możliwości dojazdu i niepewnej pogody odpuszczam. Przemierzam kilka szlaków, czy raczej „szlaczków”, w pobliżu wioski, po raz kolejny zachwycam się mchami i paprociami, szczególnie tymi drzewiastymi, przypominającymi palmy. Parasolowato rozpostarte, charakterystyczne liście wyrastają na szczycie pnia utworzonego z narastających z roku na rok kłączy, od których odpadły już liście. Tutaj, wzdłuż drogi jest ich naprawdę sporo, stanowią całkiem gęste zagajniki i doskonałe tło dla wielkich ptaków moa. Niestety te dwa, stojące na skraju wioski nie są autentyczne. Te prawdziwe, nawet trzymetrowej wielkości nieloty, stanowiły jeden z podstawowych artykułów spożywczych pierwszych maoryskich osadników i zostały skutecznie wytępione do XVIII wieku.

Jest pochmurno, zaczyna siąpić, obchodzę całą miejscowość dookoła, co nie jest zbyt wielkim wyczynem, biorąc pod uwagę jej wielkość. Ląduję w kawiarence internetowej, przypominając rodzinie i znajomym o swoim istnieniu. 

Kiedy ją opuszczam, już porządnie pada. Znów miałam szczęście – myślę o wczorajszej eksploracji lodowca w promieniach słońca i dzisiejszym zaniechaniu wędrowania w strugach deszczu po lodowcu Fox.

















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz