sobota, 17 sierpnia 2019

Te Waiora - nowozwlandzkie Pompeje



Aby domknąć historię wybuchu wulkanu Tarawera, chcę jeszcze odwiedzić zasypaną wtedy wioskę, zwaną teraz na użytek turystów „Pogrzebaną Wioską”. Nowozelandzkie Pompeje.
Tam też nie dojeżdża autobus miejski, a ja muszę pokonać, bagatela, około dwunastu kilometrów. Niemało, zatem jestem zdana „na łaskę i niełaskę” zmotoryzowanych. Tym razem nie czekam, aż ktoś się domyśli, macham ręką na przejeżdżające samochody. Niedługo. Trzeci samochód się zatrzymuje, jego właściciel jedzie właśnie na ryby. Chwilę potem jestem na miejscu. Życzę udanego połowu i żegnam się.

Odkopywanie wioski rozpoczęła rodzina Smithów w 1931 roku. Prace były prowadzone przez trzy generacje. Kolejni potomkowie tej rodziny prowadzą do dziś interes pod nazwą „Pogrzebana Wioska”.
Najpierw powtórka z historii – niewielkie muzeum opowiada historie ludzi i miejsc uwikłanych w wybuch wulkanu. Potem już teren, gdzie były domy, miejsce kiedyś gwarne i zaludnione. Teraz kilka odkopanych domostw, a właściwie miejsc z pozostałościami kamiennych elementów, nad nimi zaimprowizowane dachy przypominające dachy maoryskich domów spotkań. Najwięcej udało się odkopać z domu kowala. 















W pierwszej chwili czuję się trochę rozczarowana, mając w pamięci to, co pozostało po Pompejach, tych włoskich. Dopiero po chwili dociera do mojej świadomości, że przecież domy w Te Waiora były drewniane, trudno zatem, żeby zachowało się cokolwiek pod zwałami rozpalonych kamieni i popiołu.

Trasa z wykopalisk wiedzie na brzeg strumienia i do wodospadu noszących takie samo imię jak wioska. Kiedy wracam do wejścia, a właściwie wyjścia, nie znajduję śladu żywego ducha. Działające tylko w jedną stronę obrotowe drzwi wypuszczają mnie na zewnątrz, do środka wejść już nikt nie może.

A teraz albo znów będę miała szczęście, albo czeka mnie dwunastokilometrowy marsz.
Mam szczęście. Pierwszy mijający mnie samochód zatrzymuje się, zabierając mnie do cywilizacji. Prowadzi młodziutka, drobna Japonka nieznająca angielskiego. Odważana, nie wiem, czy będąc na jej miejscu, zatrzymałabym się, żeby zabrać autostopowiczkę. Tym bardziej jestem jej wdzięczna.
  
I jeszcze kilka zdjęć z wioski, w której osiedli się mieszkańcy Te Wairoa po pamiętnym wybuchu. Więcej o niej w poście: http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2018/09/te-whakarewarewatanga-o-te-ope-taua.html















6 komentarzy:

  1. Ciekawa historia i piękne zdjęcia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Cieszę się, że się spotkała z zainteresowaniem.

      Usuń
  2. Gratuluję Ci, kochana, odwagi w realizowaniu twoich marzeń. A ja mogę się cieszyć owocami twoich ciekawych podróży. Serdecznie pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hm… ja raczej nazywam to realizacją planów/celów, które kiedyś tam zrodziły się w mojej głowie, gdy o jakimś ciekawym miejscu przeczytałam czy zobaczyłam reportaż.
      Bo marzenia są ulotne, a wyznaczenie sobie celu zobowiązuje.
      Dziękuję za gratulacje i za towarzyszenie mi w tych podróżach – czytaniem wpisów. Cieszy mnie, że spotykają się z Twoim zainteresowaniem. Pozdrawiam.

      Usuń
  3. Czuć klimat miejsc ze zdjęć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo, cieszę się, że tak są odbierane. Pozdrawiam.

      Usuń