niedziela, 11 września 2016

Laos. Równina Dzbanów – kto, kiedy i dlaczego… Część III.


Wyjeżdżam z Phonsavan dużo wcześniej niż wczoraj. Drogę do zakrętu na stanowisko pierwsze pokonuję szybko – jak zwykle, gdy robi się coś po raz wtóry – a ten odcinek pokonywałam wczoraj. Jeszcze kilka kilometrów asfaltem. Duża tablica informuje, że trzeba już zjechać z głównej drogi. Pierwszy odcinek tej szutrówki jest dużo lepszy niż wczorajszej – kamienie mniejsze i dobrze ubite. Bo i domostw wzdłuż drogi sporo, czyli jeździ więcej pojazdów, jakiekolwiek by one były. Potem odcinek budowany, ubita glina – klepisko, po którym jedzie się doskonale. Potem znów kamienie. I dla odmiany piach. Ale najbardziej spowalniają moją wyprawę wzniesienia, a tych jest sporo.

 

Już dawno minęła dziesiąta, gdy przybywam na stanowisko drugie. Szeroka ścieżka wiedzie mnie przez las na przylegające do siebie dwa wzniesienia. Specjaliści naliczyli, że dzbanów jest tutaj dziewięćdziesiąt trzy. Są węższe niż na stanowisku pierwszym, a ich przekrój jest zbliżony do kwadratu. Jedna z pokryw jest pięknie rzeźbiona. Robi wrażenie dzban w uścisku gałęzi, czy może raczej korzeni drzewa.



Na pierwszym wzgórzu więcej drzew i więcej dzbanów, na drugim i dzbanów, i drzew trochę mniej, ale za to roztacza się stąd piękny widok na okolicę. Doskonałe miejsce na plener fotograficzny. Urokowi tego miejsca nie oparła się też grupa Polaków z Katowic. Są w trakcie miesięcznej wyprawy, w czasie której zwiedzają Laos i Tajlandię.


 













Ponownie spotykamy się na stanowisku trzecim, rozciągającym się na zboczu góry. Dojście do niego wiedzie przez pola ryżowe. Tutaj dzbanów jest sto pięćdziesiąt, a ponieważ obszarowo stanowisko zajmuje najmniejszy teren, to można powiedzieć, że tutaj jest największe ich zagęszczenie. Może dlatego jest często określane jako najbardziej imponujące. Czy ja wiem? Chyba jednak obstawiałabym stanowisko pierwsze, co nie znaczy, że żałuję, iż zdecydowałam się na tę eskapadę. Wprost przeciwnie. 
















Na łące przed stanowiskiem robię sobie piknik, zbieram siły do powrotu. Czy jestem zmęczona? Skłamałabym, mówiąc, że nie jestem, ale to ten rodzaj zmęczenia, który dodaje sił. Stanowiska nie są zbyt rozległe, więc zwiedzanie ich, chodzenie wśród kamiennych reliktów przeszłości było odpoczynkiem wobec niełatwego dojazdu.

Zaczynam wracać. Mniejsza szutrówka doprowadza mnie do trochę większej. Drogowskazy kuszą, żeby odwiedzić Wioskę Łyżek (odległą o sześć kilometrów) czy wodospad Tat Lang. Nie, nie, to już byłaby przesada…

 

Mijam urokliwe drewniane domy na palach, jakieś stawy, stado bydła wracające z pastwiska. Pozdrawiają mnie dzieci, które właśnie wyszły ze szkoły. Zwracają uwagę nowo wznoszone, murowane domy – koniecznie, jak widzę, z półokrągłym gankiem. Taka moda nastała? Betonowe pałace. Dysonans z otoczeniem.

Do Phonsavan docieram przed 18:00, zdążyłam przed zmierzchem. Mam za sobą jeden z najpiękniejszych dni tej podróży. I osiągnięty, chociaż wcześniej nieplanowany, życiowy rekord – ponad pięćdziesiąt kilometrów na rowerze. W jednym dniu.

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz