czwartek, 23 lutego 2017

My mamy kota na punkcie kota...


Słowa tej piosenki [1] przypomniały mi się kilka dni temu, 17 lutego, kiedy usłyszałam, że to Światowy Dzień Kota (w Polsce obchodzony od 2006 roku). Święto to ma podkreślić znaczenie kotów w życiu człowieka oraz uwrażliwić nas na życie tych stworzeń, szczególnie tych bezdomnych, które kiedyś straciły dom.

Przypomniały mi się również koty, które na swoich ścieżkach w różnych krajach spotkałam. Oto one..


[1] „A ja mam kota” – słowa A. Osiecka, muzyka A. Sławiński.


w chramie Tōshō-gū w Nikkō (Japonia)
...chociaż mieszkam w Sandomierzu
Nagasaki (Japonia)
Szanghaj (Chiny)
Gdzieś w Polsce
Beppu (Japonia)
Nankin (Chiny)
Pekin (Chiny)
Szanghaj (Chiny)
Tajpej (Tajwan)
Stalowa Wola
Stalowa Wola
Od przybytku głowa nie boli... Czedżu, Korea Południowa


Jeżeli nie można mieć prawdziwego... Haft wietnamski
Maneki-neko (dosł. „kot zapraszający, wabiący”)
są szczególnie popularne Japonii i Chinach.
Figurki kota machającego łapką ustawiane przy wejściach do domów i sklepów
– mają przyciągać dobrobyt i oddalać nieszczęścia.
Ten „ponadwymiarowy” znajduje się w Górach Solnych Qigu (Tajwan)
(na terenie byłych zakładów pozyskiwania soli z wody morskiej).

piątek, 17 lutego 2017

Dziedzictwo Narodowe świątyń Nikkō – Japonia


Początki Nikkō jako miejsca kultu sięgają VIII wieku, kiedy na tereny te przybył kapłan Shōdō Sōnin (735–817). Aby się do Nikkō dostać, poszłam po linii najmniejszego oporu, wykupując pakiet usług obejmujący przejazd pociągiem, wstępy do trzech świątyń oraz przejazd autobusem ze stacji kolejowej do zespołu świątyń. Pociąg, jakaś prywatna linia kolejowa, jedzie prawie dwie godziny do odległej o 128 kilometrów miejscowości będącej celem chyba wszystkich przybywających do Japonii. 

Miasteczko Nikkō, położone na skraju parku narodowego o tej samej nazwie, kryje wiele skarbów, ale tym, co przyciąga podróżników z całego świata, jest kompleks chramów Tōshō-gū wzniesiony jako mauzoleum Ieyasu, pierwszego sioguna z rodu Tokugawa. Zmarły w 1616 roku Ieyasu życzył sobie co prawda skromnego grobowca, ale niespełna dwadzieścia lat później jego wnuk, Iemitsu, rozpoczął budowę mauzoleum, które miało być godne jego dziadka. I rzeczywiście, stworzył obiekt budzący podziw i szacunek. Przede wszystkim dla talentu twórców. Koszty budowy zamknęły się kwotą czterdziestu bilionów jenów (według dzisiejszej wartości tej waluty). Sanktuarium nie ominęła jednak fala krytyki. Główny zarzut to brak prostoty i elegancji charakterystycznej dla tradycyjnej japońskiej architektury. Ze względu na nieprawdopodobne wręcz bogactwo zdobień mówi się, że obiekt ten reprezentuje styl japońskiego baroku, a nawet japońskiego rokoko.

Cały kompleks świątynny obejmuje pięćdziesiąt pięć budowli, liczba malowideł, rzeźb i innych artefaktów jest niepoliczalna. Rzeczywiście, oko nie wie, na czym ma spocząć. Najznamienitszym obiektem kompleksu jest brama Yōmei-mon (Brama Światła Słonecznego). Złocone rzeźby stanowiące ornamentykę bramy policzono – jest ich czterysta. Lwy, smoki, feniksy i inne ptaki, mędrcy i dzieci, stylizowane kwiaty. Czasem brama jest nazywana Bramą Zachodzącego Słońca. A to dlatego, że jej uroda jest tak wielka, iż można ją podziwiać, nie licząc czasu, aż słońce zostanie zakryte mrokiem zmierzchu i szczegóły architektonicznego klejnotu staną się niewidoczne. No i w takiej sytuacji trzeba więcej pisać? Przecież żadne słowa nie opiszą kolorystyki, kształtów, detali, które można zobaczyć. 




I chociaż brama Yōmei-mon uważana jest za najwspanialszy obiekt świątyni, dla mnie równie wspaniała jest pięciopiętrowa pagoda. Każde z pięter ma swoją symbolikę – ziemia, woda, ogień, wiatr i eter – coś ulotnego, przemijającego. To najwyższy poziom pagody. Stąd już bliżej do niematerialnego świata. Oryginalna pagoda z XVII wieku spłonęła, ale na początku XIX wieku została odbudowana. Obecna nie ma fundamentów. Między poszczególnymi poziomami nie ma stropów, a na wysokości czwartego piętra zawieszono belkę o sześćdziesięciocentymetrowej średnicy. Kończy się około dziesięciu centymetrów nad ziemią. Taka konstrukcja pozwala na przesuwanie się środka ciężkości budynku, podnosząc jego odporność na podmuchy wiatru czy trzęsienie ziemi.


 
Teren całego świątynnego kompleksu wznosi się łagodnie ku górze. Zwiedzając kolejne obiekty, dociera się do miejsca usytuowanego najwyżej, do grobowca Ieyasu, który jako jedyny obiekt pozostał skromny, zgodnie z jego życzeniem. Sporych rozmiarów urna z brązu chroniona jest daszkiem w kształcie stożka. Do grobowca prowadzą strome schody, każdy stopień wykuty w jednym kamieniu. Pielgrzymów na nich nie brakuje. Pamięć protoplasty sławnego rodu trwa. 

Wizyta w miejscu wiecznego spoczynku Ieyasu nie mieści się w wykupionym pakiecie. Muszę kupić dodatkowy bilet, ale dzięki temu mogę zobaczyć kota śpiącego w otoczeniu peonii, albo po prostu piwonii, na portalu nad wejściem na święte schody prowadzące do mauzoleum. A kot to nie byle jaki, to arcydzieło japońskiej sztuki, kolejny narodowy skarb Japonii. Kot został wyrzeźbiony przez Hidari Jingorō, artystę – rzeźbiarza i cieślę, aktywnego latach 1596–1644, chociaż wielu historyków uważa tę postać za fikcyjną. Jingorō dążył do stworzenia nowego stylu polegającego na rzeźbieniu jak najbardziej realistycznych postaci. Biały kot w czarne łaty jest bardzo realistyczny. Drzemie w tym miejscu od ponad czterystu lat, a ma się wrażenie, że za chwilę zacznie ziewać i przeciągać się leniwie.


Realistyczne rzeźbiarstwo w drewnie nie rozwinęło się, nie było kontynuowane, ale miało swój wkład w rozwój innych dziedzin sztuki, szczególnie ceramiki. Wyglądające jak żywe koty z porcelany, fascynowały i nadal fascynują kolekcjonerów.

 

Hidari Jingorō przypisuje się też często składający się z ośmiu paneli fryz okalający ściany Sinkyusha (Świętej Stajni). Scena przedstawiona na drugim z tych paneli znana jest powszechnie – to trzy małpy, z których jedna zakrywa sobie uszy, druga usta, trzecia oczy. Ale mało kto wie, że wyobrażenie trzech mądrych małp to tylko część historii przedstawionej na fryzie, historii, która w syntetycznej formie opisuje cały cykl ludzkiego życia. Nowo narodzone dziecko uczy się wszystkiego od rodziców patrzących z niepokojem na przyszłość swoich potomków. Rodzice udzielają rad: „nie słuchaj zła, nie mów zła, nie patrz na zło”. Z biegiem lat dzieci stają się niezależne, szukają swego miejsca w ziemi. Nie wszystko się udaje, przyjaciele się odwracają. Nadchodzą lepsze dni, powstaje nowa rodzina. Urodzi się nowe dziecko, któremu matka przekaże to samo, czego nauczyła się od swoich rodziców: „nie słuchaj zła, nie mów zła, nie patrz na zło”.














I jakkolwiek uważa się, że wyrażona w scenach fryzu filozofia ma swe korzenie w chińskiej legendzie buddyjskiej z VIII wieku, to niewątpliwie ta życiowa maksyma rozprzestrzeniła się na cały świat za sprawą XVII-wiecznej rzeźby na ścianach Świętej Stajni, przed którą stoję. 


 














piątek, 10 lutego 2017

Góra Kinabalu – Sabah, malezyjski stan na Borneo


Popularnym celem wypraw z Kota Kinabalu jest góra Kinabalu, najwyższy szczyt (4095,2 metrów n.p.m.) Borneo i całego Archipelagu Malajskiego. Około 90 kilometrów od stolicy. Zdobycie szczytu zajmuje dwa dni, pierwszego dochodzi się do schroniska znajdującego się na wysokości 3272 metrów, na drugi dzień wspinaczkę rozpoczyna się o godzinie drugiej w nocy, aby na szczycie przeżyć wschód słońca. Uczestnikom corocznego międzynarodowego wyścigu Climbathon, najtrudniejszego na świecie wyścigu górskiego, zajmuje to około trzech godzin. Długość szlaku na szczyt wynosi 8,5 kilometra przy 2300 metrach różnicy wysokości. Tyle że w dużej części poza granicą, do której oddychanie nie sprawia problemów. Myślę, że mimo wszystko dałabym radę, ale nie bardzo już chce mi się ugadywać z przewodnikami, tragarzami. Jestem wśród tych osiemdziesięciu procent wizytujących Park Narodowy Kinabalu, którzy na szczyt nie wchodzą.


Park Narodowy Kinabalu to 750 km² (prawie tyle, co powierzchnia Singapuru) tropikalnych lasów równikowych, niezdobytych dolin i nieprzebytych urwisk. Dostępne są tylko szlaki prowadzące na szczyt oraz turystyczne ścieżki po przeciwległej stronie masywu – w miejscu występowania gorących, siarkowych źródeł mineralnych, które przed laty dały asumpt do powstania Poring Hot Springs, Bambusowych Gorących Źródeł, jako że poring to lokalna nazwa bambusowych drzew porastających okolicę. Wioska istniała, wybudowano rodzaj ośrodka z miejscami hotelowymi o wyższym standardzie niż w wiosce i z wyłożonymi niebieskimi kafelkami basenami o wiadomym przeznaczeniu. Skoro są gorące źródła, trzeba to wykorzystać!

Skoro zatem odpuszczam sobie zdobywanie szczytu, celem mojego spotkania z górą Kinabalu czynię właśnie Poring Hot Springs. Główną atrakcją przybywających tutaj jest zawieszona na wysokości 41 metrów kładka poprowadzona w koronach drzew. Pojedyncze deski o szerokości kilkunastu zaledwie centymetrów zawieszone na stalowej konstrukcji w kształcie litery V tworzą ścieżkę długości 157,8 metrów. Na szczęście chronioną metalową siatką – inaczej wątpię, czy cieszyłaby się taką popularnością. Poszczególne jej odcinki zbiegają się przy platformach wokół grubszych drzew, tutaj można złapać oddech, nie tyle z powodu trudności, ile raczej z powodu chwiejności i niestabilności ścieżki.


Ale za to można sobie wyobrazić, jak to jest, gdy mieszka się wysoko nad ziemią. A między gałęziami latają i świergolą jakieś ptaki, po korze pni pełzają robale, na stalowych linach przysiadają motyle…


Niedaleko podniebnej ścieżki niewielki wodospad Kipungit. Tutaj kończy swoją przygodę z Kinabalu większość turystów. Ale przecież dopiero zbliża się południe, ale przecież tam dalej, niespełna 3,5 kilometry dalej, następny wodospad. Jak podaje drogowskaz – to tylko 2 godziny drogi.
Biorę poprawkę na swoje podejście do górskich spacerów – nie będę się ścigać. Potrzebuję trzech godzin w górę, z powrotem wystarczy 1,5 godziny, może nawet godzina. Zatem mam wystarczająco dużo czasu, żeby zejść do wsi za dnia.














 
 
Wzdłuż całkiem stromej ścieżki bambusy i bananowce, między drzewami prześwity ze wspaniałymi widokami na pobliskie wzniesienia, na wieś w oddali. Po ścieżce pełzają krocionogi, w mijanych jaskiniach popiskują i furkoczą skrzydłami nietoperze. Pokryte mchem są głazy tworzące jaskinie, wystające z ziemi korzenie drzew, powalone pnie, połamane konary i nieprawdopodobnie poskręcane liany.


Kolejny, niewielki wodospad i kolejny strumień przegradzający moją ścieżkę. Zarówno ten, jak i poprzedni, teraz, w porze deszczowej, są zbyt głębokie, żeby po kamieniach przejść suchą stopą na drugą stronę. Nie ma wyjścia, sandały pod pachę, klapki na stopy (żeby chociaż trochę ochronić je przed ostrymi kamieniami skrytymi w wodzie) i już jestem na drugim brzegu. A że jakieś dwa czarne potwory wiszą mi u pięt!
Pijawki? Chyba „to” trochę za „szczupłe” jak na pijawki, ale kto tam wie, w ilu rodzajach może to „bydle” występować! W zakamarkach rozumu kołacze mi się zdobyta kiedyś wiedza, że nie należy ich odrywać, lecz posypać solą i poczekać, aż same odpadną.
A skądże ja mam wziąć tutaj sól?!
Potwory wróciły do swojego naturalnego środowiska, nie wnikam, czy żywe, czy martwe, na moich stopach pozostały krwawe ślady. Przeżyję?!

Wodospad Langganan wita mnie głośnym szumem i mgiełką milionów wodnych drobin tworzonych przez lawinę wody spadającej z wysokości 120 metrów i rozdzielającej się w połowie wysokości na dwie kaskady. Moje ubranie i włosy są wilgotne, trudno zrobić zdjęcie, bo obiektyw momentalnie jest mokry, ale co tam! Wsłuchuję się w szum wody i śpiew ptaków! To jedyne odgłosy, zero ludzi – co rzadko zdarza się w tak fascynujących miejscach.
Jak tu cudnie! Czy ja jestem jeszcze na ziemi, czy już w raju?
Nie mogłam zrobić sobie lepszego prezentu w dniu 60. rocznicy urodzin!
W nieskończoność przedłużam spotkanie z wodospadem, ale muszę wracać. W końcu figuruję w rejestrze strażników parku narodowego i jeśli nie wrócę, gotowi zacząć szukać jedynej turystki, która dzisiaj wybrała się do wodospadu Langganan.


A skoro o panach strażnikach mowa. Kiedy rano uiszczałam opłatę za wstęp do parku narodowego i zapytałam o ewentualne zniżki dla 60-latków, szczególnie tych, którzy właśnie w tym dniu mają rocznicę urodzin, dostałam bilet dla dzieci i młodzieży do lat 18 – bo innych zniżek nie przewidzieli, a chcieli mi zrobić przyjemność. Cóż, życie zaczyna się po…