czwartek, 13 lutego 2020

Rezerwat Petroglifów Gobustan. Azerbejdżan



Droga do parku Rezerwatu Petroglifów Gobustan (UNESCO), przebiega już bez problemów (pierwsza część tej wycieczki: http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2019/09/wulkany-botne-alat-azerbejdzan.html). Najpierw muzeum – to ma być przygotowanie do zwiedzania unikalnego miejsca, do którego zdążam. Muzeum cieszy się dobrą opinią, ale odbieram je jako średnio ciekawe. Kilka skał z rysunkami zabranymi z rezerwatu, kilka replik petroglifów, dioramy, tablice edukacyjne. W gablotach prymitywne narzędzia, fragmenty ceramiki, paciorki i kości zwierząt znalezione w czasie badań archeologicznych. Podoba mi się natomiast sam budynek – nieagresywnie wkomponowany w otoczenie, co w tym przypadku ma znaczenie, bo to jedyna budowla na obszarze kilku kilometrów kwadratowych. Pomysłowo wykorzystano też figury z rysunków naskalnych do ozdobienia wnętrz.


Ciekawie wyglądają moje rozmowy z Orkhanem. On słabo zna angielski – jest w stanie zrozumieć proste pytania, ale sformułowanie odpowiedzi jest już za trudne. Ja z kolei niewiele pamiętam z języka niemieckiego, którego uczyłam się w szkole i na studiach, chociaż zawsze coś tam zrozumiem. Mówić jednak już nie potrafię. Dlatego porozumiewamy się w języku „angielsko-niemieckim”. On na moje pytanie w języku angielskim odpowiada po niemiecku, a gdy sam chce o coś zapytać, pyta w języku niemieckim, a ja odpowiadam po angielsku. Okazuje się, że można się dogadać – czasem nawet „bardziej”, niżbym się spodziewała. Kiedy przed kasą biletową proszę go, żeby zapytał, czy nie mają jakichś zniżek dla przewodników lub seniorów, załatwia mi bezpłatne wejście.

Orkhan jest przewodnikiem i oprowadza nas po muzeum, a do mnie dociera, że Francuz, z którym tutaj przyjechał, to nie jego znajomy, tylko klient. A może on myśli, że ja też jestem jego klientką? Tylko dlaczego tego nie powiedział? I nie podał ceny za swoją usługę?

Kiedy wychodzimy z muzeum, muszę porozmawiać jeszcze o jednym. Nie chcę wracać z nimi po przejściu trasy w parku. Chcę zostać w rezerwacie dłużej, pokontemplować prehistoryczne rysunki naskalne i przyrodę, i krajobrazy. Jest na tyle wcześnie, że spokojnie dojdę sobie na piechotę do przystanku w miasteczku i poczekam na autobus. Nie chciałabym tylko rozliczać się sama z taksówkarzem już teraz, dlatego uznałam, że swój udział przekażę Orkhamowi. Taką kwotę, jaka była umówiona, bez żadnych rabatów za to, że nie będę korzystała z taksówki w drodze powrotnej.

On nie bardzo rozumie i nie chodzi tu o barierę językową, tylko o to, że w XXI wieku ludzie lubią wszędzie dojeżdżać lub „być podrzucanymi”, a chęć przebycia przez kogoś kilku kilometrów na piechotę wydaje się co najmniej… dziwna. Ostatecznie zrozumiał, o co mi chodzi – tak przynajmniej mi się wydaje. Równocześnie dziękuję mu za wspólne zwiedzanie i opiekę, wręczając napiwek. Nie wiem, czy wystarczający, ale skoro nic nie powiedział…















Dwa kilometry dalej zagłębiamy się w rumowisko skał wytyczoną przez organizatorów ścieżką, wypatrując znaków świadczących o ludziach mieszkających tutaj przed wiekami. Wyszukujemy wzrokiem rysunków rytych w skałach kamiennymi lub, później już, prymitywnymi narzędziami żelaznymi lub z brązu. Niektóre zauważamy sami, na inne zwraca nam uwagę Orkhan. Pierwsze rysunki nie zostały odkryte przez archeologów, ale przypadkowo w 1930 roku przez ludzi pracujących w kamieniołomie. Jeden z pracowników zauważył jeden rysunek, potem im dalej cięto skały, tym więcej rytów dostrzegano. Było jasne, że zostały zrobione ludzką ręką. Prace w kamieniołomie przerwano, aby rysunkami zajęli się naukowcy, jednak prace archeologiczne rozpoczęto dopiero w 1939 roku. Znaleziono tysiące rysunków, czterdzieści kurhanów i setki artefaktów. Niektóre z nich pochodzą z terenów odległych od basenu Morza Kaspijskiego, co dowodzi kontaktów z ludźmi z odległych krain Europy i Azji. Znaleziska pozwoliły wysnuć teorię, że jakkolwiek najstarsze z petroglifów mogą pochodzić z XII wieku p.n.e., to ludzie żyli tutaj już dużo wcześniej.

















Naukowcy doliczyli się ponad 6000 rytów na skałach, zwiedzający mogą zobaczyć zaledwie niewielką cząstkę. Prymitywne rysunki przedstawiają ludzi, zwierzęta, bitwy, tańce, łodzie z wioślarzami, wojowników z włóczniami, słońce, gwiazdy. Thor Heyerdahl, który wierzył w prastare kontakty ludów Skandynawii i Kaukazu, doszukał się podobieństwa łodzi wyrytych na gobustańskich skałach do drakkarów Wikingów.

Zrobione rękami naszych przodków ryty to nie tylko kronika dziejów, lecz także prawdziwa kopalnia wiedzy dla naukowców. Z analizy rysunków i stylu, w jakim powstały, i zmian tego stylu wywodzą teorie dotyczące klimatu, zwyczajów, kultury, a nawet… diety ludzi, którzy je tworzyli.


Czegoś jednak tutaj nie rozumiem. Gdy idę ścieżką i patrzę na to, co mijam, uderza przypadkowość i nienaturalność ułożenia kamieni. Raczej skał. Orkham wyjaśnia, że to z powodu ruchów tektonicznych, które powodowały zapadanie się jaskiń, i tych naturalnych, i tych wykutych przez człowieka, i przesuwanie się ważących tony głazów. Dzieła „nieuporządkowania” dopełniły prace kamieniarskie – wszak stąd pozyskiwano kamień do budów przeróżnych. Pokazuje kilka takich zniszczonych grot, które były zamieszkiwane w czasach prehistorycznych.















Niestety nie widzę żadnego naturalnego grającego kamienia gaval dash. (Gaval dash to tzw. kamienie muzyczne. Uderzając małymi kamieniami w różne miejsca na powierzchni dużego, wydobywa się dźwięki podobne do brzmienia tamburynu. Z petroglifów wiadomo, że takie kamienie wykorzystywano już od najdawniejszych czasów jako instrumenty muzyczne. Kamienie o tych właściwościach są unikalne na świecie – występują tylko w Gobustanie.)
Dobrze, że zwróciłam na nie uwagę wczoraj, w Janar Dah. Mam za to okazję zobaczyć, jak jeszcze mogą być wykorzystane. W jednym miejscu ustawiono cztery kamienie regularnie przycięte, ozdobione płaskorzeźbami, przystosowane do dawania dużych występów.


Żegnam się z moimi towarzyszami wycieczki. Oni odjeżdżają, ja jeszcze raz pomału przechodzę całą trasę. To zaledwie jakiś kilometr, może 1200 metrów. Dłuższą przerwę robię sobie w punkcie widokowym – za miastem Gobustan widać Morze Kaspijskie. A zupełnie blisko, na skale wygrzewa się w słońcu jaszczurka. Jest dużo większa, co najmniej trzykrotnie większa, od jaszczurek, jakie można zobaczyć w Polsce, a jej skóra doskonale dostosowała się do barwy kamieni, na których pewnie lubi się wylegiwać.


Zbliża się godzina 14:00, wypadałoby zacząć wracać. Zatem spacerkiem wkraczam na szosę prowadzącą do muzeum, podziwiając formacje skalne piętrzące się po obu stronach drogi. Nie przeszłam jeszcze nawet trzystu metrów, gdy z piskiem opon zatrzymuje się przy mnie taksówka. Musiał mnie jej kierowca wypatrzyć, jak mijałam parking, i… podobnie jak innym nie mieści mu się w głowie, że ktoś z własnej i nieprzymuszonej woli iść na piechotę, więc spodziewał się, że na pewno nie pogardzę jego usługą.
Rozczarował się.
Idę dalej, mija mnie kilka samochodów jadących w kierunku parku, kolejny zatrzymuje się przy mnie. Nie wierzę!
Przez okno wygląda znajoma twarz. Przecież to taksówkarz, którego rano poznałam, z którym jeździłam z Orkhamem i Francuzem!
To chyba jednak Orkham nie bardzo mnie zrozumiał, kiedy rozmawialiśmy po wyjściu z muzeum, skoro „załatwił mi” powrót taksówką.
Pan taksówkarz zastrzega, że nie muszę płacić. W końcu wsiadam, bo nie mam już siły walczyć (słowem!), ale zastrzegam, że tylko do głównej drogi. Dalej to ja chcę iść! I chcę zrobić zdjęcie pomnika ze stylizowaną postacią z petroglifu, który stoi właśnie u wylotu do przelotówki.

W końcu zostaję sama i pomału zdążam do miasta. I z rozkoszą smakuję wyśmienite lody kupione w wiejskim (no, może małomiasteczkowym) sklepiku mijanym po drodze.
Znaku przystanku przy głównej ulicy nie znajduję, ale sklepikarz wskazuje, gdzie zatrzymują się autobusy. O, nawet ławka jest. I ktoś jeszcze się pojawia, też będzie czekać na autobus. Czyli mam szanse dojechać dzisiaj do Baku.
Moje spokojne oczekiwanie zostaje jednak zakłócone. Kolejny taksówkarz koniecznie chce mi zrobić uprzejmość. Cena za kurs do Baku spada z minuty na minutę, w końcu pan mówi, że nie chce pieniędzy, bo on i tak wraca do domu w Baku, to mnie zabierze.
Nie, dziękuję. Preferuję autobus – szczególnie w sytuacji, gdy taksówkarz, który chwilę wcześniej oferował usługę proponuje przejazd gratis. Pan jednak nie traci nadziei, czeka aż do chwili, w której autobus, do którego wsiadłam, rusza.









2 komentarze:

  1. Ależ ciekawie opisałaś to historyczne miejsce! Dobrze, że nasi potomkowie byli tacy zdolni, bo zostawili nam wspaniałe pamiątki po sobie.
    Gratuluję takiej fajnej przygody:)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo! Tak, niejednokrotnie zachwycam się tym, co zostawili nasi przodkowie. Tylko czasem zastanawiam się jak będzie z tym co my pozostawimy...

      Usuń