sobota, 26 sierpnia 2017

Świątynia-wzgórze – Borobudur. Indonezja, Jawa. Cz. I


Yogyakarta to również punkt wypadowy do odwiedzenia Borobudur. Pobyt w Borobudur urozmaica mi kontakt z miejscową policją po tym, jak bankomat nie wypłaca mi kasy. Bankomat „mówi” po angielsku, ja postępuję zgodnie z poleceniami, słyszę liczenie w „brzuchu” automatu, karta zostaje wyrzucona, ale pieniądze nie.

Kolejna użytkowniczka bankomatu swoje pieniądze dostaje. Czyli powodem niewypłacenia nie był brak środków. Kobieta zawozi mnie na posterunek policji. Na wszelki wypadek chcę mieć jakiś dokument, że nie otrzymałam pieniędzy.

Sześciu panom policjantom jakoś dziwnie nie chce się pisać, ale za to bardzo intensywnie zastanawiają się, gdzie by mnie posłać, a dokładniej mówiąc, gdzie w Borobudur mają Internet, żebym mogła sprawdzić na swoim koncie, czy pieniądze zostały z niego pobrane. W końcu znajdują, wsadzają mnie do policyjnego samochodu i jeden z panów zawozi mnie do kasy biletowej obiektu, który przyjechałam zwiedzić. W części wydzielonej dla obcokrajowców (tak, tak, wydzielonej jak dla trędowatych!) jest komputer i Internet, więc mogę sprawdzić stan konta. Na szczęście pieniądze nie zostały pobrane. Poza tym od jednej z osób należącej do obsługi dowiaduję się, że w miejscowości jest tylko jeden automat banku współpracującego z bankami zagranicznymi, czyli BNI. Kilka pozostałych to bankomaty BRI, które przeznaczone są dla miejscowych.
To po co, do licha, ten BRI „gadał” po angielsku?!

Bankomat BNI znajduje się tuż obok posterunku policji, zatem wracam z panem policjantem i wybieram pieniądze. Czynię postanowienie, że już nigdy nie dopuszczę do takiej sytuacji, żeby nie posiadać pewnej rezerwy finansowej.

Kiedy parę godzin później, wracając rikszą na dworzec autobusowy, mijam posterunek, siedzący na ławce przed nim policjant przyjacielsko macha do mnie dłonią. Ma się te znajomości!

Perypetie z wybraniem pieniędzy nie przesłaniają mi wrażeń, jakich dostarcza Borobudur, świątynia buddyjska wybudowana na przełomie VIII i IX wieku. 100 lat wcześniej, niż zaczęły powstawać budowle Angkoru, 300 lat wcześniej, niż wzniesiono najznamienitszą z nich: Angkor Wat. Mniej więcej dwa wieki wcześniej, niż miał miejsce Chrzest Polski.


Jednak historia lubi się powtarzać. W XI wieku – do tej pory nie wiadomo dlaczego – świątynia, podobnie jak i inne w okolicy, została opuszczona. Dzieła zapomnienia dokończył wybuch wulkanu Merapi, którego popiół na całe wieki pogrzebał budowlę. Dopiero w XIX wieku opowiadaniami o kamiennych rzeźbach znajdowanych w tym miejscu zainteresowali się Brytyjczycy. Dokonane odkrywki, odsłaniając chronione popiołami szczątki, tylko pogorszyły stan ruin. Zakrojony na większą skalę proces restauracji zabytku zapoczątkowali na początku XX wieku Holendrzy, ale zmienne koleje dziejów nie pozwoliły na przywrócenie świątyni dawnej świetności. Gruntownej, nowoczesnej renowacji dokonano dopiero w latach 70. XX wieku pod auspicjami UNESCO. Rozebranie budowli, skatalogowanie, konserwacja i ponowne złożenie ponad miliona kamiennych elementów trwało 10 lat. Z pierwotnych 10 poziomów świątyni udało się odtworzyć siedem.















 



























sobota, 19 sierpnia 2017

Delfin, wieloryb czy wzgórze? DDP – Seul. Korea Południowa


Potrzeba zaledwie kilkudziesięciu metrów (od fragmentu murów obronnych we wschodniej części Seulu), żebym z czasów średnich przeniosła się do współczesności. Dongdaemun Design Plaza, czyli DDP, to najnowszy punkt orientacyjny na mapie Seulu, częściej nazywany centrum designu, a bardziej swojsko – centrum projektowania.


DDP to „nowy świat łączący historię i kulturę”. „Historia” to odniesienie do znajdującego się kiedyś w tym miejscu stadionu sportowego, z którego nawet ślad nie pozostał. Chociaż nie, jednak coś pozostało, skoro przewidziano muzeum nieistniejącego stadionu – na razie zamknięte – i fragmentów fortyfikacji, które odrestaurowano i wkomponowano w cały kompleks. „Kultura” to przyszłość. A na razie najlepiej ma się mall (centrum handlowe) na skraju całego kompleksu.


Mam wrażenie, że w tym momencie sami organizatorzy nie bardzo mają ostateczną wizję tego, co się tutaj będzie działo. A przynajmniej nie wiedzą tego pracownicy centrum informacji, które uruchomiono w brzuchu delfina. „W brzuchu delfina”, bo kształt budowli został zainspirowany kształtem ciała delfina. Chociaż inni mówią o inspiracji wielorybem, falą oceanu, a jeszcze inni znajdują podobieństwo do wzgórza. Skojarzenia odległe, ale jakiekolwiek by było źródło inspiracji, obiekt jest imponujący. 

Nie znajduję kątów prostych, nie znajduję linii równoległych – chociaż zdecydowanie nie chodzi tu o architekturę w stylu Gaudiego! Kształt obiektu jest obły, wydłużony i lekko zygzakowaty. Zdjęcia całego „cielska” nie zaprezentuję – w obiektywie mieszczą się zaledwie fragmenty nieoddające w najmniejszym stopniu tego, co oglądam. Cała zewnętrzna powierzchnia pokryta jest 45 133 aluminiowymi panelami, z których każdy podobno ma nieco inny kształt. Jest to prawdopodobne, jakoś przecież trzeba było tę „obłość” uzyskać. 

 











 


Idę sterylnie białym, szerokim i wysokim korytarzem i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że przejście nim ma wzbudzić poczucie wędrowania we wnętrzu gigantycznego ssaka. Korytarz prowadzi mnie do jedynej chyba na razie czynnej muzealnej sali, na czasową wystawę malarstwa współczesnego zatytułowaną „Jutro”, ale cena biletu (około sześćdziesięciu złotych!) nie zachęca do jej zwiedzenia. Niemniej wizyty w DDP nie żałuję, wręcz przeciwnie, widziałabym ją jako must see pobytu w Seulu.

Na grzbiecie (czyli na dachu) "delfina"

 

















poniedziałek, 14 sierpnia 2017

Japoński Niepokalanów


Dzisiaj przypada 76. rocznica męczeńskiej śmierci św. Maksymiliana Kolbe. W latach 1930–1935 o. Kolbe prowadził działalność misyjną w Japonii, zaczął wydawać japońską wersję „Rycerza Niepokalanej” oraz założył japoński Niepokalanów. Będąc w Nagasaki odwiedziłam miejsca, które powstały dzięki jego tutaj bytności.


Kolejny dzień w  Nagasaki chcę zacząć od odwiedzenia japońskiego Niepokalanowa. Kiedy tuż po przyjeździe w informacji turystycznej zdobywałam mapki i foldery, zapomniałam poprosić o pokazanie na planie miasta, gdzie dokładnie znajdują się miejsca związane z pobytem tutaj polskiego świętego. Może też trochę liczyłam, że otrzymane materiały zapewnią mi konieczne wskazówki… Przeliczyłam się, muszę zatem ponownie jechać do informacji turystycznej. Trochę szkoda mi czasu. Pytam dziewczynę na recepcji, ale nazwisko Kolbe nic jej nie mówi. Jednak nazwa Hongochi, nazwa przedmieścia, w którym misjonarze kupili pierwszy kawałek gruntu, jest jej znana. Z wielkim zaangażowaniem tłumaczy mi, jak tam dojechać. Kiedy wieczorem wracam do hotelu, nie omieszka mnie dokładnie wypytać, jak trafiłam i czy nie miałam jakichś problemów.

 
Problemów nie mam, dojeżdżam tramwajem, wiem, że jeszcze kawałek muszę dojść piechotą. Kiedy wysiadam na ostatnim przystanku i widzę sklep, wchodzę, żeby kupić sobie coś do picia. Żeby się upewnić, w którym kierunku mam iść, pytam, a właściwie powtarzam kilkakrotnie nazwisko Kolbe. Jedna z pań sprzedawczyń kojarzy, wychodzi ze mną na zewnątrz i pokazuje widniejący w oddali na zboczu góry krzyż na szczycie wysokiej wieży. Już bez problemu trafię do japońskiego Niepokalanowa.

Ojciec Kolbe przybył do Nagasaki wraz z trzema współbraćmi w kwietniu 1930 roku. Nie mając dużych środków, nabył kawałek gruntu poza centrum miasta, na zboczu góry Hikosan. Większość budynków, które widzę, wybudowano w latach 60. XX wieku. Obecnie mieści się tutaj szkoła prowadzona przez ojców franciszkanów.


 














Zwiedzam Muzeum Ojca Kolbe, oglądam zgromadzone pamiątki związane z jego pobytem w Japonii, z wydawaniem „Rycerza Niepokalanej”. Sporo przedmiotów dotyczy ojca Zenona Żebrowskiego, który był w pierwszej grupie polskich franciszkanów przybyłej do Nagasaki i pozostał w Japonii do swojej śmierci w 1982 roku. Organizował sierocińce i schroniska dla bezdomnych, tych, którzy zostali bez dachu nad głową, dzieciom, których rodzice zginęli w wybuchu bomby atomowej. Nic zatem dziwnego, że cieszył się wielkim uznaniem Japończyków. Nazywany był przez nich Zeno, od japońskiego słowa zennō – wszechmocny. Doczekał się w Japonii pomnika (u stóp Fudżi) i filmu opartego na swojej biografii.


Budynek w którym znajduje się muzeum (na parterze)
i kaplica (na I piętrze)



Drzwi do muzeum szeroko otwarte, ale nie ma nikogo, kogo mogłabym o coś spytać. Mogłabym wynieść książki przeznaczone do sprzedaży i komputery, a nawet zgromadzone eksponaty… Automatyczny przewodnik uruchamiany czerwonym przyciskiem powiedział, co wiedział. Nagle wpada jakiś człowiek, kłania się nisko – jakżeby inaczej – bierze coś z półki i wychodzi prędzej, niż zdążyłam otworzyć usta.

Nad muzeum kaplica. Druga znajduje się w dużym kościele wchodzącym w skład zabudowań klasztornych. Na zboczu, powyżej zabudowań, Ogród Niepokalanej. Pomysł jego utworzenia podsunął ojciec Kolbe, ale nie zdążył go zrealizować, opuścił Japonię w 1934 roku. Projekt został urzeczywistniony dopiero w 1940 roku, sześć lat po opuszczeniu przez niego Japonii. Teren ogrodu jest tak mały, że nie było miejsca na piętnaście tablic-stacji różańcowych. Ustawiono pięć – każda z trzema płaskorzeźbami odnoszącymi się do kolejnych tajemnic każdej części Różańca. W najwyższym punkcie ogrodu grota z figurką Matki Boskiej z Lourdes. I niewielki punkt widokowy, z którego doskonale widać miasto.

Kiedy na drugi dzień zwiedzam najstarszy katolicki kościół w Japonii, Oura Catholic Church, w budynku szkoły obok kościoła oglądam niewielką wystawę pokazującą pamiątki po Ojcu Kolbe, głównie niezliczone numery „Rycerza Niepokalanej”.


















Pomnik/ołtarz poświęcony św. Maksymilianowi Kolbe
na dziedzińcu kościoła katolickiego w Fier (Albania)

wtorek, 8 sierpnia 2017

Z Melbourne do Adelajdy Wielką Drogą Oceaniczną. Australia. Cz. II.




Góry Grampians, bardzo przypominające Góry Stołowe, zdobywamy w trakcie dwóch nietrudnych spacerów. Podobnie jak u nas wielkie głazy wprost skłaniające do nadania im nazw, potoki, wodospady, kamienne labirynty…
 
I pomyśleć, kiedy przed podróżą postanowiłam przetestować swoją sprawność fizyczną, pojechałam właśnie w Sudety!


Zza krzaków przyglądają się nam walabie. Z jeszcze większym zaciekawieniem my oglądamy stada kangurów pasących się wzdłuż drogi, którą jedziemy. O, te raczej nie pozwoliłyby się głaskać! Parę kilometrów dalej równie wielkie stado emu pozwala się podziwiać. Też tylko z daleka…



 









Uroda Mostu Londyńskiego, Dwunastu Apostołów (dwunastu wystających z oceanu skał wyrzeźbionych przez wieki siłami wody i wiatru) oraz poszarpanego skałami wybrzeża na pewno nie została przeceniona w licznych opisach, przewodnikach, relacjach. 

 













Ciekawa jest historia Mostu Londyńskiego. Żółto-pomarańczowa formacja skalna wpija się dość daleko w wody oceanu. Natura wyrzeźbiła w niej naturalne łuki, przez które z dziką siłą przedziera się woda. 15 stycznia 1990 roku dwoje ludzi przeszło prawie na koniec skały, gdy usłyszeli ogłuszający huk. Zapadła się górna część jednego z łuków, odcinając śmiałków od stałego lądu. Zostali ewakuowani helikopterem po kilkunastu godzinach. Teraz ogląda się Most Londyński z wygodnej platformy widokowej.



Odwiedzamy też rezerwat z kolonią białych kangurów, białych genetycznie, nie jako wyjątek od reguły, czy raczej natury. A spodziewałabym się, że jeżeli już trafi się biały kangur, to będzie to albinos!
 
 
Tuż przed Adelajdą ratujemy życie kolczatce, która koniecznie chce się przedostać na drugą stronę jezdni, leząc na pewną śmierć. Nie dotykając jej, delikatnie, stopami kierujemy ją w stronę przeciwną, ale czy po naszym odjeździe nie będzie chciała jednak iść dalej swoją drogą?

 

Jest już ciemno, gdy zostajemy rozwiezieni do hoteli w Adelajdzie, stolicy kolejnego stanu, Australii Południowej. Tym razem zatrzymuję się w schronisku YHA. Obok recepcji biuro turystyczne, od niego zacznę jutro mój pierwszy dzień w Adelajdzie.