poniedziałek, 31 grudnia 2018

Koralowy klejnot Tajwanu – wyspa Little Liuqiu


Jedyna koralowa wyspa Tajwanu, Little Liuqiu, leży na południowy zachód od miasta Kaoshiung. Jej powierzchnia to 6,8 kilometra kwadratowego, średnia długość – 4, szerokość – 2, a długość szosy poprowadzonej dokoła wyspy – 13 kilometrów.

Eksterminacja rodowitych plemion żyjących na wyspie została dokonana w latach 1636–1645 rękami Holendrów. Dopiero ponad sto lat później, około 1770 roku, zaczęli się tutaj osiedlać rybacy z chińskiej prowincji Fujian, prowincji leżącej po drugiej stronie Cieśniny Tajwańskiej. Dzisiaj na wyspie znajduje się 8 wiosek zamieszkanych przez mniej więcej 13 tysięcy mieszkańców, którzy podpisują się 10 tylko nazwiskami. Świątyń jest na wyspie 38 – czyli 6 na kilometr kwadratowy powierzchni.

 
Pierwsza angielska nazwa wyspy, Lamay (Lambay, Lamey), czasem używana również współcześnie, wywodziła się bezpośrednio od nazwy stosowanej przez plemiona rodzime. Za czasów Holendrów nazywano ją Wyspą Złotego Lwa od nazwy statku, który rozbił się na rafie koralowej w pobliżu brzegu, a którego załoga została wycięta przez tubylców. Liúqiú to miano nadawane przez chińskich pisarzy rejonowi Morza Wschodniochińskiego w kontekście mityczno-legendarnym, przy czym często odnoszono je do całej wyspy Tajwan. Za czasów Mingów zaczęto ją stosować do tej tylko koralowej wyspy. 

Tym, co przyciąga na Little Liuqiu ludzi z całego świata, są zadziwiające formacje z koralowca. I ja zatem jadę i płynę, by oglądać te dzieła natury. Dopłynąć do Little Liuqiu można z portu w mieście Donggang, niecałe 40 kilometrów na południe od Kaoshiung. Przeprawa promowa (około 15 kilometrów) trwa trochę dłużej niż pół godziny.
 
Najsłynniejsza koralowa formacja, „Wazon z kwiatami”, znajduje się blisko portu. Jakieś 20 metrów od brzegu wynurza się z wody skała, nigdzie nie znalazłam informacji, jakiej wysokości (na oko 15–20 metrów). Rozszerza się ku górze, sprawiając wrażenie olbrzymiego grzyba, ściślej mówią – kurki, czyli pieprznika jadalnego. Nazywana jest jednak wazonem z kwiatami, chyba za sprawą roślin pokrywających jej czubek.

„Wazon z kwiatami” szybko znalazłam, obfotografowałam, i tak zaczęło się moje zwiedzanie wyspy. Idę wygodną drewnianą platformą poprowadzoną tuż nad brzegiem morza. Zbaczam ze ścieżki, zaglądam do jaskiń, stąpam po kawałkach wyrzuconej na brzeg rafy koralowej. Większe kawałki, właściwie koralowe głazy, otaczają zaciszne plaże. Oglądając je z bliska, można wypatrzeć na nierównej powierzchni skał muszle przed wiekami zespolone z koralem w jedną całość.


Posługuję się dość szczegółową mapką, potrzebna jest mi ona do zorientowania się, gdzie jestem i gdzie jest mniej interesujący odcinek, abym mogła podjechać kawałek autobusem kursującym dość często wokół wyspy i umożliwiającym jej zwiedzanie niezmotoryzowanym. Zresztą wyspę najlepiej zwiedza się właśnie pieszo. Samochód, czy nawet rower, to w tym przypadku raczej obciążenie – po przejściu jakiegoś atrakcyjnego odcinka trzeba wracać do swojego wehikułu. Ja mogę kontynuować spacer lub właśnie wsiąść do autobusu i podjechać parę kilometrów do następnego, atrakcyjniejszego od innych miejsca. 


Najciekawszy pod względem różnorodności form, może raczej – rzeźb, jest południowo-zachodni, a właściwie południowy brzeg wyspy, biorąc pod uwagę jej ukośne ułożenie w stosunku do przebiegu równoleżników. Koralowa plaża wygląda tu jak zastygłe w bezruchu fale, tutaj znajdują się najbardziej poruszające wyobraźnię koralowe kształty: „Mysz”, „Głowa Indianina” (z fryzurą utworzoną przez figowiec) i „Bogini Guanyin”, protektorka rybaków wypływających na połów. „Papugi” i „Tygrysa” nie wypatrzyłam.

 













W północno-zachodniej części wyspy wrażenie robi labirynt wąwozów i pieczar zwany Jaskinią Czarnego Diabła (lub Czarnego Ducha). Kiedy Koxinga wyzwalał wyspę spod panowania Holendrów, na Little Liuqiu w tych właśnie jaskiniach schroniła się grupa Murzynów. Jakiś czas później do brzegu przybiła łódka z brytyjskimi żołnierzami, którzy wyszli na ląd, zachwycając się pejzażami. Murzyni dostali się do łodzi, splądrowali ją, spalili, a żołnierzy zabili. Oczywiście towarzysze nieszczęsnych Brytyjczyków szukali swoich kolegów, a kiedy zorientowali się, co się stało, zalali jaskinie olejem i podpalili, chcąc wykurzyć schowanych tam Czarnoskórych. Ci woleli umrzeć, a raczej udusić się, niż oddać się w ręce obcym, a jaskiniom nadano taką właśnie nazwę.

Wracam środkiem wyspy, tutaj znajduje się więcej zabudowań, nawet sklepów, małe i większe świątynie. Jestem już blisko portu, gdy zrywa się prawdziwy tajfun. Przeczekuję go, nie tylko ja, w jednej ze świątyń. Ulewa i wietrzysko ustępują tak szybko, jak szybko się pojawiły, a ja bez przeszkód docieram do przystani.
Jak dobrze, że tutaj byłam.


Więcej zdjęć: https://goo.gl/photos/aTHnqAEeWrSSGeyq6  (zdjęcia w albumie zgodnie z kolejnością, w jakiej były robione)












 


















 


























czwartek, 27 grudnia 2018

Co widziałam w Krainie Wiecznego Ognia – eKsiążka „Emerytka w Azerbejdżanie”



Ze sporym opóźnieniem – w stosunku do czasu wizyty w tym kraju – sfinalizowałam eEmerytkę w Azerbejdżanie. Trasa całej wyprawy podjętej w okresie maj-czerwiec 2017 roku to: Azerbejdżan–Gruzja (część wschodnia)–Armenia–Górski Karabach–Gruzja (część zachodnia). Zaczęłam w Azerbejdżanie, chociaż do Baku dotarłam w nieco inny sposób, niż zamierzałam. Wspomnienie z podróży po Armenii już się ukazało w ubiegłym roku http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2017/12/byam-w-armenii-i-gorskim-karabachu.html. Teraz wróciłam pamięcią do Azerbejdżanu.


[…]
Wysiadam z samolotu z Polski na lotnisku w Tbilisi i plan mam taki: poczekam jakieś dwie godziny, zanim zrobi się jasno, po czym znajdę autobus, który zawiezie mnie do dworca marszrutek jadących do granicy gruzińsko-azerbejdżańskiej. Przekroczę ją na piechotę i wczesnym popołudniem powinnam dojechać do Gandży. Miasto nie należy do tych, które koniecznie trzeba zwiedzić, i znalazło się w moim harmonogramie tylko dlatego, żebym mogła się przespać w drodze z Tbilisi do Baku. Nie jest to co prawda odległość zawrotna (600 kilometrów), ale nigdy nie wiadomo, jak długo potrwają formalności graniczne, a nie chciałbym dojechać do Baku w środku nocy. 

W sennej atmosferze lotniska trochę siedzę i drzemię, trochę chodzę. Sporo stanowisk agencji lotniczych…
Stało się. Nawet nie bardzo wiem jak. Nie minęło pół godziny i trzymam w ręce bilet lotniczy do Baku. Wczesnym popołudniem ląduję na lotnisku Hejdara Alijewa w stolicy Azerbejdżanu.
I muszę zacząć się przyzwyczajać, że to niejedyny obiekt nazwany imieniem pierwszego sekretarza Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Azerskiej SSR w latach 1969–1982 i prezydenta Azerbejdżanu w latach 1993–2003.
[…]
W folderach turystycznych Azerbejdżan często promuje się jako „Kraina Ognia” lub „Kraina Wiecznego Ognia”. Specjaliści starają się uzasadnić taką nazwę, krążąc meandrami języków: perskiego, staroperskiego, arabskiego, ormiańskiego czy tureckiego. Nie wnikam w te językowe rozważania, zaspokajając swoją wiedzę informacją, że azar (âzar) w którymś z tych języków znaczy „ogień”.
Fakt, że to właśnie słowo pojawiło się przy nazywaniu jakiegoś miejsca na świecie, nie był przypadkowy. To właśnie tutaj, w Azerbejdżanie, a ściślej mówiąc – na Półwyspie Apszerońskim, od niepamiętnych czasów, jak przystało na ziemię, w której znajdują się pokłady ropy naftowej i gazu, gaz wydobywał się samoistnie szczelinami w piaskowcu, pod którym te złoża się znajdowały. Samoistnie się wydobywał i ulegał samozapłonowi, a czasami zapalał się pod wpływem czynników zewnętrznych – iskra przy krzesaniu ognia, uderzenie pioruna – i z wnętrza ziemi wydobywał się już nie gaz, ale płomienie. O tym unikalnym zjawisku pisał już w XIII wieku Marco Polo – nazwał je płomieniami znikąd. Taka osobliwość nie mogła i nie może nie przyciągać mieszkańców innych stron świata, zatem i ja jadę ją zobaczyć.
Kiedyś wydobywających się z ziemi płomieni było więcej, wraz z rozwojem przemysłowego wydobycia ropy i gazu samoczynny wypływ gazu uległ osłabieniu. Teraz jest tylko jedno takie miejsce, gdzie można zobaczyć „płomienie znikąd” – Janar Dah w wiosce Mahammadi, 25 kilometrów na północny wschód od Baku. Autobusy do Janar Dah odjeżdżają z dworca autobusowego koło stacji metra Koroğlu.


Nazwa Janar Dah tłumaczona jest jako „ognista/płonąca góra”. W rzeczywistości to rozpadlina, raczej zespół kilkunastu dziur w ziemi, o różnej wielkości, z których wydobywają się płomienie. Całość, położona u podnóża niewielkiego wzgórza, ma jakieś dziesięć metrów długości. Ogień pali się tutaj nieprzerwanie od 1950 roku. Mówi się, że został wzniecony, gdy jakiś pasterz rzucił na ziemię niedopałek papierosa. Mówi się też, że gdy ten „wieczny ogień” samoistnie zgaśnie, będzie dalej podsycany przez człowieka, aby nie utracić zainteresowania turystów.



Więcej o ogniu i inspiracjach tym żywiołem, o Baku historycznym (İçəri Şəhər) i współczesnym, o ropie naftowej i udziale Polaków w jej odkrywaniu, błotnych wulkanach, dywanach, rytach naskalnych, sztuce szebeke, hafcie tekalduz i…  w eKsiążce Emerytka w Azerbejdżanie, którą można już nabyć w księgarniach internetowych:

 
Spis treści eEmerytki w Azerbejdżanie wyznacza szczegółową trasę mojej podróży:
1.             Baku
2.             İçəri Şəhər – Miasto Wewnętrzne. Baku
3.             Półwysep Apszeroński
4.             Gobustan
5.             Szeki
6.             Kisz
7.             Zaqatala i Dżar

A o współczesnych „ogniowych” inspiracjach wspomniałam już wcześniej we wpisie ze stycznia 2018 roku: