środa, 1 sierpnia 2018

Masaya – nie tylko miasto i jezioro. Nikaragua


Masaya, czwarte pod względem liczby ludności miasto Nikaragui, leży tak pośrodku drogi między Managuą a Granadą. Nie miałam zamiaru zatrzymywać się w nim – i tak bardziej niż miasto interesuje mnie wulkan. Jeden dzień na wycieczkę z Granady i na wulkan, i do miasta Masaya powinien wystarczyć.

Przed wejściem do Parku Narodowego Wulkanu Masaya zatrzymuje się każdy autobus jadący z Granady do Managui, zatem z dostaniem się tutaj problemu nie mam. Niedaleko od wejścia dolina skał, utworzone przez erupcję w roku 1772 wysypisko ogromniastych, żużlowych kamieni i równocześnie doskonałe miejsce na plener fotograficzny. Jeszcze kilkaset metrów dalej centrum informacyjne i muzeum. Nawet ciekawe.

Głównie eksponaty dające swego rodzaju przegląd flory i fauny egzystujących w okolicy wulkanu. Ale też makieta przybliżająca miejsca, gdzie za chwilę będę. I olbrzymi obraz „Hiszpanie i erupcja wulkanu” wprowadzający w atmosferę pierwszych spotkań przybyszów ze Starego Świata z bluzgającym lawą wulkanem.   Dalej już samemu iść nie wolno. Nie wiem zatem, po co na terenie parku narodowego utworzono dwadzieścia kilometrów ścieżek, skoro samodzielne wędrowanie jest możliwe tylko na tym kilkusetmetrowym odcinku od wejścia do budynku, w którym jestem. Aby dotrzeć do kraterów, muszę poczekać na samochód – opłatę za korzystanie z tego podwiezienia pobierają razem z biletem wstępu.


Kraterów jest… no właśnie. Podobno pięć uformowanych przez dwa stożki wulkaniczne. Nie mogę się doliczyć, bo każda mapka i każdy folder podaje co innego. I nie jest to wynik jakiegoś niechlujstwa sporządzających te materiały, ale raczej tego, że kolejne wybuchy zniekształcały kratery istniejące wcześniej, tworzyły nowe zagłębienia. Nadawano im nowe nazwy.


Jedno jest pewne. Ten krater, z którego wydobywają się siarkowe opary, to krater Santiago uformowany w 1851 roku. Ma 635 metrów wysokości. Zanim przybyli tutaj Hiszpanie, wulkan był przedmiotem kultu miejscowych Indian, którzy nazywali go Popogatape, co oznacza: „Góra, która parzy”. Konkwistadorom kojarzył się z piekłem, dlatego nawali go La Boca del Infierno – „Usta Piekieł”. Nad kraterem góruje oryginalny krzyż – ma dwa poprzeczne ramiona przecinające się pod kątem prostym – tak aby plan krzyża widać było z każdej strony. To replika tzw. Krzyża Francisco Bobadilla, jezuickiego misjonarza, który wykorzystywał taki krzyż w swojej pracy misyjnej i w walce – jak wierzono – ze złymi mocami we wnętrzu ziemi.


Drugi, większy krater, to krater Masaya, połączony z kraterem San Fernando. Większość przybywających ogląda krater tylko z punktu widokowego. Ale… wydaje mi się, że ta ścieżka wiedzie dokoła krateru… I nie ma nikogo, kto by mnie z tej ścieżki zawrócił…

Idę. Wspaniały spacer. Krater jest już dobrze zarośnięty trawą, krzewami. Z jego przeciwnej do punktu widokowego strony doskonale widać jezioro Masaya uformowane również w wyniku erupcji wulkanów. W pewnym momencie wkraczam do domostwa sępów… Ale jako żywy jeszcze egzemplarz nie jestem przedmiotem ich zainteresowania. Nawet nie bardzo uciekają. Schodzą tylko ze ścieżki, umożliwiając mi przejście.  
Usatysfakcjonowana wracam na parking. Chociaż pewien niedosyt pozostaje – znów nie dotarłam do tuneli lawowych. Nie było daleko, ale nie mam latarki. Co za pech! Zresztą w ogóle nie mam szczęścia do tuneli uformowanych przez lawę. Na Galapagos pan przewodnik nas (uczestników) „olał” i do tuneli nie zaprowadził, mimo że były w programie. W Nowej Zelandii, na wyspie Rangitoto, zgubiłam szlak i tunele minęłam, a potem było za daleko, żeby wracać. Dzisiaj znów nie pomyślałam, żeby wziąć latarkę. A mówią, że do trzech razy sztuka! Kiedy będę miała okazję po raz czwarty spróbować zobaczyć uformowane przez lawę podziemne korytarze? [1]
Kiedy na parkingu okazuje się, że samochód (ten opłacony) będzie dopiero za pół godziny i chcę wracać na piechotę, pan strażnik oponuje – nie wolno! Załapuję się na podwiezienie przez kostarykańskie małżeństwo spędzające w Nikaragui swój urlop. Pan małżonek ma zdumiewająco dużą wiedzę o Ukrainie! Nawiasem mówiąc, wczoraj miałam okazję zamienić kilka zdań z Nikaraguańczykiem, który studiuje… w Kijowie!




[1] Taka okazja nadarzyła się dwa lata później, w Korei Południowej, na wyspie Czedżu: http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2017/11/swiat-przybywa-na-czedzu-czedzu.html

















2 komentarze:

  1. Przeglądając zdjecią i czytając o tak odległych miejscach aż chce sie tam być :-)
    Serdecznmie pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że to co piszę, wzbudza zainteresowanie. Może inspiruje... I ja pozdrawiam

      Usuń