niedziela, 31 maja 2020

Sto reali, przypływ i Zielone Świątki. Paraty, Brazylia



Z Rio de Janeiro do São Paulo jest 430 kilometrów. Postanawiam zrobić sobie jeszcze jedną przerwę w podróży i zatrzymać się w „kolonialnej perełce” w miejscowości Paraty. Po przebyciu zatem 250 kilometrów wysiadam z autobusu i wchodzę do pierwszego hotelu, a właściwie pensjonatu, jaki widzę. Nie podejrzewam, że czeka mnie tutaj… finansowa przygoda, jakiej jeszcze nie przerabiałam.

Pokój jest, cena do przyjęcia też jest. Jak to w pensjonatach, pokoje dla gości są w wydzielonej części, a recepcję pani właścicielka zorganizowała w swoim salonie. Mam zapłacić 70 reali, daję pani moją ostatnią setkę i czekam na resztę. Pani biega od pokoju do pokoju, wreszcie, trzymając w ręce resztę i dwa banknoty po sto reali, przemawia:

– Nie mogę ci wydać reszty, bo chyba dałaś mi fałszywą setkę. Popatrz, ten banknot ma inną fakturę niż ten, który otrzymałam od ciebie. – Pani demonstruje mi różnicę powierzchni dwóch banknotów.
Machinalnie wyjmuję z saszetki długopis oraz kartkę papieru i spisuję numer banknotu, uświadamiając sobie równocześnie, że to, co robię, jest całkowicie irracjonalne. Nie mam przecież zapisanych numerów banknotów, mimo że powinnam to była zrobić. Oddaję pani stówkę ze słowami:
– Ja co do zasady wierzę ludziom, ale nie wiem, czy to jest mój banknot. Nie byłaś cały czas ze mną, wychodziłaś z tego pokoju. Ja mam wszystkie banknoty z banku…
W tym momencie, ku mojemu zdziwieniu, pani daje mi 30 reali ze słowami:
– Miejmy nadzieję, że to jednak nie jest fałszywy banknot.

A ja sobie właśnie uświadamiam, że moja setka nie była tak wyświechtana i że spisywaniem numeru wystraszyłam panią, która zrezygnowała z wciśnięcia mi fałszywego banknotu.

Kiedy wieczorem wracam do hotelu, do tego tematu już nie wracamy, niemniej wyczuwam w pani zachowaniu pewne napięcie. Nie wiedziała przecież, co zrobię z tą próbą oszukania mnie…

 
A Paraty godne zatrzymania. Jestem trochę zdziwiona, gdy widzę, że całe miasto tonie w biało-czerwonych ozdobach. Nie, nie przypuszczam, że w ten sposób chcą uczcić moją tutaj wizytę. Dopiero kiedy wchodzę do kościoła, z dekoracji wnętrza, również biało-czerwonych, i napisów domyślam się, że to z okazji Zielonych Świątek – chyba bezpieczniej w tej sytuacji powiedzieć: z okazji święta Zesłania Ducha Świętego. To okres nowenny przed tym świętem. 










Mam pewne trudności w poruszaniu się po mieście, bo część ulic zalana jest wodą. Nie jest to jednak pozostałość po ulewie, ale efekt większego niż zwykle przypływu, co zdarza się raz w miesiącu, w czasie pełni księżyca. No proszę, i akurat dzisiaj w nocy była pełnia! Kiedy wieczorem wracam do hotelu, cała woda spłynęła już z powrotem do morza.















Założone w 1660 roku Paraty rozkwitły za sprawą złota i diamentów wydobywanych w stanie Minas Gerais. Tutaj były przywożone, z wykorzystaniem odkrytego w 1596 roku traktu Indian, przed dalszym transportem do Rio de Janeiro lub wprost do Portugalii. Była to również główna miejscowość na trasie Rio–São Paulo. Po uzyskaniu niepodległości przez Brazylię skończył się wywóz złota, a po 1888 roku przywóz niewolników. Wybudowano nową drogę ze wschodu na zachód, omijającą Paraty, i na całe lata o mieście zapomniano. Przypomniano sobie o nim w latach siedemdziesiątych XX wieku, kiedy wybudowano nowe drogi i kiedy miasto stało się miejscowością turystyczną.















Czasy prosperity trwały co prawda tylko trochę dłużej niż wiek, ale to pozwoliło jego mieszkańcom na wzbogacenie się i zamanifestowanie tego bogactwa w postaci nowych domów, kościołów i budynków użyteczności publicznej. Duża ich część przetrwała, jest w dobrym stanie, na tyle dobrym, że miasto znalazło się na liście UNESCO.


















Wędruję sobie zatem po tej „kolonialnej perełce”, białej z kolorowymi okiennicami, framugami okien i drzwi, balustradami balkonów, a niekiedy również fryzami w geometryczne wzory.

Jest to dużo łatwiejszy spacer niż po Diamantinie czy Ouro Prêto, ścieżki bowiem wiodą po płaskim terenie – jak to w miejscowości nadmorskiej. Jedyne wzniesienie to Morro da Vila Velha, wzgórze po drugiej stronie rzeki, na którym w 1822 roku Portugalczycy wznieśli fort. Z fortecy co prawda niewiele zostało, ale widoki na morze i plaże zupełnie dobre, a spacer prowadzącą na wzgórze alejką bambusów nie zdarza się każdego dnia.




 



















poniedziałek, 25 maja 2020

Mur dziesięciu tysięcy li – Wielki Mur Chiński, Huanghua. Cz. IV.



U stóp muru ze strażnicami znajduje się rezerwat. Rosnące tutaj drzewa zostały posadzone przez żołnierzy trzymających straż na murach w okresie dynastii Ming. Mówi się, że strażnicy bardziej zajmowali się różnego rodzaju uprawami niż strzeżeniem granic. Na początku ścieżki prowadzącej do rezerwatu ustawiono bramę-pomnik z ponadnaturalnej wielkości kasztanami. Jestem zdezorientowana, bo kasztany na tym pomniku mają kształt taki, jak znam, ale liście już nie… A przecież wiem, jak wyglądają liście naszych kasztanowców. Te tutaj są zupełnie inne. Chwilę potem z tabliczek na drzewach dowiaduję się, że to gatunek całkowicie odmienny – Castanea mollissima, kasztan chiński z rodziny bukowatych, podczas gdy kasztanowiec należy do rodziny mydleńcowatych.


Błądzę między liczącymi setki lat drzewami o powyginanych kształtach i spękanych pniach. Niektóre, gdyby nie pomoc człowieka, gdyby nie podpórki podtrzymujące kruche gałęzie, gdyby nie cementowe plomby, już dawno przestałyby istnieć. Są i takie, które cieszą się szczególnym kultem – tak przynajmniej sądzę, widząc czerwone wstążki oplątane na pniach i gałęziach. 

 

 
Staw Hailong leży na końcu szlaku, w najbardziej na zachód wysuniętym zakątku tego terenu. Nie zamierzam rezygnować z odwiedzenia go, mimo że pogoda nagle się załamuje. Przecież jeszcze nie ma nawet 14:00.
Chmury coraz niżej… żeby tak wytrzymało jeszcze z godzinę!

Wytrzymało zaledwie pół godziny. Duże krople deszczu dopadają mnie właśnie, gdy docieram do stawu. Do stawu czy do dna studni? Niewielkie płytkie jeziorko otoczone jest niemal pionowymi ścianami niczym cembrowiną. Dobre miejsce do kontemplacji i odpoczynku po spotkaniu z Wielkim Murem Chińskim – pod warunkiem że niebo nie płacze.


W ulewnym deszczu wracam do kasztanowego gaju i dalej północną stroną jeziora do zapory, a potem do wyjścia.

 













„Wielki Mur nad jeziorem” to niewątpliwie nowe miejsce na turystycznej mapie Chin. Chińczycy szczycą się, że sztuczny zbiornik to „wartość dodana do historycznej i kulturalnej atmosfery tego miejsca”. Powstał nawet poemat:
„Wielki Mur spotyka szemrzącą wodę,
jego antyczne ciało zanurza się w niej,
Mur w wodzie i woda nad murem.
Co za idealne dopasowanie człowieka i natury”.

Moje daleko niedoskonałe tłumaczenie angielskiej już wersji chyba jednak oddaje myśl autora. Te słowa mają usprawiedliwiać ingerencję w dziedzictwo przodków. Autor tego „poematu” jednak mnie nie przekonał. Idąc zamglonym i mokrym brzegiem jeziora, myślę, że szkoda, iż sztuczne jezioro musiało powstać właśnie tutaj, niszcząc to, co zostało stworzone przed wiekami.















Kompletnie przemoczona, mimo parasolki i peleryny, wracam do centrum miasteczka. Oczywiście padać już przestało. Na szczęście jestem przygotowana na taką ewentualność. Buty zmieniłam, jak tylko zaczęło padać, teraz ubieram suchy T-shirt, wyjmuję bluzę, którą schowałam do plecaka, żeby nie zmokła. W suchym już odzieniu jestem gotowa na blisko czterogodzinny powrót do Pekinu. Chwilę potem podjeżdża autobus, pani konduktorka rozumie, o co mi chodzi, gdy pokazuję jej nazwę „Pekin”. Już w Huairou podpowiada, gdzie powinnam się przesiąść, i wskazuje przystanek autobusu 916. Jeszcze nie minęła godzina 21:00, gdy jestem w hotelu.