wtorek, 23 maja 2017

Masaya – miasto i jezioro. Nikaragua


Nikt, kto jedzie z Granady do Managui (lub w odwrotnym kierunku), nie może nie zauważyć imponującego pomnika na jednym ze skrzyżowań na obwodnicy miasta Masaya, na rondzie św. Hieronima. Pomnik poświęcony jest św. Hieronimowi, chociaż równie często przypisuje się mu nazwę „Masaya i jej tradycje”. Bo figura świętego górująca na pomniku otoczona jest bliżej nieokreśloną liczbą postaci rodem z legend i wierzeń.

Pomnik wykonany jest w technice mozaiki, a żywe kolory jej ceramicznych elementów bez wątpienia nawiązują do rzemieślniczych tradycji miasta i regionu. Bo Masaya to nie tylko stolica nikaraguańskiego folkloru i rzemiosła artystycznego, ale także ich kolebka. Kunszt wytwórców i charakter ceremonii wywodzą się z indiańskiej przeszłości regionu. Organizowane tutaj fiesty są najbardziej okazałe i najdłuższe w całej Nikaragui. I w żadnej innej nikaraguańskiej miejscowości nie ma ich aż tyle!

Dzisiaj akurat fiesty żadnej nie ma, miasto jest, jak na mój gust, nieco senne. Może dlatego, że południe już dawno minęło. Ale trzeba przyznać, że rzemieślnicze mercado ma tutaj szczególną oprawę. Wybudowane zostało na kształt obronnego zamku – grube mury, wieże, ornamenty… Ale ponieważ nie mam zamiaru kupować ani tkanych mat, ani tradycyjnych instrumentów muzycznych, ani ceramicznych garnków, ani żadnych innych pamiątek, nie szkoda mi, że większość kupców już zwija swoje biznesy. 

Tyle że nie sprawdzę, czy współczesne souveniry rzeczywiście mają swe korzenie w rzemiośle tutejszych Indian.


Kościół św. Hieronima wygląda dużo gorzej, niż wydawałoby się, że powinien wyglądać kościół pod wezwaniem patrona miasta. Obdrapany, pokryty niechlujnym graffiti (chociaż w takich przypadkach zawsze mam opory, żeby bazgroły nazywać graffiti). Zamknięty.

Kościół parafialny, pod wezwaniem Wniebowzięcia Matki Boskiej, otwarty. Tylko dlatego, że właśnie trwa sprzątanie. Stoi przy głównym placu miasta, na którym usytuowano aż trzy gloriety – na jednej z nich ćwiczą adeptki sztuki baletowej. Pewnie przygotowują się do udziału w kolejnej fieście! 

Dużą przyjemność sprawia mi wizyta na… nieczynnym dworcu kolejowym. I tutaj, podobnie jak w Granadzie, został ładnie odnowiony. Jest siedzibą instytucji kulturalnych. Na peronie właśnie odbywa się plener malarski. 

Oj, zdolną młodzież mają – na blejtramie jednego z uczestników rzeka przepływająca wąwozem! Nie wiem, jak długo jej autor uczy się malowania, ale praca jest wyśmienita.


Uwieńczeniem mojego pobytu w Masaya jest spacer nad jeziorem Masaya, chociaż i tutaj nie można zapomnieć o rzemieślniczych tradycjach miasta. Dzielnicę nad brzegiem jeziora upodobali sobie wytwórcy hamaków. Jeszcze nie zamykają swoich sklepów, jeszcze kuszą wywieszonymi przed nimi swoimi wielokolorowymi wyrobami.
Nie, hamaku też nie kupię! 

Wolę popatrzeć na jezioro. Wygląda tak niepozornie, a przecież ma pięć kilometrów długości, dwa szerokości. Maksymalna głębokość – siedemdziesiąt sześć i pół metra. Ładnie utrzymany malecón (promenada) niewielu ludzi dzisiaj gości. W weekendy pewnie jest tutaj gwarno. Nad jeziorem góruje wulkan, z którego patrzyłam na jezioro przed południem. Zachodzące słońce odbija się w spokojnej dzisiaj wodzie. Gdyby wulkan nie spał, tak spokojnie pewnie by nie było. I nie będzie, jeżeli zechce jeszcze kiedyś przypomnieć o swoim istnieniu. 




















 








poniedziałek, 15 maja 2017

Centrum „jigoku” czyli piekieł – Beppu. Japonia


Beppu to samo centrum jigoku – piekieł. Tutaj przyjeżdża się, aby zawrzeć bliższą znajomość ze zjawiskami typowymi dla terenów geotermalnych. No i oczywiście zakosztować dobrodziejstw ciepłych źródeł.

Najbardziej popularna trasa po terenach wulkanicznych jest poza centrum, zatem zostawiam ją sobie na jutro. Dzisiaj poznaję miasto i odwiedzam zabytkowy już, z 1879 roku, Takegawara Onsen. Imponujący drewniany budynek.
 

Onsen to w dosłownym tłumaczeniu ciepłe źródło, ale w praktyce stosuje się tę nazwę również do określenia zagospodarowanego miejsca, w którym można kąpieli zażywać. Ot, takie europejskie „łazienki” lub bliższe współczesnym czasom SPA. W prospektach turystycznych są zamieszczane dokładne instrukcje, jak korzystać z onsenów. No bo to nie tak jak w Europie.

Do pomieszczenia z basenem wchodzi się jak mamusia urodziła. Korzystając ze zgromadzonych misek, kraników i pryszniców zainstalowanych poza głównym basenem, należy się dokładnie umyć. Dyskretnie podpatruję, z jakim namaszczeniem panie Japonki dokonują ablucji. Dokładnie namydlają mikroskopijne ręczniczki, jeszcze dokładniej namydlają tymi ręczniczkami każdy kawałek ciała, po czym jeszcze bardziej dokładnie spłukują najmniejszy ślad mydła. Teraz dopiero wchodzą do basenu zasilanego wodą z gorącego źródła. Staram się jak mogę i mimo że używam gąbki, a nie ręczniczka, i nie jestem w stanie uczynić z procesu mycia takiego rytuału jak towarzyszące mi panie, myślę, że równie czysta wchodzę do basenu. I jeszcze prędzej wychodzę…
Woda w basenie to po prostu wrzątek, siadam w pobliżu kranu doprowadzającego zimną wodę, ale i tak nie da się długo wysiedzieć. To znaczy ja nie mogę, Japonki mogą. Opuszczam zabytek.

A ponieważ wrzątek wydobywający się z wnętrza ziemi jest tak łatwo dostępny, to i każdy dom ma swój własny onsen. Mój hotel też, zatem nie mogę nie skorzystać z jego dobrodziejstw. Tutaj temperaturę wody można uregulować, co sprawia, że kąpiel jest prawdziwą przyjemnością. Może godzina wylegiwania się w przyjemnie ciepłej wodzie wystarczy?















(...)
Wracam na plażę, żeby nabrzeżem wrócić do centrum. Uwagę moją zwraca coś dziwnego – z czarnego piachu wyglądają ludzkie głowy. Po chwili dociera do mnie, że to kąpiele w piasku, które wczoraj oferowano mi już w Takegawara Onsen, rzetelnie jednak uprzedzając, że tego typu kąpiele nie są wskazane dla osób z problemami ciśnieniowymi i kardiologicznymi. 

 
Teraz obserwuję całą procedurę. Delikwenci ubrani w niebieskie, płócienne kimona kładą się w przygotowane w piasku płytkie wykopy, obsługa zasypuje ich ciała grubą warstwą mokrego piachu. Nad wszystkim unosi się lekka para, co wskazuje, że piasek jest gorący. No tak, jest wybierany z płytkiego basenu obok, gdzie jest ogrzewany wodą z gorącego źródła. Powstają w ten sposób dwa rzędy „mogił”, tak, tak to wygląda. Z tych „mogił” wystają tylko głowy poddających się piaskowej kąpieli. To podobno doskonały sposób pozbycia się wszelkich trosk i problemów. Po około 10–15 minutach „mogiłki” są rozkopywane, zrelaksowani kuracjusze, już w mokrych i pobrudzonych piaskiem kimonach, udają się pod prysznic, poza zasięg wzroku obserwatorów z zewnątrz. 

 
Staczam wewnętrzną walkę, ciekawe byłoby tego zakosztować, ale jednak nie… Mój organizm, jakkolwiek znosi cierpliwie wszelkie moje ekscesy, w tym przypadku miałby prawo zaprotestować… Szkoda.

Powoli wracam do hotelu. I znów oddając się błogiemu lenistwu w hotelowym onsenie, podsumowuję minione dni i snuję plany na dni następne.

Od jutra czeka mnie ciężka – ale przyjemna – „praca”. Kioto.

I jeszcze parę zdjęć z Beppu... 















 















poniedziałek, 8 maja 2017

Urlopowy raj – Dominikana


Zatrzymując się na kilka dni w Samaná, można zrobić sobie wycieczkę do wodospadu El Limon, turystycznego centrum Las Terrenas na północnej stronie półwyspu, gdzie podczas odpływu można przejść w bród do rafy koralowej czy też do Las Galeras, kiedyś rybackiej, dzisiaj bardziej turystycznej wioski, najdalej na wschód położonej miejscowości półwyspu.

Wybieram tę ostatnią opcję i jadę do Las Galeras. Stąd można jeszcze popłynąć na podobno cudowne plaże Rincón, ale to sobie odpuszczam. Plaża i tutaj, blisko wioski, jest przepiękna, o nieomalże białym piasku, osłonięta palmami. To jedna z takich plaż, które udowadniają, że zdjęcia w folderach reklamowych niekoniecznie muszą być poddawane komputerowej obróbce.


Kompleks wypoczynkowy all-inclusive
Plaża należąca do tego kompleksu
















 

 


Moją uwagę zwracają niewysokie drzewa o niesamowicie powykręcanych pniach i pięknych, niemal okrągłych liściach o dość dużej średnicy. To kokkoloba gronowa, rosnąca zwykle na plaży i dlatego powszechnie nazywana morskim lub plażowym winogronem. Taką też odpowiedź uzyskuję, pytając kogoś miejscowego o nazwę tej rośliny. A winogrono w nazwie – ponieważ jadalne owoce kokkoloby układają się w grona, ale tego to akurat nie mogę teraz zobaczyć – to nie czas owocowania ani nawet kwitnienia. Nie można się nudzić, spędzając czas na takiej plaży czy spacerując alejkami wśród palm i drzew kokkoloby.















Wszystko, co piękne, szybko się kończy. Spacerami po plaży i podglądaniem artystów naładowałam akumulatory, zatem należałoby jechać dalej. 

Zobacz też:


 

























 


poniedziałek, 1 maja 2017

Inne oblicze przemysłu solnego. Tainan/ Qigu Salt Mountains (Tajwan)


Park Narodowy Taijiang oraz Park Krajobrazowy na północny zachód od miasta to podmokłe tereny przy ujściach rzek i strumieni do morza, czyli raj dla ornitologów, farmy ostryg, pamiątki po kwitnącym kiedyś przemyśle solnym oraz liczne świątynie, miejsca kultu odwiedzane przez miejscową ludność. Żeby to wszystko zobaczyć, trzeba mieć bardzo dużo czasu oraz własny środek transportu. Nie mam ani czasu, ani samochodu, zatem muszę po raz kolejny dokonać wyboru, dokąd pojechać i co zobaczyć. Oj, jak ja takiego wybierania nie lubię…


Sąsiedztwo Wieliczki w Polsce i Solna Katedra w Kolumbii sprawiły, że zdecydowałam się zobaczyć inne jeszcze niż dotychczas mi znane oblicze przemysłu solnego. Tutaj, w okolicy Tainan sól pozyskiwano z wody morskiej. Po przekwitłym przemyśle solnym pozostała hałda soli 20-metrowej wysokości, nosząca teraz nazwę Qigu Salt Mountains (Qigu to nazwa miejscowości, koło której się znajdują). Jadę zatem do Gór Solnych Qigu. Jadę długo, ponad godzinę, chociaż to raptem jakieś 30 kilometrów. Autobus jednak kluczy, zajeżdżając do oddalonych od głównej drogi osiedli czy wiosek. Na miejscu okazuje się, że „góry” w nazwie to lekka przesada, bo góra jest jedna. No, może gdyby się uprzeć, to dwie połączone niewielką przełęczą.

Zasolenie zbiornika wody, z którego pozyskiwano sól, było porównywalne z zasoleniem Morza Martwego. Produkcja tutejsza zaspokajała cały popyt krajowy na sól, a gdy ten spadł, pozyskiwania soli z wody morskiej w 2002 roku zaprzestano. 

Hałdę soli, kiedyś śnieżno-białą, dzisiaj lekko brunatną, zmieniono w atrakcję turystyczną. Wspinam się wykutymi z soli schodkami, aby spojrzeć oko w oko siedzącemu na szczycie górki, wyrzeźbionemu w soli aniołkowi rodem z obrazów Rafaela. Pióra skrzydeł dorobiono mu z białego plastyku.

Więcej rzeźb z soli można zobaczyć na niewielkiej wystawie w poprodukcyjnej hali. Wykute w soli lokomotywy i wagoniki przemysłowej kolejki, figurki Buddy i… kopia nefrytowej rzeźby kapusty pekińskiej, której oryginał oglądałam parę dni temu w Muzeum Pałacowym w Tajpej. Kopia doskonała, aż wierzyć się nie chce, że to sól, bo błyszczy niczym wypolerowany kamień szlachetny.

 
Do rzeźb zaklasyfikowałabym też chatkę o powierzchni 23 metrów kwadratowych, zbudowaną z 350 brył soli w 2003 roku z okazji Bożego Narodzenia. Dlaczego akurat z tej okazji, tablica edukacyjna obok domku nie wyjaśnia, ciekawa jest natomiast inna informacja. Dowiaduję się, że sól ma zdolność przewodzenia elektrycznego. W związku z tym kiedy człowiek stoi we wnętrzu domku, zmniejsza się potencjalnie szkodliwy wpływ na zdrowie fal elektromagnetycznych, na który jesteśmy narażeni w codziennym życiu.

 
No, swoje odstałam, nie mam pojęcia, w jakim stopniu zmniejszyłam wpływ szkodliwych fal na moje zdrowie, i wychodzę na zewnątrz. Samo otoczenie i domku, i gór nie bardzo odpowiada mojemu poczuciu estetyki. Wielki siedzący misiek – kilkakrotnie większy od filmowego Misia, za to ubrany w różowe wdzianko w kropki i z takim samym kwiatkiem przy uchu, głowa i łapka japońskiego maneki-neko, Święty Mikołaj z dwoma końmi za trójwymiarowym napisem „love”. Do tego dwie świnie i kilka gipsowych, a może plastykowych warzęch małych (Platalea minor). Te ostanie mają zapewne podpowiadać, że to zagrożony gatunek gniazdujący w tych okolicach. Niemniej wolałabym oglądać je w naturze, świat z tworzywa sztucznego, nawet gdy tworzą go warzęchy, to zdecydowanie nie moje klimaty.



Za to z prawdziwą przyjemnością oglądam niewielkie prostokątne poletko malw. Dorodne kwiaty, pełne i puste, we wszystkich możliwych kolorach, od biało-różowych po ciemnofioletowe, niemal czarne. Dlaczego właśnie tutaj je posadzono? Dlaczego na prostokątnym kawałku ziemi, jedną obok drugiej? Jakże inny to obraz niż taki, jaki nam kojarzy się zwykle z malwami – takimi za płotem lub na tle drewnianej wiejskiej chaty, najlepiej krytej strzechą.

Nie decyduję się zwiedzić pobliskiego muzeum soli, mieszczącego się w dwóch białych piramidach. Czyżby taka architektura to nawiązanie do tych dwóch górek soli? Nie decyduję się, mimo że muzeum zbudowano w odległości nie większej niż 300 metrów od hałd. Tyle że krótkie dojście jest zamknięte i trzeba by pójść drogą ponad dwa kilometry. Odległość mi niestraszna, tylko że wtedy nie zdążyłabym na najbliższy autobus, a kolejny jest za ponad dwie godziny. Trochę szkoda mi czasu. Ponieważ wieść gminna niesie, że podpisy pod eksponatami w muzeum są tylko po chińsku, czuję się rozgrzeszona.

Jestem jedyną pasażerką autobusu, droga cały czas prowadzi przez tereny podmokłe, wije się między płytkimi naturalnymi lagunami i w dużej mierze ręką człowieka wykonanymi solnymi polami w postaci płytkich basenów. W niektórych pobłyskują jeszcze resztki skamieniałej soli. Pan kierowca czuje się gospodarzem w całym tego słowa znaczeniu. Zatrzymuje się przed większymi świątyniami, które mijamy, żebym mogła zrobić zdjęcia, daje mi znać, że kolejny postój będzie trwał 15 minut i że mogę sobie pospacerować. No to spaceruję między poprzemysłowymi basenami. Na brzegu jednego z nich położono nosidło z uczepionymi wiklinowymi koszami – ma zapewne przypominać czasy bezpowrotnie minione. 



Na muralu na murze otaczającym nieco zdewastowany poprzemysłowy budynek króluje warzęcha. Również na drogowskazie dziób tego ptaka wskazuje, że do starego solnego portu jest tylko 200 metrów, a do ekoparku należy iść w tamtym kierunku. Kogo upamiętniono betonowym obeliskiem, raczej się nie dowiem.