sobota, 17 grudnia 2016

Wróciłam z Chin…



 
Wróciłam już jakiś czas temu (24 maja 2016), ale pisząc eEmerytkę w Chinach, nadal przemierzałam ten kraj – w wirtualny już sposób – bardziej lub mniej znanymi szlakami. Wracałam myślami do urokliwych chińskich ogrodów czy solidnych murów miejskich Nankinu czy Xi’an – jakże potężnych w porównaniu ze skromnymi resztkami naszych krakowskich obwarowań. Błądziłam ulicami hutongów – tych zaniedbanych, gdzie turyści nie zaglądają i tych poddanych liftingowi dla wyciagnięcia od tychże turystów jak największej kasy. Wspinałam się na święte góry szlakami, które  chińscy  taoiści przemierzają od trzech tysięcy lat. Zgłębiałam tajemnice historii, które tam, na miejscu zaledwie odnotowałam w pamięci, nie mając czasu na ich dokładne poznanie.



I z pewnym rozbawieniem – teraz już, po powrocie – wspominałam problemy komunikacyjne. Zarówno te dotyczące porozumiewania się jak i te związane z przemieszczaniem się. Wróciłam, lecz ciągle czuję, i zapewne zawsze już będę czuła, niedosyt. Cóż bowiem znaczy miesiąc dla poznania kraju z blisko czterdziestowiekową historią, zajmującego prawie 10 milionów kilometrów kwadratowych powierzchni.

eKsiążka Emerytka w Chinach jest już w sprzedaży w księgarniach internetowych. 
A oto dwa niewielkie jej  fragmenty:

Wstęp

To Terakotowa Armia sprawiła, że Chiny znalazły się w kręgu moich podróżniczych zainteresowań. W marcu 1974 roku – zaczynałam zapewne pisać moją pracę magisterską – w odległej o 6300 kilometrów wiosce w prowincji Shaanxi w Chinach trzej chłopi postanowili wykopać studnię. Dokopali się do kilku ciarup, które dały do myślenia najpierw władzom, a potem naukowcom, którym je pokazali. Studnia nie powstała. Pięć lat później świat ujrzał pierwszych wojów Terakotowej Armii.

Nie pamiętam, ani kiedy usłyszałam o znalezisku, ani czy była to tylko informacja słowna, czy zobaczyłam zdjęcie. Pamiętam jednak, że myśl, aby spojrzeć z bliska na gliniane postacie, które miały chronić i wspierać cesarza w zaświatach, zalęgła się w zakamarkach mojego umysłu podobnie jak chęć zobaczenia Uluru czy Angkoru.

A skoro już jadę na spotkanie z Terakotową Armią, to przecież przy okazji mogę zobaczyć coś jeszcze… Moją przygodę z Chinami zaczynam w Szanghaju, mając za sobą dwumiesięczną już podróż po Filipinach i Tajwanie. 
(…)

Trasa całej podróży
Trasa po Chinach


 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 13. Co mi się podobało, a co nie w Państwie Środka


Zrealizowałam kolejny podróżniczy cel. Terakotową Armię widziałam, chociaż nie udało mi się popatrzeć „oko w oko” terakotowym żołnierzom. Nie udało mi się tylko dlatego, że platformy widokowe usytuowane są powyżej zastępów terakotowego wojska i można patrzeć na nie tylko z góry, przy czym wyrażenie to ma w tym przypadku znaczenie dosłowne, bez podtekstu o wywyższaniu się.
(…)

Największa fascynacja? Chińska kaligrafia. Jakże żałuję, że nie znam języka chińskiego. Jakże chciałabym znać treść żarliwych dyskusji, których świadkiem byłam czy to przed napisami na skałach Tai Shan, przed antycznymi stelami w Muzeum Lasu Kamiennych Stel w Xi’an, czy przed obrazami z kaligrafią w galeriach sztuki. Jakże ubolewam, że nie mogę zrozumieć tej atencji, jaką Chińczycy darzą znak fu (por. rozdział o Pekinie).

Z przyjemnością patrzyłam, jak w wielu parkach, w specjalnie przystosowanych do tego miejscach, skupieni Chińczycy, młodzi i starzy, kreślą na kamiennych płytach chodnikowych, wodą, ponad metrowej długości pędzlem, znaki chińskiej kaligrafii. I na zawsze pozostanie w mojej pamięci obraz dziewczyny na szanghajskiej ulicy, która przykucnęła nad kilkoma znakami napisanymi kredą na bruku i wpatrywała się w nie bez ruchu, zapominając o całym świecie. 

Nie miałam niestety możliwości, aby dowiedzieć się, co było przedmiotem jej zadumy – w miejscu gwarnym i rojnym, wydawałoby się – najmniej sprzyjającym tego typu „odlotowi”. 


 
















Jadąc do Chin, spodziewałam się, że przywiozę nowe zdjęcia chińskich róż, jednego z moich ulubionych trofeów fotograficznych z podróży po najdalszych krajach świata. W Chinach widziałam ich zaledwie kilka. Za to róż innych gatunków było sporo. W ogrodach, parkach i donicach zdobiących pałace i świątynie. I chyba taka właśnie „niechińska” róża pozostanie dla mnie symbolem mojej podróży do Państwa Środka, jak nazywają swój kraj Chińczycy. Tak bowiem dosłownie tłumaczy się chińską nazwę tego państwa: 中国, czyli Zhōngguó.




Zobacz też:

Niektóre księgarnie internetowe, w których aktualnie można nabyć eEmerytkę w Chinach:





 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz