wtorek, 25 czerwca 2019

Od stupy do stupy – Wientian, Laos



W Wientianie jestem cztery dni i nie ma chyba ulicy, przy której nie mijałabym jakiejś pagody, klasztoru… Przy której nie podziwiałabym złoto-czerwonych pawilonów czy niewiele mówiących mi, ale radujących oko fresków. Świątyniom Wientianu można byłoby poświęcić i kilka postów, w tym opowiem o dwóch tylko, a właściwie trzech. 




Początki pagody That Dam, czyli Czarnej Stupy, giną w mrokach dziejów, nie wiadomo dokładnie, kiedy została wzniesiona. Ale mieszkańcy wierzą, że wewnątrz drzemie siedmiogłowy smok, który w roku 1828, w czasie wojny laotańsko-syjamskiej, obudził się i ochronił życie mieszkańców. Życie wielu może i ochronił, ale nie uchronił złota, którym pagoda była pokryta, i nie ochronił kraju przed zwierzchnictwem Syjamu.

Po zdarciu przez Syjamczyków złotej powłoki z pagody nigdy już nie została przywrócona do wcześniejszej świetności. Naturalny kolor odkrytej cegły ściemniał pod wpływem wilgoci, rozpanoszyły się trawy i mchy. Z daleka widzi się pagodę koloru czarnego, zatem jej nazwa nie dziwi. Nie ma tutaj tłumów, ogląda się ją „po drodze”, zdążając w inne, bardziej znane miejsca.
[…]

Pha That Luang, Królewska Stupa, jest co prawda rekonstrukcją, ale nie umniejsza to atencji, jaką otaczają ją Laotańczycy. Wystarczy wspomnieć, że jej kształt widnieje na państwowych pieczęciach.
Wypada mi w tej chwili wrócić do pierwszych chwil po przybyciu do Wientianu. Już jadąc z lotniska do centrum, zwróciłam uwagę, że ulice są czyste, zadbane, chodniki pokryte płytami zasłaniającymi kanały. Po „zaświnionym” Rangunie, stolicy zwiedzanej poprzednio Mjanmy, odebrałam to z dużą ulgą i pomyślałam: lubię Wientian, lubię Laos. Bo pierwsze wrażenie jest najważniejsze. Tymczasem zbliżając się do Królewskiej Stupy, wszystkie moje pozytywne odczucia zaczynają się mieszać. Otoczenie stupy, najświętszego przecież miejsca nie tylko w mieście, ale i w kraju, wygląda jak pobojowisko. Tony śmieci utytłane w błocie – w nocy padało. Bliżej stupy niewiele lepiej, chociaż w paru miejscach widzę sprzątających – i mnichów, i „cywilów”. Jest 8 listopada, uświadamiam sobie, że właśnie na początku listopada jest obchodzone święto świątyni, jeden z największych festiwali w kraju. To, co widzę, to zapewne pozostałość po świątecznych obchodach. Wiadomo, takie święto przyciąga tłumy, które muszą jeść i pić. I produkować śmieci!
Starając się nie widzieć tego, co mnie otacza, zbliżam się do świątynnego kompleksu. 















W roku 1566 na miejscu XII-wiecznej świątyni khmerskiej (chociaż część uczonych sugeruje, że miejsce to było miejscem kultu już w III wieku n.e.) wybudowano Stupę Królewską, Wielką Stupę. Syjamczycy zniszczyli ją w roku 1828, w 1900 Francuzi ją odbudowali, ale Laotańczycy uznali, że nie przypomina pierwotnej budowli. Na szczęście istniały rysunki z początku XIX wieku, sporządzone przez francuskiego architekta, i te wykorzystano do kolejnej przebudowy, przybliżając (w latach 1931–1935) stupę do pierwotnego kształtu.
Wznosząc stupę w XVI wieku, dookoła niej – niejako „na straży” – wybudowano cztery klasztory. Przetrwały dwa.















Szczególnie imponujący jest ten po północnej stronie – mieści się w nim Centrum Badania i Publikacji Tripitaki. W tym po stronie południowej wrażenie robią rzeźby, posągi różnych wcieleń Buddy, włącznie z całkiem sporych rozmiarów Buddą leżącym. Przed głównym wejściem do Pha That Luang pomnik króla Satthathirata, jednego z najznamienitszych królów Laosu, z którego inicjatywy wzniesiono nie tylko tę świątynię, ale i wcześniej wspomniany Wat Si Muang i parę innych świątyń. Widok osób modlących się przed figurą nie pozwala zapomnieć, że w buddyzmie przedmiotem czci bywają również władcy czy inne zasłużone osoby.

 














Stojąc u stóp Wielkiej Stupy, staram się zrozumieć jej symbolikę. Oczywiście jako „nieoświecona” nie wszystko dostrzegę, nie wszystko zrozumiem, nie wszystkiego się doczytałam. To, że w ogóle stupy są symbolem mitycznej góry Meru, to powszechnie wiadomo. Tutaj, na drugim stopniu stupy umieszczono trzydzieści małych stup, miniaturek wieży wieńczącej Pha That Luang. To symboliczne odniesienie do trzydziestu „doskonałości” Buddy – od dawania jałmużny po oświecenie. A wierzchołek, czworoboczna wydłużona wieża, ma nie tylko przypominać pąk lotosu, ale ma także symbolizować wzrastanie tego kwiatu z błotnistego dna jeziora do jego zakwitnięcia nad powierzchnią wody, co z kolei jest metaforą ludzkiego rozwoju od ignorancji do oświecenia w buddyzmie.
Jestem tylko trochę zawiedziona wielkością, może raczej wysokością stupy. Czterdzieści cztery metry to co prawda niemało, ale jakoś wyobrażałam ją sobie wyższą. Ale przecież wielkość nie świadczy o znaczeniu.















Wielkością Pomnika Rewolucji (lub Pomnika Bohaterów – jak widać wielość nazw dotyczących jednego obiektu jest w Laosie częsta) po drugiej strony ulicy też jestem zawiedziona – ale „w przeciwnym kierunku”. Kształt całkiem sporych rozmiarów śnieżnobiałego monumentu został niewątpliwie zainspirowany kształtem antycznej Wielkiej Stupy. Płaskorzeźby na cokole przypominają rewolucyjne i niepodległościowe dzieje Laosu.




Inne wpisy o Laosie:

 







wtorek, 18 czerwca 2019

Muzeum Jutra, Eduardo Kobra i rewitalizacje. Rio de Janeiro, Brazylia



Bałam się jechać do Rio de Janeiro. Całe lata miałam w pamięci emocje, jakie mi towarzyszyły podczas lektury Miasta Boga Paulo Linsa i oglądania zrealizowanego na podstawie tej powieści filmu. Może dlatego tak długo trwało, zanim tę podróż podjęłam – mimo świadomości, że po favelach wałęsać się nie będę. Wystarczyła jednak informacja o tym, że rocznie odwiedza Rio de Janeiro ponad sześć milionów turystów, wyartykułowana przez kogoś w odpowiednim momencie – bo przecież doskonale wiedziałam, że turyści w Rio bywają – która uświadomiła mi, że nie czyhają na mnie większe niebezpieczeństwa niż w każdym innym miejscu na świecie.

Nie znaczy to oczywiście, że całkiem spokojnie pojadę sobie nocą do hotelu gdzieś w centrum. Liczyłam się nawet z tym, że spędzę noc na dworcu autobusowym, jeżeli nie zobaczę jakiejś noclegowni w zasięgu wzroku. Dojeżdżając jednak  do dworca, z okna autobusu zauważyłam szyld hotelu. Potem jednak autobus skręcił raz i drugi. Hotel zniknął. Na szczęście miał dwa wejścia i drugie z nich zobaczyłam, gdy tylko wyszłam z budynku dworca.

Fantastycznie, pokój wolny jest. Nie mam złudzeń, to hotel z kategorii „poniżej standardu”, ale w tych okolicznościach… Cudownie jest móc się wyciągnąć w łóżku po całym dniu podróży. A śniadanie znacznie powyżej standardu. To już chyba taka prawidłowość – im gorszy hotel, tym lepsze śniadanie.

Korzystam jeszcze z bliskości dworca i dowiaduję się o autobusy do Petrópolis i Paraty oraz obławiam się w mapy, foldery i informacje, jak dokąd dojechać – informacja turystyczna jest tutaj dobrze wyposażona i dobrze poinformowana. I już mogę udać się do hotelu, gdzie mam zarezerwowane dwa następne noclegi.

W dużych miastach najszczęśliwsza jestem, jeżeli jest metro. W Rio metro jest, ale jest też tramwaj. Nowoczesny, szybki, łączący okolice dworca autobusowego z centrum. I nim jadę, i jestem coraz bardziej wniebowzięta. Przede wszystkim dlatego, że kiedy na przystanku tramwajowym szukam kasy lub automatu, żeby kupić bilet, dowiaduję się, że jako emerytce przysługują mi darmowe przejazdy. Mnie, nierezydentce Rio, też?
Też.
No to sobie pojeżdżę!

Potem jestem zadowolona, gdy jadę czystą, zadbaną dzielnicą i z okien tramwaju widzę mural Eduarda Kobry, bo już wiem, że będę go mogła obejrzeć z bliska. I zaraz jak tylko zostawiam swoje rzeczy, wracam na Bulwar Olimpijski (Olimpic Boulevard), który jest akurat jakieś dwieście metrów od mojego hotelu, aby popatrzeć oko w oko reprezentantom pięciu kontynentów.















Mural został namalowany przez urodzonego w São Paulo artystę Eduarda Kobrę (ur. 1976) z okazji igrzysk olimpijskich, które odbyły się w Rio de Janeiro w 2016 roku. Skojarzenie z pięcioma kołami olimpijskimi, których pomysłodawcą w 1914 roku był twórca nowożytnych igrzysk olimpijskich, baron Pierre de Coubertin, jest oczywiste. Zajmując powierzchnię 2600 metrów kwadratowych na ścianie jednego z budynków portowych, został wpisany do Księgi rekordów Guinnessa jako największy mural świata. Chociaż ta okoliczność akurat nie jest dla mnie najważniejsza. Wiele murali w różnych krajach widziałam, ale „Rdzenni mieszkańcy pięciu kontynentów” biją na głowę wszystkie inne – oryginalnością wykonania. Kobra bowiem maluje portrety, kształtując z figur geometrycznych twarze wkomponowane w równie geometryczne tło. Czoło z trójkątów, policzki z kwadratów… Czy będę miała kiedyś okazję zobaczyć „Artura Rubinsteina”, którego Eduardo Kobra namalował w Łodzi? [1]

















Dlaczego miałam wątpliwości, czy zobaczę mural Kobry z bliska? Bo kiedy przeczytałam, że powstał w zaniedbanej dzielnicy portowej, zadziałała wyobraźnia, oczami której widziałam walące się rudery, zapyziałe uliczki i bandziorów czyhających za każdym rogiem na zapuszczającą się tutaj żądną przygód podróżniczkę. Tymczasem okazuje się, że odnowienie tej dzielnicy, portu, do którego kiedyś zawijały statki przywożące niewolników, wpisuje się w program szerokiej rewitalizacji całego miasta. To właśnie tutaj, gdzie powstawało Rio, rodzi się nowe jego oblicze skierowane na naukę, kulturę i sztukę. Z drugiej strony nie bardzo się to podoba mieszkańcom rewitalizowanych dzielnic, często bowiem łączy się z koniecznością zmiany adresu na niekoniecznie korzystnych warunkach.

 




Targ niewolników już zrewitalizowano – zarys murów dawnych budynków jest teraz stanowiskiem archeologicznym „Nabrzeże Valongo”.

Wzdłuż odnowionych budynków portowych powstają kawiarnie na wolnym powietrzu, a mural Kobry nie jest jedynym dziełem sztuki, jaki można, pijąc kawę, kontemplować na ścianach byłych magazynów i sortowni.
















Muzeum Sztuki Rio zapracowało na renomę ciekawymi inicjatywami, chociaż szkoda, że na wystawie poświęconej sambie nie ma podpisów w języku angielskim czy chociażby hiszpańskim. Na brzegu zatoki Guanabara straszy wpuszczone w wodę Muzeum Jutra (Museu do Amanhã). Straszy mnie, bo jego architektura – kojarząca mi się z wzbijającym się w niebo samolotem bez skrzydeł – mnie akurat nie przypadła do gustu. Co nie znaczy, że nie doceniam rozmachu budowlano-ekologicznego i założeń programowych tej jednostki naukowo-kulturalnej, służącej chyba głównie mieszkańcom.

Jakkolwiek by patrzeć, plac Mauá wyrasta i na kulturalne, i na turystyczne centrum miasta.

Zobacz też: http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2018/08/taki-dzien.html


[1] Kilka miesięcy później, będąc przejazdem w Łodzi, miałam okazje popatrzeć i na ten mural.


Mural autorstwa Kobry w Łodzi
Widok na plac Mauá z tarasu Muzeum Sztuki Rio



Wejście do Muzeum Jutra

Artystyczna wizja faveli w Rio - Muzeum Sztuki Rio