Wyjeżdżam z Phonsavan dużo
wcześniej niż wczoraj. Drogę do zakrętu na stanowisko pierwsze pokonuję szybko
– jak zwykle, gdy robi się coś po raz wtóry – a ten odcinek pokonywałam
wczoraj. Jeszcze kilka kilometrów asfaltem. Duża tablica informuje, że trzeba
już zjechać z głównej drogi. Pierwszy odcinek tej szutrówki jest dużo lepszy
niż wczorajszej – kamienie mniejsze i dobrze ubite. Bo i domostw wzdłuż drogi
sporo, czyli jeździ więcej pojazdów, jakiekolwiek by one były. Potem odcinek
budowany, ubita glina – klepisko, po którym jedzie się doskonale. Potem znów
kamienie. I dla odmiany piach. Ale najbardziej spowalniają moją wyprawę
wzniesienia, a tych jest sporo.
Już dawno minęła
dziesiąta, gdy przybywam na stanowisko drugie. Szeroka ścieżka wiedzie mnie
przez las na przylegające do siebie dwa wzniesienia. Specjaliści naliczyli, że
dzbanów jest tutaj dziewięćdziesiąt trzy. Są węższe niż na stanowisku
pierwszym, a ich przekrój jest zbliżony do kwadratu. Jedna z pokryw jest
pięknie rzeźbiona. Robi wrażenie dzban w uścisku gałęzi, czy może raczej
korzeni drzewa.
Na pierwszym
wzgórzu więcej drzew i więcej dzbanów, na drugim i dzbanów, i drzew trochę
mniej, ale za to roztacza się stąd piękny widok na okolicę. Doskonałe miejsce
na plener fotograficzny. Urokowi tego miejsca nie oparła się też grupa Polaków
z Katowic. Są w trakcie miesięcznej wyprawy, w czasie której zwiedzają Laos i
Tajlandię.
Ponownie
spotykamy się na stanowisku trzecim, rozciągającym się na zboczu góry. Dojście
do niego wiedzie przez pola ryżowe. Tutaj dzbanów jest sto pięćdziesiąt, a
ponieważ obszarowo stanowisko zajmuje najmniejszy teren, to można powiedzieć,
że tutaj jest największe ich zagęszczenie. Może dlatego jest często określane
jako najbardziej imponujące. Czy ja wiem? Chyba jednak obstawiałabym stanowisko
pierwsze, co nie znaczy, że żałuję, iż zdecydowałam się na tę eskapadę. Wprost
przeciwnie.
Na łące przed
stanowiskiem robię sobie piknik, zbieram siły do powrotu. Czy jestem zmęczona?
Skłamałabym, mówiąc, że nie jestem, ale to ten rodzaj zmęczenia, który dodaje
sił. Stanowiska nie są zbyt rozległe, więc zwiedzanie ich, chodzenie wśród
kamiennych reliktów przeszłości było odpoczynkiem wobec niełatwego dojazdu.
Zaczynam wracać.
Mniejsza szutrówka doprowadza mnie do trochę większej. Drogowskazy kuszą, żeby
odwiedzić Wioskę Łyżek (odległą o sześć kilometrów) czy wodospad Tat Lang. Nie,
nie, to już byłaby przesada…
Mijam urokliwe
drewniane domy na palach, jakieś stawy, stado bydła wracające z pastwiska.
Pozdrawiają mnie dzieci, które właśnie wyszły ze szkoły. Zwracają uwagę nowo
wznoszone, murowane domy – koniecznie, jak widzę, z półokrągłym gankiem. Taka
moda nastała? Betonowe pałace. Dysonans z otoczeniem.
Do Phonsavan docieram
przed 18:00, zdążyłam przed zmierzchem. Mam za sobą jeden z najpiękniejszych
dni tej podróży. I osiągnięty, chociaż wcześniej nieplanowany, życiowy rekord –
ponad pięćdziesiąt kilometrów na rowerze. W jednym dniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz