piątek, 5 października 2018

Niebieskie Wieże – Torres del Paine. Patagonia, Chile



Park Narodowy Torres del Paine (Chile), podobnie jak park Los Glaciares (Argentyna), obejmuje góry, lodowce, jeziora, rzeki i strumienie w południowej Patagonii. Tym razem w chilijskiej części Patagonii. Park powstał wokół pasma górskiego Cordillera del Paine, którego charakterystycznym punktem jest Torres del Paine, największa atrakcja turystyczna parku.

„Jest” czy „są”? Jedną nazwą, Torres del Paine, określane są trzy skalne wieże o wysokości 2500, 2460 i 2260 metrów n.p.m., przy czym są to tylko szacunki, ponieważ dokładne pomiary szczytów nie zostały jeszcze przeprowadzone. Paine (wymawiane: PIE-nay) w języku jednego z rodzimych plemion indiańskich znaczy „niebieski”. Na zdjęciach, które dotychczas widziałam, wieże były i pomarańczowe, i czerwone, i granatowe. W jaki kolor przystroją się na moją wizytę?
O ile w ogóle je zobaczę, bo mgły są tutaj bardziej niż częstym zjawiskiem.

Jak dobrze, że bilet wstępu do parku narodowego kupiłam wczoraj w Puerto Natales – nie muszę teraz czekać w długiej kolejce, jaka utworzyła się po niemal równoczesnym przybyciu kilku autobusów przed budynek administracji parku narodowego. Opowiadam się tylko, który szlak wybrałam, dostaję mapkę, i mogę szukać shuttle bus, który dowiezie mnie do początku szlaku (siedem kilometrów) prowadzącego do Mirador Base de las Torres (punktu widokowego, z którego widać szczyty)

Początkowy odcinek szlaku to szeroka, bita droga, którą dojeżdżają samochody dostawcze do schronisk u podnóża gór. Kiedy droga robi się węższa i zmienia się w górską ścieżkę, można sobie przestudiować zaprezentowany na drewnianej tablicy profil szlaku – to ostatni moment na zastanowienie. Iść czy…? Tablica potwierdza to, co wiedziałam, że od miradoru dzieli mnie 9 kilometrów. Tam i z powrotem – 18 kilometrów. Nie jest źle, to dystans do przebycia. Nie wiedziałam tylko, że z wysokości 135 metrów n.p.m. muszę wejść na wysokość 886 metrów! Czyli mam pokonać różnicę poziomów 751 metrów. Biorąc pod uwagę, że w połowie mniej więcej tej trasy, tam gdzie znajduje się refugio Chileno (schronisko), jest pewne obniżenie terenu, to różnica poziomów do pokonania zwiększa się do jakichś 900 metrów. To też nie jest problem, problemem jest to, że będzie to spacer „na czas” – nie mogę nie zdążyć na autobus o 19:00, jutro bowiem muszę jechać do Punta Arenas, bo pojutrze, właśnie z Punta Arenas, mam samolot na północ Chile. Zatem dzisiaj przed 19:00 muszę być na przystanku przed kasami biletowymi.

 
Zgodnie z opisem na mapce na przejście szlaku w jedną stronę potrzeba 4,5 godziny. Według mojego prywatnego licznika muszę dodać jeszcze co najmniej godzinę – jestem wytrzymała, ale zawsze, czy w górach, czy na nizinach, chodziłam i chodzę wolno.

Pogoda dopisała. Słońce świeci, chociaż czasami przysłaniają je chmury. To i dobrze, lepiej maszeruje się, gdy słońce nie za bardzo dogrzewa. Gdzieś tam wysoko utrzymuje się jeszcze mgła.

Widoki oszałamiające (ale truizm!). W górze pokryte śniegiem szczyty. W głębokim wąwozie u ich stóp – strumień. Niektóre partie gór to kamienna pustynia, ogołocona z roślin. W części porośniętej roślinnością paletę zieleni ożywiają kwiaty ognistego krzewu.

 













Ludzi na szlaku sporo. Mijają mnie miłośnicy „joggingu górskiego” i karawany jucznych koni wiozące zaopatrzenie do schroniska. Czasem ja mijam tych, którzy odpoczywają lub idą jeszcze wolniej ode mnie. Właśnie przechodzę obok sporej grupy z przewodnikiem – dzielą się na dwie podgrupy. Jedna – tych, którzy czują się na siłach – pójdzie dalej. Kilka osób będzie pomału wracało.
Już?















Pierwszy odpoczynek robię sobie koło schroniska. To, co brałam z góry za strumyk, jest sporych rozmiarów rzeką. Na kamieniu wystającym z wody przysiadł… chyba to sokół, a może trębacz. Chociaż… trębacze to też rodzina sokołowatych. Stoi na jednej nodze, drugą lekko uniósł, stoi bez ruchu, cierpliwie znosi strzelanie migawek aparatów fotograficznych. Jeżeli często tutaj bywa, zdążył się przyzwyczaić.




Za mną blisko połowa trasy. Dalej ścieżka wiedzie wzdłuż strumienia, potem skręca w las, w końcu zaczyna się najbardziej stromy odcinek szlaku. Do punktu widokowego zostało już tylko trochę więcej niż kilometr, ale różnica poziomów to prawie trzysta metrów. Ścieżka ginie, nie wiem, czy jeszcze idę szlakiem, czy poza szlakiem. Nie tylko ja mam wątpliwości, nie tylko ja kluczę między skałami, szukając dogodnego przejścia.


Do tej pory wszyscy zdążali w jednym kierunku, ku górze. Teraz coraz częściej pojawiają się ci, którzy już wracają. Czuję coraz większe zmęczenie. Pytam dziewczyny idącej w dół, jak wygląda sytuacja tam, dokąd zmierzam. Czy widać Niebieskie Wieże, czy są zasnute mgłą? Dziewczyna nie ukrywa satysfakcji, że wieże widziała, ale w ostatniej chwili. Jak odchodziła z miejsca widokowego, szczyty zakryła mgła.
No to po co ja tam idę?
Pójdę zatem tylko do końca tej ścieżki, do brzegu tego piargowego pola, które widać pomiędzy drzewami. Zobaczę, co stamtąd widać i będę wracała, zbliża się 15:00.


Ścieżka przez piargi biegnie prawie po równym… No nie, nie mogę odpuścić, przecież tutaj już bardziej się nie zmęczę.
Idę dalej. Tam jest sporo ludzi, może to już ten punkt widokowy.
Nie mogę podjęć decyzji o powrocie.
Targując się ze sobą (jeszcze do tamtego zakrętu, jeszcze za tamto wzniesienie…), docieram na skraj otoczonego skałami kotła zalanego szmaragdową wodą. Z przeciwnego, kamiennego brzegu jeziora wyrastają trzy iglice Torres del Paine.





Całe zmęczenie mija bez śladu.
Dzisiaj szczyty Torres del Paine przybrały się w brunatne odzienie ozdobione białymi płatami śniegu. To u podstawy. Wyżej przyprószone są śnieżnym pyłem. Momentami mgła przysłania wierzchołki, potem przepływa dalej.
Jeszcze jedno zdjęcie zrobię, jeszcze z tej strony, jeszcze z samego brzegu jeziora, jeszcze wdrapię się trochę wyżej, też powinno być ładne… Żeby tylko ta mgła…
Koniec sesji zdjęciowej. Ten kamień leży wystarczająco daleko od ludzi, żeby na nim usiąść, tak aby nikogo nie słyszeć, aby tylko widzieć, aby tylko jak najlepiej utrwalić w pamięci trzy kamienne kształty na drugim brzegu jeziora.
Matko kochana, to już minęła 15:30!
Muszę zacząć wracać.
Teraz to już muszę patrzeć pod nogi. Moment nieuwagi i… nie, nie mam zamiaru uruchamiać procedury ubezpieczeniowej. Schodzę chyba wolniej, niż wchodziłam, na wszelki wypadek nie patrzę na zegarek. Kiedy jestem na odcinku szlaku o niezbyt dużym już nachyleniu, czuję, jak drżą mi kolana.
Czy ja na pewno byłam tam, na górze? Nie chce mi się wierzyć, wbrew kolekcji zdjęć w aparacie fotograficznym.
Spokojny marsz lekko teraz nachyloną ścieżką pozwala mi dojść do równowagi i kontynuować zejście. Niestety w dość szybkim tempie. Nie wiem bowiem, o której jest ostatni shuttle bus do przystanku autobusowego. Jakoś… zapomniałam się rano o to zapytać. Może się zatem zdarzyć, że będę musiała iść dodatkowe siedem kilometrów.


Już widać zabudowania bazy turystycznej, ale do parkingu jeszcze spory kawałek, jakiś kilometr. Zmęczenie już bardzo daje mi się we znaki. W odległości dwustu metrów stoi bus. Niektórzy schodzący z góry do niego wsiadają, to pewnie transport dla jakiejś grupy. Szkoda, że…
– Nie chcesz skorzystać z shuttle bus? – nie wierzę własnym uszom.
Żeby się nie wpakować w jakiś prywatny taksówkowy transport, pytam o cenę. Taka sama jak rano! Dostaję bilet i nie mogę się nadziwić, jak mi się lapsło. Zaoszczędziłam jakiś kilometr.
Zaoszczędziłam? Zanim bus się zapełnił, zanim ruszyliśmy, i potem jadąc, trochę odpoczęłam. Do odjazdu autobusu do Puerto Natales mam jeszcze prawie 40 minut, proszę zatem pana, żebym mogła wysiąść jakiś kilometr przed przystankiem. Pan jest chyba zdziwiony, ale zatrzymuje samochód, a ja już spacerkiem zdążam do przystanku, po raz ostatni rozkoszując się widokami gór, rzeki płynącej wzdłuż drogi, podziwiając pokryty śniegiem szczyt Almirante Nieto (2620 metrów n.p.m.). Zza jego prawego stoku wyzierają wierzchołki Torres del Paine. Rano nie było ich widać, mgła zasłaniała je całkowicie.















Tak, to na pewno był dzień największego w czasie tej wyprawy wysiłku fizycznego, ale i największych chyba uniesień. No, może jednych z największych – nie mogę przecież zapomnieć o wodospadach Iguazú i lodowcu Perito Moreno, z którymi spotkanie nie wymagało jednak tak dużego wysiłku.




































4 komentarze: