środa, 24 lipca 2019

El cóndor pasa. Chivai, Colca. Cz. I.



W Arequipie jestem o 7:00. Autobus do Chivai, 240 kilometrów dalej, ma być dopiero o 9:30. Tyle czekania!
Zaraz, przecież kiedy dojeżdżałam do dworca, widziałam minibusy z napisem Chivai… Wychodzę przed budynek, chyba muszę skręcić. Jest. Przystanek minibusów. Dwadzieścia minut później ruszamy. Zaoszczędziłam co najmniej dwie godziny. Jeszcze nie minęło południe, gdy jestem na miejscu.

Jestem w Chivai, w miasteczku zamieszkanym przez osiem tysięcy mieszkańców, o którym zapewne niewiele osób by słyszało, gdyby nie jego położenie nad kanionem Colca. Kanion Colca to bowiem jedno z takich miejsc, które jak żadne inne na ziemi potrafi rozpalić wyobraźnię. No bo jak ma nie rozpalać ludzkich emocji zapadlina w ziemi o długości 120 kilometrów, której dnem płynie rzeka i której ściany po jednej stronie tej rzeki wznoszą się na wysokość 3200 metrów, po drugiej – na 4200 metrów, co kwalifikuje to miejsce jako najgłębszy kanion na ziemi, dwukrotnie głębszy niż Wielki Kanion Kolorado w USA. Początek kanionu znajduje się na wysokości 3050 metrów n.p.m., jego wylot – na wysokości 950 metrów n.p.m. Jak łatwo policzyć, różnica poziomów między wlotem a wylotem wynosi 2100 metrów.


Pierwszymi, którzy postanowili zobaczyć dno kanionu na własne oczy, byli Polacy. W 1981 roku zorganizowali wyprawę kajakową Canoandes’79 z biegiem rzeki Colca. Ich wyczyn został upamiętniony pomnikiem na głównym placu miasta.


Oferta turystyczna dla przybywających nad kanion Colca jest bardzo szeroka – od wypraw kajakowych, chociaż na mniejszą skalę niż ta sprzed 37 laty, do kilkudniowych trekkingów dnem kanionu. Ja tym razem wybieram wersję light – wykupię czterogodzinną wycieczkę do Cruz del Condor (Krzyż Kondora), punktu widokowego na brzegu kanionu.

Na razie rozglądam się po centrum, robię zdjęcie pomnika upamiętniającego polską ekspedycję kajakową, odwiedzam dwie czy trzy agencje turystyczne, pozostałe są zamknięte – sjesta. No to udział w wycieczce kupię sobie później, teraz idę nad rzekę.
















Z rynku na brzeg kanionu prowadzi deptak ozdobiony pomnikami tańczących postaci w ludowych strojach. Ciekawe są pokryte mozaikami ławki na tym deptaku. W kształcie… kapeluszy, których ronda służą do siedzenia. Każda z tych „ławek” to małe dzieło sztuki. Jak ja lubię… Wiem, powtarzam się.



Kończy się deptak, zaczyna się Avenida Polonia. To jedna z kilku nazw będących upamiętnieniem dokonań polskich kajakarzy – obok wodospadów Jana Pawła II, Kanionu Polaków czy Kanionu Czekoladowego.

Avenida Polonia prowadzi wprost na most Inków. Zwężenie kanionu spaja kamienny most. Został wybudowany jakieś dwadzieścia–trzydzieści lat temu, ale pan strażnik w budce przy moście potwierdza: na zrębie mostu wybudowanego przed wiekami przez Inków – jak sama nazwa wskazuje.



Nęci wzgórze po drugiej stronie kanionu, za mostem. To punkt widokowy Kuti Kuty. Stamtąd musi być piękny widok!



Widok rzeczywiście piękny jest i rozległy – na miasto, na wioskę u stóp wzgórza, na przełom rzeki. Nie wiedziałam jednak, bo żaden przewodnik o tym nie wspomina, że jest tam też stanowisko archeologiczne. Chociaż nie jestem pewna, czy jest to zorganizowane stanowisko archeologiczne, czy inicjatywa miłośnika przeszłości. Takie podejrzenie mam po rozmowie z panem, którego spotykam na szczycie wzgórza. Niewątpliwie jednak było zamieszkane, zanim przybyli tutaj Europejczycy. Zaznaczone jest miejsce, gdzie był zegar słoneczny, kamienne konstrukcje, do niektórych można wejść, opisane są jako chullpas – grobowe wieże, wznoszone dla zmarłych z elity Ajmarów.


To był ciekawy spacer.
Wracam do centrum, kupuję wycieczkę na jutro, po nocy w autobusie należy mi się porządny odpoczynek, tym bardziej że jutro muszę być gotowa o 6:30.






















wtorek, 16 lipca 2019

Wąż wężowi nierówny...



W naturze występuje na wszystkich kontynentach (poza Antarktydą), w jednym z ponad 3000 opisanych gatunków. W sztuce pojawia się we wszystkich chyba kulturach, i religiach, i krajach. I nie ma chyba zwierzęcia o tak zróżnicowanej symbolice jak wąż, żeby wymienić tylko niektóre: pokusa, grzech, podstęp, głupota, zło, zniszczenie, śmierć, zazdrość, tajemnica ale i mądrość, dociekliwość, przyjemność, energia, podświadomość, ostrożność, proroctwo, logika. Wąż bywa przedmiotem kultu, jest symbolem medycyny (Laska Eskulapa).

A skoro wąż jest gatunkiem tak powszechnym – i w realu, i w kulturze różnych krajów – to nie można się dziwić, że prawie w każdej mojej podróży dochodzi do „bliskich spotkań”.


Na temat „wąż w sztuce i architekturze” mogłabym stworzyć kilka postów – uwzględniając fakt, że bardzo często wąż jest inspiracją do przedstawienia smoka. W największym stopniu doświadczyłam tego w wietnamskim Da Nang, o którym więcej napisałam w eEmerytce w Wietamie.


Da Nang (Wietnam) pozostanie w mojej pamięci miastem smoków. Bo chociaż ze smokami spotykam się w Wietnamie, jak zresztą w innych azjatyckich miastach, codziennie, to tutaj znajduję dwa szczególne.

W samym centrum miasta brzegi rzeki Han spaja Smoczy Most oddany do użytku 29 marca 2013 roku, w 38. rocznicę wyzwolenia miasta. Żółte, stalowe cielsko smoka mające sześćset sześćdziesiąt sześć metrów długości wygina się w trzy przęsła wijące się pośrodku jezdni. Sama głowa potwora ma siedemdziesiąt dwa metry. Nie ma obawy, że ktokolwiek przybywający do miasta nie zauważy go i nie zapamięta.

 














Niewielu zapewne zobaczy jednak skromnego, mającego „zaledwie” pięćdziesiąt siedem metrów długości smoka w parku poza uczęszczanymi przez przyjezdnych szlakami. Moje spotkanie z nim też jest przypadkowe. Szukam przystanku, z którego odjeżdżają autobusy do Hoi An i nagle znajduję się w otoczeniu zielonej małpy, żubra, psa, węża – sztuka formowania figur z krzewów jest tutaj bardzo popularna i zielona menażeria właściwie nie robi już na mnie większego wrażenia. 

Ale porcelanowy stwór na niewielkim skwerku kilkanaście metrów dalej – już tak. Zamieszkał w parku kilka lat temu z okazji festiwalu kwiatów. I tak sobie pozostał.

















Wykorzystanie porcelany w zdobieniu elewacji pagód czy płaskorzeźb jest w Azji powszechne – ale zwykle są to kawałki potłuczonej porcelany. Łuski na grzbiecie bestii, przed którą stoję, wypustki łba, wachlarz ogona i szpony łap zostały pracowicie ułożone z całych elementów porcelanowej zastawy. Owalne półmiski, okrągłe spodki i talerzyki, czarki, kieliszki, a nawet charakterystyczne porcelanowe chińskie łyżki tworzą skórę fikcyjnego zwierza. Wzdłuż grzbietu biegnie – nie wiem, jak nazwać tę część ciała smoka, wykorzystam więc terminologię wziętą z architektury – fryz zrobiony z filiżanek włożonych jedna w drugą. Plątanina kabelków z mikroskopijnymi żaróweczkami oplatająca porcelanowego stwora podpowiada, jak ciekawie musi on wyglądać już po zachodzie słońca.
















W malezyjskim Georgetown odwiedziłam buddyjską Świątynię Węży. Jak głosi legenda, pewien bogobojny człowiek udzielił niegdyś wężom schronienia w świątyni, chroniąc je przed niebezpieczeństwem, a one zadomowiły się na stałe. I rzeczywiście, węże (grzechotniki) są, ale, wbrew informacjom zawartym w przewodnikach, nie pełzają po ołtarzach i filarach, lecz leżą spokojnie, zwinięte na konstrukcjach z patyków, chyba odurzone dymem z palących się kadzideł.















Najwięcej żywych węży spotkałam na Kaukazie – czterokrotnie nieomal uciekły mi spod nóg – ale pozować nie chciały. Zdarzyło mi się jednak kilka wijących się gadów z całkiem niedużej odległości oglądać – i nie mam tu na myśli tych zniewolonych w klatkach ogrodów zoologicznych (poza tym jednym, który wybrał wolność…) – nie wnikając, który z pozujących bohaterów jest wężem a który żmiją (jednym z jadowitych gatunków węży).













Te dwa również są wykorzystywane do pozowania do zdjęć turystów – na zapleczu Świątyni Węży w Georgetown (Malezja)