wtorek, 23 kwietnia 2019

Miasto Trzydziestu Rycerzy – Santiago de los Caballeros. Dominikana



Drugie co do wielkości miasto Dominikany, Santiago de los Caballeros, to jedno z najstarszych miast Dominikany i w ogóle Ameryki. Caballero to po hiszpańsku nie tylko kawaler, ale i jeździec, i rycerz, i szlachcic. Nazwa nawiązuje do grupy hiszpańskich arystokratów, którzy wyruszyli z La Isabela, aby osiedlić się na nowym miejscu, w środkowej części wyspy. Że byli rzeczywiście rycerzami, wiadomo ze skargi, jaką złożyli do króla po powrocie do Hiszpanii. Otóż ich konie zostały niesprawiedliwie użyte jako zwierzęta pociągowe, im samym odebrano broń i zmuszono do pracy fizycznej, co urągało ich rycerskiemu i szlacheckiemu statusowi. Wszak powołaniem i zadaniem rycerza jest walczyć! Ich zażalenie spotkało się ze zrozumieniem, król zrekompensował ich straty. W jaki sposób, tego już się nie doczytałam. Ale faktem jest, że przez pewien czas miasto nosiło nazwę Santiago Trzydziestu Rycerzy. Dzisiaj, jak w przypadku większości nazw składających się z kilku członów, najczęściej używa się jednego z nich – Santiago.

Santiago rywalizuje z Santo Domingo. Tak jak podobno Warszawa z Krakowem, Radom z Kielcami… Nie wiem, jakie są wyniki tej rywalizacji, ale w liczbie prezydentów, których „wydało” dane miasto, Santiago jest chyba lepsze – aż sześciu prezydentów Dominikany pochodziło właśnie stąd.

Warunki do rozwoju miasta były doskonałe. Położone w samym centrum żyznej doliny Cibao, Santiago stało się spichlerzem Dominikany. Do dzisiaj w dolinie uprawia się banany, tytoń, ryż, kakaowce i kawowce. Region nie bez powodu otrzymał miano Cibao. El Cibao to wieloznaczny wyraz pochodzący z języka Tainów, który można rozumieć jako: „miejsce obfitujące w skały”, „miejsce obfitujące w wodę”, „miejsce, gdzie jest złoto”. Czy zatem można się dziwić, że hiszpańscy konkwistadorzy posługiwali się nim, mówiąc o żyznej i bogatej dolinie?

 





















Centrum – standard. Park Centralny (imienia Duarte, a jakże!) z obowiązkowym gazebo pośrodku. Obok katedra – pod wezwaniem św. Jakuba Apostoła – jakżeby inaczej w mieście noszącym imię tego świętego (wszak Jakub to po hiszpańsku Santiago). Obecna świątynia pochodząca z drugiej połowy XIX wieku została wybudowana na ruinach poprzedniej, piętnastowiecznej, zniszczonej przez trzęsienie ziemi w 1842 roku. Oprócz katedry, wokół parku, w pobliskich ulicach parę ciekawych wiktoriańskich domów. W jednym z nich, dawnej siedzibie władz terenowych, zorganizowano muzeum miejskie. Budynek obok, zdecydowanie różniący się od innych, bo wybudowany w stylu neomudejar, jest siedzibą jakiegoś prywatnego klubu. Tuż obok katedry do niedawna można było zwiedzać muzeum tytoniu, ale muzeum już tu nie ma. Zostało zlikwidowane, przeniesione? Jeżeli tak, to dokąd? Tego nie wie nikt.


Muzeum Folkloru też zamknięte, a budynek, powiedziałabym, lekko zdewastowany. Szkoda, bo muzeum poświęcone jest, a właściwie było, tradycji karnawału i gromadziło pamiątki i rekwizyty używane w trakcie karnawałowych pochodów i występów, głównie maski, a opisy szczegółowo objaśniały ich symbolikę. Jego zwiedzenie pozwoliłoby lepiej zrozumieć to, co widziałam w Puerto Plata, i to, co mam zamiar zobaczyć za dwa dni tutaj, w Santiago. Fabryki rumu też nie udaje mi się zwiedzić – z bardzo prozaicznego powodu. Nie udaje mi się jej znaleźć mimo dwukrotnego podejścia – trudnego, bo przez zatłoczone ulice miejskiego mercado. Ledwo mogę się przecisnąć między straganami, między rozłożonymi na ulicznym bruku towarami, między zaaferowanymi sprzedającymi i kupującymi. Nie mówiąc już o konieczności zachowania szczególnej czujności. Licho (czyli złodzieje) nie śpi! Jestem właśnie świadkiem interwencji policji – jedna z kobiet płacząc, skarży się, że klient, stojący zresztą obok, nie chce zapłacić za towar. Ludzie pracujący w pobliskich warsztatach albo nic nie wiedzą na temat fabryki rumu, albo każdy wskazuje inny kierunek, gdzie się fabryka znajduje – wskazują cokolwiek, żeby się nie skompromitować, że nie wiedzą. Nie pozostaje mi nic innego jak czym prędzej to miejsce opuścić i wrócić do centrum.























Główna ulica, Calle del Sol – ulica Słońca, prowadzi mnie do widocznego z daleka Monumento a los Héroes de la Restauración (Pomnika Bohaterów Restauracji). Zanim jednak do niego podejdę, mogę zobaczyć, że miasto jest przygotowane na karnawałowe harce – tuż przed pomnikiem trybuna ozdobiona karnawałowymi rekwizytami – to tutaj w najbliższą niedzielę, ostatnią niedzielę karnawału, bawić się będą mieszkańcy Santiago.
(Więcej o karnawale: http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2016/02/karnawa-ze-nie-w-rio-dominikana.html)

Wysoki na 67 metrów pomnik wykonany w stu procentach z marmurów, wzniesiony został w 1944 roku na rozkaz dyktatora Trujillo na jego własną cześć i nazywany był Trujilla pomnik pokoju. Oficjalnie utrzymywano jednak, że został zbudowany, aby upamiętnić stulecie uzyskania niepodległości Dominikany od Haiti. Dzisiejszą nazwę pomnik zyskał w 1961 roku, po tym, jak Trujillo zginął w zamachu.



Dookoła pomnika ładnie zagospodarowany teren, wydzielone części poświęcone określonej tematyce, jak chociażby ukazującemu się od 1915 roku dziennikowi „La Información”. Nie może też zabraknąć pomnika Gregorio Luperona, jednego z głównych bohaterów Restauracji, tymczasowego prezydenta Republiki Dominikańskiej (1879–80). Liczne pomniki na „placyku tradycji” nawiązują do tradycyjnych zajęć mieszkańców, panujących obyczajów i rozrywek, w tym również do karnawału. Trochę dalej kilka brązowych postaci baseballistów nie pozwala zapomnieć, jak popularna jest tutaj ta dyscyplina sportu. Wielu zawodników pochodzących z Dominikany gra również w ligach północnoamerykańskich.

Przypomina mi się, że kiedy zapytałam w hotelu o informację turystyczną, pani recepcjonistka pokazała mi ulicę koło pomnika. Okazały budynek, który widzę we wskazanym przez panią miejscu, nie wygląda mi jednak na najbardziej pożądany przez indywidualnych podróżników przybytek. I rzeczywiście, to przybytek Melpomeny – Teatr Wielki Cibao. Panowie policjanci przed teatrem nic nie wiedzą na temat informacji turystycznej, zatem udaję się w kierunku jedynych otwartych drzwi zaplecza teatru. I jakież jest moje zdziwienie, kiedy recepcjonista mówi, że tak, jestem we właściwym miejscu, po czym dzwoni gdzieś i każe mi czekać.















Czekam. Chwilę później przychodzi pani, przedstawia się i prowadzi mnie do swojego biura. A ja mam coraz większe wątpliwości, co ja tu robię, bo na informację turystyczną to mi to nie wygląda. I rzeczywiście, nie mylę się. Pani siada za biurkiem, każe mi usiąść naprzeciwko i pyta, o co mi właściwie chodzi (!). Widzę, że Gladys nie ma pojęcia o instytucji informacji turystycznej. Nie udaje mi się dowiedzieć, jak dojechać na lotnisko, jak do La Vega czy Salcedo, czy w mieście jest biuro linii lotniczych COPA, czy tylko na lotnisku (o ile jest), nie dostaję żadnego planu czy prospektu. W kwestii supermarketu wysyła mnie na peryferia Santiago – trochę później „przez przypadek” znajduję supermarket prawie naprzeciwko parku Duarte, zaledwie jakieś 300–400 metrów od hotelu. W końcu pani się zwierza, że została kierownikiem nowo powołanej komórki edukacyjnej, działającej przy teatrze, ale pod auspicjami ministerstwa kultury, i tak prawdę powiedziawszy, to nie wie, co ma robić. Nagle, w poczuciu misji, zaczyna działać. Oprowadza mnie po teatrze, pokazuje marmury i kryształy, chwali doskonałą akustykę głównej sali teatru, uzyskaną dzięki wyłożeniu ścian specjalną okładziną z drewna drzew caoba (mahoniem), narodowego drzewa Dominikany. Cały system został specjalnie zaprojektowany do tego właśnie teatru – o czym pani mówi mi w kompletnych ciemnościach – mam macać elementy okładziny powycinane w specjalny sposób, co właśnie powoduje tak doskonałą słyszalność w każdym miejscu sali.   

Pani się „rozkręciła” w swojej misji i teraz prowadzi mnie do dyrektora teatru i jeszcze innych, nie mniej „ważnych” urzędników, przedstawiając jako podróżniczkę z Polski (zgodnie z prawdą), która zapragnęła zobaczyć ich Teatr Wielki (co już niekoniecznie zgodne z prawdą jest). Intencje moje były bardziej „przyziemne”, chociaż nie mam nic przeciwko zwiedzeniu obiektu, który jest dumą ich miasta. Poza tym teraz wiem, jak to jest być pierwszym egzemplarzem podróżującego na własną rękę w edukacyjnej placówce Teatru Wielkiego w Santiago de los Caballeros.





wtorek, 16 kwietnia 2019

Kota Kinabalu. Sabah, malezyjski stan na Borneo





Na Borneo lecę przez Singapur. Najpierw Kota Kinabalu, stolica malezyjskiego stanu Sabah. Właściwie niczym szczególnym niewyróżniające się miejsce, dlatego aż nie pojmuję, dlaczego jest mi tutaj tak dobrze. 
Miasto się rozbudowuje, jest czysto. Stragany na nocnym bazarze pod oknami mojego hotelu stoją równiutko jak „od sznurka”, ale kiedy budzę się rano, na placu nie ma śladu nocnego targowania. W Dżakarcie zapewne byłby…















Popularnym celem wypraw z Kota Kinabalu jest góra Kinabalu, najwyższy szczyt (4095,2 metrów n.p.m) Borneo i całego Archipelagu Malajskiego. Około 90 kilometrów od stolicy. Zdobycie szczytu zajmuje dwa dni, pierwszego dochodzi się do schroniska znajdującego się na wysokości 3272 metrów, na drugi dzień wspinaczkę rozpoczyna się o godzinie drugiej w nocy, aby na szczycie przeżyć wschód słońca. Myślę, że mimo sporej wysokości dałabym radę, ale nie bardzo już chce mi się ugadywać z przewodnikami, tragarzami. Jestem wśród tych osiemdziesięciu procent wizytujących Park Narodowy Kinabalu, którzy na sam szczyt nie wchodzą, robię sobie tylko kilkugodzinny hiking do wodospadu Langganan  (http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2017/02/gora-kinabalu-sabah-malezyjski-stan-na_10.html

[…]

 













Wracam do Kota Kinabalu. I w mieście trzeba coś zobaczyć…
Oglądając budynki i budowle w skansenie w Narodowym Muzeum Sabah, przenoszę się myślami do niedostępnych dla zwykłych zjadaczy chleba miejsc wnętrza Borneo, tej trzeciej pod względem wielkości wyspy świata.















Siedząc na ławce nadmorskiej promenady, w otoczeniu różnokolorowych bugenwilli, słucham młodzieżowych zespołów koncertujących z okazji rozpoczynającego się dzisiaj karnawału. Na jednym z rozłożonych kramów prezentuje mi się jeszcze jedno oblicze sztuki: pomalowane żywymi kolorami kamienie – zwinięty w kłębek kot, głowa małpki, twarz ufoludka, ryba… Jak bogatą trzeba mieć wyobraźnię, nie tylko żeby w zwykłym kamieniu zobaczyć coś więcej, niż widzą zwykli śmiertelnicy, i schylić się, aby go podnieść, ale jeszcze aby to „coś” namalować na kamiennej bryle.
















Zdążająca do meczetu procesja muzułmanów zdaje się nie mieć końca. Bo dzisiaj właśnie przypada święto Maulidur Rasul, urodziny proroka Mahometa. I tylko czuję lekkie ciarki, gdy widzę niezbyt przyjazne gesty kierowane, przez bardzo nielicznych na szczęście uczestników pochodu, w stronę mijanej katolickiej katedry pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa.

 













Prezbiterium katedry przystrojone jest chińskimi kupletami (fragmentami poezji) i czerwonymi lampionami z racji obchodzonego kilka dni temu chińskiego Nowego Roku. Mimo woli przypomina mi się melodia Salem alejkum, znanej pieśni, której ostatni raz, śpiewanej przez doskonały chór, słuchałam podczas noworocznej mszy świętej w katolickiej katedrze w Dżakarcie. Jak widać, są takie miejsca na świecie, gdzie nikomu nie przeszkadza swego rodzaju miks kulturowy.















Pobyt w stolicy Sabah kończę na przecudnej plaży Tanjung Aru. Ludzi niewiele. W ostrym świetle zachodzącego słońca mienią się żagle jachtów. Kilku mężczyzn wprost z plaży zarzuca do morza sieć i wyławia jakieś małe rybki. Dwie muzułmanki ulegają presji dziecka, zapewne synka jednej z nich, i wchodzą wraz z nim do wody – całkowicie ubrane. Inne panie w ogóle nie wychodzą z cienia palm rosnących wzdłuż plaży!

I znów kolejny dzień okazał się za krótki. Jutro rano mam autobus do Brunei.

Zobacz też:















Ketmia jest narodowym kwiatem Malezji – pomnik na jednym z rond w Kinabalu.

Zobacz też album zdjęć "Podróże ketmią pisane"










































środa, 10 kwietnia 2019

„Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta”. Punta del Este, Urugwaj




Punta del Este znajduje się w odległości 115 kilometrów na wschód od Montevideo. Urugwajczycy uważają, że Punta del Este przypomina Miami, Cannes, bywa też nazywane „Saint-Tropez Ameryki Południowej”. Jako podróżnik tzw. budżetowy, raczej nie znalazłbym w nim hotelu, w którym mogłabym się zatrzymać.

Podobnie jak większość przybywających tutaj, niezależnie od tego, czy na tydzień, czy jak ja na jeden dzień, najpierw idę na plażę La Brava, chociaż nie przyciągnęły mnie tutaj jej zalety jako miejsca do opalania. Powodem są wystające z piasku palce, czyli słynna rzeźba Los Dedos – „Palce” (czasem nazywana też „Ręka”, a niekiedy „Pomnik tonącego człowieka”).


Historia tego pomnika to fantastyczna ilustracja przysłowia „gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta”. W tym przypadku bijących się było ośmiu. Razem z młodym rzeźbiarzem chilijskim Mario Irarrázabalem brali udział w 1982 roku w I Międzynarodowym Spotkaniu Rzeźbiarzy. Na placu, na którym miały stanąć ich rzeźby, zbyt wiele miejsca nie było, i najmłodszy artysta został przez kolegów wykolegowany. Postanowił zatem umieścić swoją rzeźbę na plaży. Co więcej, to miejsce zainspirowało go do stworzenia właśnie takiej pracy – miała być ostrzeżeniem dla kąpiących się w morzu, surferów i windsurferów. Dzisiaj o pracach tamtych artystów nikt już nie pamięta, a dzieło Irarrázabala stało się ikoną Punta del Este. Jego twórcy przyniosła sławę i dalsze zlecenia. Podobne rzeźby jego autorstwa stanęły w Madrycie, Wenecji i na pustyni Atakama w Chile. Do Wenecji i Madrytu na razie się nie wybieram, ale na pustyni Atakama będę…

Tymczasem obchodzę ze wszystkich stron sterczące z piasku palce, tyle że zrobienie zdjęcia rzeźby bez kogoś pozującego do fotografii pt.: „my tam byli”, nie jest możliwe.

 
 













Czas zobaczyć w Punta del Este coś jeszcze, zobaczyć co było tutaj, zanim rzeźba stała się najsławniejszym obiektem tej miejscowości. Półwysep nie jest duży, z łatwością obchodzę go promenadą prowadzącą wzdłuż brzegu. Trochę czasu poświęcam rzeźbom współczesnym w galerii sztuki z eksponatami ze śrub, nakrętek i łańcuchów, które już do niczego innego się nie nadają. Chwilę odpoczywam w gloriecie z widokiem na port, kolejną spędzam patrząc jak rybacy przygotowują do sprzedaży ryby z porannego połowu. Prawdę powiedziawszy nie na rybaków patrzę tylko na foki i ptactwo wszelkie czekające na resztki z pańskiego stołu.




Na najdalej wysuniętym w morze punkcie półwyspu zaaranżowano miejsce pamięci narodowej – kotwica statku Boque Ajax ma przypominać o stoczonej w 1939 roku tzw. bitwie o Rio Plata. Nakręcono o niej w 1956 roku film – polski tytuł „Bitwa o ujście rzek”.  To właśnie tutaj, u stóp wysokiego brzegu na którym stoję, zaczyna się umowna granica między estuarium rzeki La Plata i Oceanem Atlantyckim.



Najstarszym zabytkiem na półwyspie jest latarnia morska o wysokości 45 metrów, która wskazuje statkom drogę od 1860 roku. Kryształowe pryzmaty wykorzystane w systemie oświetleniowym bazującym jednak na elektryczności zostały przywiezione z Francji.


Tuż obok latarni znajduje się kościół katolicki pod wezwaniem Matki Boskiej Gromnicznej. Nie bez powodu takie wezwanie. To właśnie 2 lutego, w święto MB Gromnicznej, Juan Díaz de Solís objął panowanie nad tymi ziemiami w imieniu Korony Hiszpańskiej. Obecna budowla została poświęcona w 1948, wtedy też została erygowana oddzielna parafia. Dziwnym zbiegiem okoliczności kościół jest otwarty. No… raczej nie jest to zbieg okoliczności, przecież dzisiaj jest właśnie 2 lutego. W kościele trwają przygotowania do nabożeństwa odpustowego.

Aneks
Do pomnika dłoni na pustyni Atakama nie udało mi się jednak dojechać, musiałam zadowolić się zdjęciem repliki pomnika Mario Irarrázabala w informacji turystycznej w Antofagaście.