środa, 28 listopada 2018

Bursztynowe wybrzeże. Puerto Plata i Cabarete. Dominikana



Puerto Plata szczyci się tym, że posiada jedyną na Karaibach kolejkę linową. No to jak się nią nie przejechać?

Na początku lat siedemdziesiątych XX wieku na szczycie Pico Isabel de Torres (850 m n.p.m.) na peryferiach Puerto Plata postawiono 16-metrowy posąg El Cisto Redentor (Chrystusa Odkupiciela), wykonany na wzór figury znanej z Rio de Janeiro.

Trochę później uruchomiono kolejkę linową (ta z kolei jest „na wzór” tej na Kasprowy Wierch, chociaż zapewne jej twórcy nie „naszą” kolejkę mieli na myśli), która w kilkanaście minut pokonuje dystans 2730 metrów i różnicę wysokości 712 metrów. Figura Chrystusa wznosi się na kopule, którą wzięłam za kościół czy kaplicę. Po podejściu bliżej okazało się, że to rzeczywiście świątynia, tyle że handlu. 















Na szczęście handel nie zdominował całego otoczenia – szczyt wzgórza został zagospodarowany jako ogród botaniczny. Wspaniałą ozdobą ogrodu są drzewa spathodea campanulata, a mówiąc „po ludzku” – tulipan afrykański. Właśnie przypada czas jego kwitnienia i aż trudno oderwać wzrok od pięknych ciemnopomarańczowych kwiatów w kształcie kielicha, układających się w gęste baldachimy. 


To wspaniały teren rekreacyjny, chociaż chyba nie w pełni wykorzystany. Pewnie i dlatego, że na szczyt nie prowadzi żadna droga (poza nieoznaczonymi ścieżkami znanymi tylko wtajemniczonym), zatem nie można dojechać samochodem. Ale, trzeba przyznać, widok ze szczytu wspaniały – na miasto, port i dalekie plaże.















No właśnie – plaże. Przecież przeważająca większość odwiedzających Dominikanę przybywa tutaj właśnie z powodu plaż. Nie sposób wymienić wszystkich. Najbliższa Puerto Plata o nazwie Dorada to ogrodzony kurort z czternastoma gigantami – hotelami all inclusive – nie dla mnie. Kolejna, w miejscowości Sosúa, zaledwie kilometrowej długości – za krótka jak na moje możliwości. Jadę do Cabarete. Doskonałe warunki do windsurfingu i żeglarstwa gromadzą tutaj zwolenników tych sportów na różnego rodzaju zawodach i regatach. A i tych którzy, jak ja, lubią długie plaże, brzegiem których można chodzić bez końca. No właśnie, tylko chodzić, i to jest jeden z niewielu minusów samodzielnego podróżowania. Bo w takiej sytuacji raczej nie ma możliwości kąpieli – chyba nikt nie jest aż tak nieroztropny, żeby bez opieki zostawić na piachu to, co się ma przy sobie, i iść do wody. A raczej się nie zdarza, żeby hotele tzw. ekonomiczne znajdowały się tuż przy plaży.

















Ci, który tak jak ja nie oddają się rozkoszom kąpieli, mogą przemierzać plaże na koniu, mogą poddać się masażowi – panie oferujący te usługi (bez podtekstów!) mają tutaj swoje stanowiska ukryte w cieniu palm, mogą „podsmażać się” na słońcu albo obserwować, jak surferzy pokonują wodę, zanim dopłyną do fal, które tworzą się nad rafami, około 500 metrów od brzegu. 

Płyną na deskach po niezmąconej powierzchni morza, posługując się niedużymi wiosłami. Niezmąconej? Chyba jednak ta woda nie jest tak niezmącona. Trochę większa fala, chociaż za mała dla miłośników pływania na desce, już dwa razy zmoczyła mi spodnie poza granicą podwiniętych nogawek. 


Nie, kolejny raz wyschłam, już więcej nie pozwolę… Oj! Perspektywa kolejnego zmoczenia powoduje, że chcę odskoczyć od wody, ale źle stąpam i… czuję potworny ból w lewym kolanie. Utykając, docieram do wyrzuconego przez morze pnia drzewa, aby na nim usiąść. Czy ja mam przy sobie coś przeciwbólowego? Mam, biorę od razu dwie tabletki, rozmasowuję kolano. Po piętnastu minutach próbuję wstać. Kiepsko to widzę. Spacerem pt. „«kuśtykiem» przez plażę” kończę moją wizytę w Cabarete. Nie pozostaje mi nic innego jak udać się do apteki, bo wizyty u lekarza chyba to moje kolano jednak nie wymaga – przynajmniej na razie. Kupuję znaną i w Polsce maść na takie okazje – w dwukrotnie mniejszym opakowaniu, za to dwa razy droższą niż w naszych nawet najdroższych aptekach. Cena bandażu elastycznego – porównywalna. Środków przeciwzapalnych nie muszę kupować – wykorzystuję zapasy, które mam ze sobą „na wszelki wypadek”. Tym razem się przydały.
Zmasowany atak na uszkodzone kolano pomaga. Z dnia na dzień jest lepiej. Jedyna trudność to przechodzenie, a właściwie przebieganie przez jezdnie. Bo inaczej się tutaj nie da przejść na drugą stronę jezdni – niezależnie od tego, czy są pasy, czy ich nie ma, czy są światła, czy nie. A bieganie jeszcze mi nie za dobrze wychodzi…
Na zachód od Puerto Plata położone były pierwsze osady na wyspie: La Navidad i La Isabela. Tak do końca nie wiadomo, gdzie położone było La Navidad, ale uznaje się, że w pobliżu wioski Bord de Mer, już na terenie dzisiejszego Haiti. Tam nie pojadę, ale ruiny La Isabela są odległe o mniej więcej 40 kilometrów na zachód od Puerto Plata, to dlaczego nie miałabym postawić tam mojej stopy. Kiedy jednak dowiaduję się, że nie ma bezpośredniego ani guagua, ani autobusu, że trzeba się co najmniej dwa razy przesiadać i jeszcze pilnować, żeby do właściwej Izabeli dojechać (bo w okolicy jest kilka wiosek o tej nazwie), odpuszczam.


Inne posty o Dominikanie:

 

























wtorek, 20 listopada 2018

Alajuela, Heredia, Barva de Heredia – to już ostatnie dni w Kostaryce




Moja podróż po Ameryce Środkowej zbliża się ku końcowi. Ostatnie kilka dni spędzę w Kostaryce, w miejscowości Alajuela. Chociaż „spędzę” to chyba nie jest adekwatne określenie. Na „spędzanie” to ja czasu nie mam. Raczej uczynię to miasto bazą wypadową do innych miejscowości Mesety Centralnej, które warto jeszcze odwiedzić.


W Alajuela urodził się Juan Santamaría (1831–1856), który wsławił się heroiczną walką przeciwko Williamowi Walkerowi. Temu samemu, którego ślady pobytu znalazłam i w Granadzie, i w Rivas (Nikaragua). Juan Santamaría zginął w trakcie jednej z bitew batalii o Rivas. Zginął zastrzelony przez snajpera, gdy podkładał ogień w budynku, gdzie przebywał Walker (właśnie w Rivas). Ogień zdążył zająć budynek, Walker musiał salwować się ucieczką. Szala zwycięstwa przechyliła się na korzyść walczących z Walkerem.


Zatem trudno się dziwić, że w Alajuela wszystko „kręci się” wokół Juana. Pomnik z zapaloną pochodnią w ręce. Mural opisujący historię jego życia i bohaterskiej śmierci. Muzeum Historyczne i Kulturalne (w dawnych koszarach) noszące jego imię. Historia życia Juana w formie komiksu zaprezentowana na czasowej wystawie w tymże muzeum. No i wreszcie pobliskie lotnisko, największe lotnisko Kostaryki, noszące imię Juana Santamaría – jakżeby inaczej!


W połowie drogi między Alajuela a San José leży Heredia. Miasto kwiatów. Kwiatów żywych co prawda dużo nie widzę (może to nie sezon kwitnienia), ale trotuary miasta są ozdobione stylizowanymi kwiatami. Symbolem miasta jest El Fortín, hiszpańska forteca z 1876 roku, pozostałość fortyfikacji miasta. Budowla to nietypowa, bo otwory strzelnicze rozszerzają się na zewnątrz. Specjaliści od armat i oblężeń mają problem – zwykle otwory strzelnicze rozszerzają się do wnętrza. Dlaczego taka konstrukcja murów? 


Trzy lata temu wieża i jej otoczenie przeszły gruntowną renowację. Wybudowano amfiteatr, ustawiono pomnik ku czci wolontariuszy Czerwonego Krzyża. Autorami projektu jest Ibo Bonilla i Erick Chaves. Obok Dom Kultury z ciekawą wystawą akwarel. I jeszcze pomnik kobiety z dzieckiem. Macierzyństwo to częsty temat pomników w krajach Ameryki Łacińskiej. Ten tutaj nazwany jest Narodowym Pomnikiem Matki. 


Ale przede wszystkim Heredia jest miastem uniwersyteckim. Narodowy Uniwersytet Kostaryki mający tutaj siedzibę jest uczelnią młodą, ale cieszącą się dużą renomą. Szczególnie wydział weterynaryjny. Właśnie świętowana jest trzydziesta rocznica założenia uczelni.



 
W odległości trzech kilometrów od Heredii znajduje się Barva de Heredia, jedna z najstarszych siedzib kolonistów hiszpańskich, założona w 1561 roku. Powstała na miejscu osady Indian, na czele których stał kacyk Barva. Kościół parafialny postawiono na cmentarzysku Indian.

Muszla koncertowa, raczej rodzaj estrady, na głównym placu nosi nazwę Świątynia Kultury. Może i taka nazwa ma sens, bo cały park jest swego rodzaju galerią sztuki, w której można oglądnąć kilkanaście rzeźb najsławniejszych, a i mniej sławnych, rzeźbiarzy Kostaryki. Są też rzeźby Maestro Ibo (Ibo Bonilla). Ale boisko sportowe tuż przed estradą zupełnie mi do tego świątynnego charakteru centrum Barva de Heredia nie pasuje.
(…)















Ostatni dzień pobytu w Kostaryce postanawiam spędzić w znanym kąpielisku Ojo de Agua w Alajueli, ze sztucznym jeziorem i kilkoma basenami. Nastawiona na rozkosze w gorących źródłach, przeżywam rozczarowanie. Woda jest chłodna, powiedziałabym nawet zimna. ¡Pura Vida! 
 
Co znaczy ¡Pura Vida!? Tego nikt tak dokładnie nie wie. Bo dosłowne tłumaczenie „czyste życie” nie mówi nic. A frazy tej używają Kostarykańczycy, gdy jest dobrze i gdy jest źle. Używają jej, witając się i żegnając. I dziękując komuś za coś. A opuszczając ten kraj, koniecznie trzeba mieć ze sobą koszulkę lub inny gadżet z takim napisem.
Ot, życie!

Zobacz też posty o innych miejscach na Mesecie Centralnej: