poniedziałek, 28 stycznia 2019

Muang Boran czyli Ancient City. Tajlandia




Ostatni dzień w Bangkoku spędzam poza Bangkokiem. Na peryferia metropolii jadę jakimiś dwoma autobusami i nie wiem, czy potrafiłabym tę trasę kiedykolwiek odtworzyć. Jadę 33 kilometry do Muang Boran, bardziej znanego wśród turystów jako Ancient City/Ancient Siam. Dosłowne tłumaczenie tej nazwy „Starożytne Miasto/Starożytny Syjam” czy też popularna nazwa „park miniatur” nie są adekwatne do rzeczywistości. Tajskie Ancient City, otwarte w 1972 roku, to Tajlandia w miniaturze. Na 320-akrowym obszarze przypominającym kształtem państwo Tajów wybudowano repliki najsłynniejszych tajskich budowli. Repliki, w skali 1:1 lub 1:3, a nie miniatury. Porozmieszczano je w miarę możliwości dokładnie w tych miejscach, w których znajdują się w rzeczywistości. Można do nich wejść, oglądnąć zorganizowane w nich wystawy, nacieszyć oko wystrojem wnętrza. I w ten sposób poznawać historię tego kraju.


Największą przyjemność sprawia mi odwiedzenie repliki kompleksu świątynnego Prasat Khao Phra Viharn. Ten oryginalny znajduje się co prawda na terenie Kambodży, ale dostępny jest właściwie tylko z Tajlandii. Zmienne były losy tej świątyni, ale ostatecznie, na początku lat 60. XX wieku decyzją Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości stała się własnością Kambodży. Kiedy planowałam podróż, był to jeden z „żelaznych” punktów programu. Niestety, ograniczenia czasu pobytu w Tajlandii nieżyciowymi przepisami wizowymi sprawiły, że z żalem musiałam zrezygnować z tej wyprawy. Teraz mam możliwość zwiedzenia repliki świątyni. Z tym większą radością wspinam się na szczyt stromego klifu, z tym większą radością przechodzę od jednej do drugiej bramy alejką obrzeżoną szpalerami świętych ling, od jednego do kolejnego budynku, z tym większą radością napawam wzrok koronkowymi zdobieniami pieczołowicie odwzorowanymi na budowlach z różowego kamienia.


Udał mi się ten ostatni dzień w Bangkoku, ale muszę pamiętać, że tajska stolica nie jest jedynym miejscem godnym odwiedzenia w niegdysiejszym Syjamie.






wtorek, 22 stycznia 2019

Tutaj, gdzie się wszystko zaczęło. Isla del Sol, Boliwia



Tutaj, na Isla del Sol, na jeziorze Titicaca (3820 metrów n.p.m.), przyszedł na świat bóg Wirakocza, większość ważnych bóstw oraz pierwsi Inkowie: Manco Capac i jego siostra, a zarazem żona, Mama Ocllo. Tutaj także po raz pierwszy wzeszło Słońce. 

Najciekawsze relikty archeologiczne z czasów Inków znajdują się w północnej części wyspy, której maksymalna długość wynosi 9,6, a maksymalna szerokość 4,6 kilometra. Niestety, nie zobaczę ani Piedra Sagrada (Święty Kamień), ani Templo del Sol (Świątynia Słońca), ani Mesa Ceremónica (Stół Ceremonialny), ani Titi’kaka – Skały Pumy, od której pochodzi nazwa jeziora. Nie zobaczę, bo w północnej części wyspy jest konflikt.

Kto, z kim, o co? Z trudem udaje mi się dowiedzieć, że to konflikt lokalny. Jedna społeczność dzieli się na dwie i nie mogą się dogadać, kto i ile pieniędzy wyszarpie od rządu. W efekcie ustalony od dziesięcioleci schemat zwiedzania wyspy – przybicie do portu w północnej części i przejście do portu południowego – jest niemożliwy do realizacji. Na szczęście w południowej części wyspy pozostałości po Inkach też są.

Punkt widokowy, z którego widać północną część wyspy
Widok na północną część Isla del Sol
























Plac przed przystanią w porcie Yumani ograniczony jest pozostałym z czasów Inków Portales Ceremoniales – murem z charakterystycznymi wnękami. Schodami ułożonymi przez Inków (Escalera del Inca) wspinam się do wioski nad portem. U ich szczytu bije źródło. Zostało ujarzmione. Z kamiennego muru trzema otworami woda spływa do ocembrowanego basenu i jest rozprowadzana kamiennymi kanałami. To Fuente del Inca, czyli Źródło Inków. Hiszpanie wierzyli, że to eliksir młodości, miejscowi utrzymują, że kto się napije z niego wody, w mig zrozumie i hiszpański, i keczua, i ajmara.

Eee, czy ja wiem. Teraz mi się czasem myli hiszpański z angielskim, a jak jeszcze dwa języki miałabym poznać…


 

W rzeczywistości staram się nie pić nieprzegotowanej wody, nawet z tak świętego źródła. Wspinam się wyżej, do wioski, potem dalej za wioskę, do punktu widokowego Pallakhasa, na najwyższym szczycie wyspy, górze Chequesani (4032 metry n.p.m.). Widoki obłędne. I na północną część wyspy, i na zatoki po przeciwnej od portu stronie wyspy, i na resztki stworzonych przez Inków tarasów uprawnych, i na sąsiednią Isla de la Luna (Wyspa Księżyca). Na punkt widokowy na południu wyspy (4024 metry n.p.m.) nie wchodzę, ale obchodzę szczyt dookoła. Stąd widać inkaski pałac Pilko Kaina. Wcześniej mijaliśmy go, płynąc do portu. Jest doskonale wkomponowany w stok góry – i tak miało być, miał być niewidoczny dla ewentualnych najeźdźców.















Na wyspie nie ma dróg asfaltowych, nie ma też samochodów. Jak przyjemnie wędruje się w takich okolicznościach. Trzeba tylko uważać, żeby osioł jeden czy drugi człowieka nie stratował! O godzinie 15:00 wszystkie łódki opuszczają wyspę.

   












 

W Copacabana także nie brakuje też miejsc związanych z Inkami. Skała z wyciosanymi siedzeniami, nieomalże w centrum, to miejsce, gdzie w czasach Inków sprawowano sądy, dlatego miejsce nazywane jest Tribunal del Inca. W wiosce odległej o trzy kilometry od miasta znajduje się jeszcze jedno ujęcie wody z czasów inkaskich i chyba niewielu zwiedzających tutaj bywa – widzę zaskoczenie na twarzy pani, która otwiera mi drzwi niewielkiego muzeum. Rezygnuję z wspięcia się na kolejne wzgórze z resztkami obserwatorium astronomicznego Inków, za to większość dnia zajmuje mi spacer wzdłuż jeziora. W porcie, na jego brzegu, stoi pomnik Manco Capaca i Mama Ocllo. Jeszcze jedna manifestacja niby-szacunku do kultur wypartych mocami konkwisty.