środa, 25 listopada 2020

Rysunki z Nazca. Peru


Serwisy informacyjne (październik 2020) podały, że w okolicy Nazca, na zboczu wzgórza nazywanego Mirador Natural, odkryto kolejny rysunek – kota.  Jego długość to 37 metrów i nie jest to jedyne odkrycie ostatnich lat. W ostatnich latach dzięki nowoczesnym technologiom odkryto od 80 do 100 nowych rysunków.

Teorii dotyczących powstania geoglifów – kiedy i dlaczego – jest tak samo wiele jak tych dotyczących czasu, rozwoju i upadku ludu kultury Nazca. Nawet w kwestii ram czasowych istnienia tej cywilizacji naukowcy nie są zgodni. Najczęściej są one określane jako okres od III wieku p.n.e. do IV–IX wieku n.e. 

 

 
A ponieważ kształty pozostawione na ziemi przez ludy prastarych kultur najlepiej ogląda się z przestworzy, jak wszyscy zaczynam swoje spotkani z Nazca od lotu samolotem. Lot nad obszarem o długości 50 i szerokości 14 kilometrów odbywam Cessną 207 – czteroosobowym samolotem, z dwoma członkami załogi. Boję się latać samolotami w ogóle, a takimi małymi w szczególności. Jeden taki lot, w Australii, mam za sobą, ale wcale nie jest mi łatwiej. Czuję, że jestem zielono-popielata, chociaż nudności nie mam. 
 

Jeden z panów koncentruje się na prowadzeniu samolotu, drugi – na objaśnianiu, w którą stronę mamy patrzeć, aby zobaczyć Astronautę, Kolibra, Kondora czy inne rysunki. Samolot krąży nad poszczególnymi figurami, tak aby każdą z nich mogły zobaczyć osoby siedzące po jednej i po drugiej stronie samolotu. Lot trwa około trzydziestu minut, dostaję certyfikat, że „przeleciałam nad tajemniczymi Liniami z Nazca należącymi do Kulturalnego Dziedzictwa Światowego”, i mogę wracać do centrum. 
 
 
Zdjęcia robione przez grubą i zakurzoną szybę rewelacyjne nie są, dlatego nie mogę sobie odmówić wyprawy do wieży widokowej, z której można trochę lepiej przyjrzeć się geoglifom, znajdującej się w odległości 25 kilometrów na północny zachód od miasta. Zatrzymuje się przy niej każdy autobus, który jedzie do miasta Ica, dlatego nie mam problemu z dostaniem się tutaj. 
 
Wieża nie jest wysoka, ma jakieś dwadzieścia kilka metrów. Gdyby była wyższa o dziesięć metrów, rysunek Drzewa (81,5 metra) i Jaszczurki (161 metrów) mieściłyby się w obiektywie w całości. Rysunki Rąk (48,5 metra długości) mieści się, ale najsłabiej go widać bo jest oddalony od wieży. Widać też, że jaszczurka została okaleczona przez cywilizację. Panaemerykana odcięła jej kawałek ogona. Dzięki temu jednak, idąc szosą, można z odległości dwóch metrów przyjrzeć się liniom i zrozumieć technikę, w jakiej zostały wykonane. Tutaj widać wyraźnie, że biało-żółty fragment gleby o szerokości około osiemdziesięciu centymetrów jest lekko wgłębiony – to dlatego, że górna, szaro-brązowa warstwa piasku i kamieni została usunięta. Linie przetrwały dzięki temu, że teren płaskowyżu należy do najsuchszych miejsc na ziemi. Opady deszczu nie przekraczają poziomu 25 milimetrów rocznie.
 

 
 

Niewysokie wzgórza, w odległości półtora kilometra od wieży w kierunku miasta, są wykorzystywane jako naturalny punk widokowy (Mirador Natural). Widoki rysunków, jakie stąd można zobaczyć, nie są tutaj już tak spektakularne. Linie krzyżują się ze sobą, nie wiadomo, czy to tylko linia, czy bok trójkąta, czy wydeptana ścieżka z czasów, kiedy jeszcze nie było zakazu chodzenia po tym terenie.
 
Czy to właśnie na tym wzgórzu odkryto rysunek kota? Oglądam zdjęcia zrobione tam dwa lata temu ale zarysu żadnego kształtu na zboczach nie dostrzegam. Może ten Mirador Natural nie jest jedynym – przecież obszar, na którym znajdowano linie, obejmuje cztery płaskowyże: Palpa, Ingeio, Nazca i Socos. 
 
 

 
 


wtorek, 17 listopada 2020

Argentyna, Ushuaia. Jesteś na krańcu świata…

Jesteś na krańcu świata!

Tak przynajmniej usiłują mi wmówić przewodniki i oficjalne strony internetowe regionu i miasta Ushuaia, leżącego na wyspie Ziemia Ognista, którą od reszty kontynentu oddziela Cieśnina Magellana. Wobec kulistości ziemskiego globu mam co do tego „krańca” wątpliwości, ale co mi tam…

 

Faktem jednak jest, że Ushuaia jest uważana za najbardziej wysunięte na południe miasto na świecie. Jeszcze dalej położone są co prawda dwie osady chilijskie, ale wobec słabego zurbanizowania nie są uwzględniane w tym rankingu. O „krańcowości” świadczy również nazwa miasta w języku Indian Yámana – „Zatoka u krańca”.

 

Jakkolwiek ludzie zamieszkiwali te ziemie już od 12 tysięcy lat, to pisana historia wyspy zaczyna się wraz z przybyciem ekspedycji Ferdynanda Magellana w 1520 roku. Poświata od ognisk palonych przez Indian, które widzieli ze statków jej członkowie, spowodowała nadanie wyspie nazwy Ziemia Ognista. Rdzennej ludności z czterech plemion żyło tutaj w tym czasie około 10 tysięcy. Pięćdziesiąt lat po przybyciu Europejczyków przy życiu pozostało zaledwie 350 Indian.

 

Surowe warunki klimatyczne, szczególnie częste, zimne i silne wiatry, nie sprzyjały osiedlaniu się tutaj kolonistów z Europy. Dopiero w 1869 roku pastor anglikański Thomas Bridges założył pierwsze stałe osiedle na południowym krańcu wyspy, nad kanałem Beagle. Taki był początek miasta, którego utworzenie zostało usankcjonowane w 1884 roku.

I to oni, a nie rdzenni mieszkańcy tych ziem, zasłużyli na pomnik!

 

 


Przybywam do Ushuaia w samo południe. To jednak zbyt późno, żeby jechać do Parku Narodowego Ziemi Ognistej – na to potrzebuję całego dnia. Dzisiaj pójdę do centrum, żeby dowiedzieć się, skąd i o której godzinie odjeżdżają autobusy do parku narodowego, a potem spróbuję zobaczyć z bliska lodowiec Martial. 

 


 

Poza niezbyt szerokim, płaskim pasem nadbrzeżnym miasto Ushuaia rozciąga się właściwie już na zboczu pasma górskiego Martial. Z każdego miejsca w mieście widać jęzor lodowca o tej samej nazwie co góry. Podobno do parkingu, z którego zaczyna się szlak prowadzący do czoła lodowca, jeżdżą jakieś autobusy, ale podobno tylko w dni powszednie, a dzisiaj jest niedziela. Szkoda czasu i szkoda wysiłku na nabijanie 6–7 kilometrów po asfaltówce i w górę, wbrew własnym zwyczajom biorę taksówkę żeby dojechać do wejścia na szlak.


Kolejka linowa, która miała mnie podwieźć jeszcze kawałek do góry, jest nieczynna. Podobnie jak restauracja i schronisko koło górnej stacji kolejki. Chyba dlatego, że to nie jest sezon narciarski. Pozostaje wspinaczka, najpierw szeroką drogą, potem coraz węższymi ścieżkami prowadzącymi przez las. Powyginane pnie drzew i ogołocone z liści gałęzie dowodzą siły i częstości wiatrów. Rozwidlenie szlaku oznakowanego czerwonymi wstążkami wiązanymi na gałęziach czy pniach drzew powoduje jak zwykle rozterkę – iść ku czołu lodowca zgodnie z pierwotnym zamierzeniem czy skręcić na szlak „Del filo” (el filo – hiszp. „skraj”, „krawędź”), o którego istnieniu wcześniej nie wiedziałam, dopiero tablica na rozstaju szlaków mnie o nim poinformowała. Jest już późno, obydwóch szlaków nie przejdę. Ale tak… lodowiec niejeden już widziałam, a nawet po lodowcu chodziłam, to wypada sprawdzić, o co chodzi z tą „krawędzią”.

 



Ścieżka lekko wznosi się, drzew coraz mniej, za to coraz więcej krzewów, których z każdym krokiem również ubywa, pojawiają się trawy i mchy. Wiele gatunków mchów. Uwodzących całą paletą odcieni – od srebrnego i srebrzysto-zielonego do ciemnej zieleni. Wielobarwne, nieregularne kształty układają się w abstrakcyjne wzory, przywodząc na myśl dywany zaprojektowane przez współczesnych artystów. Albo stos poduszek zapraszających do odpoczynku. 

 


Z każdym krokiem odsłania się coraz rozleglejszy widok na miasto, na kanał Beagle, na góry po drugiej stronie kanału, a może na wyspach na kanale, które zaczynają już tonąć w promieniach słońca chowającego się za szczyty nad lodowcem Martial. Tablica ustawiona na środku ścieżki oznajmia koniec szlaku. Trzeba wracać. Teraz dopiero uświadamiam sobie, że ścieżka biegła cały czas trawersem góry – czyli to o taką „krawędź” chodzi w nazwie szlaku.

 


Bez pośpiechu wracam na parking i schodzę z góry już na piechotę szlakami prowadzącymi do miasta. Mijam dwa wyglądające jak wymarłe kombinaty sanatoryjno-wypoczynkowe i słońce nie zdążyło jeszcze całkiem zasnąć, gdy jestem już w hotelu.

 

Miasto zwiedzam kolejnego dnia, po powrocie z Parku Narodowego Ziemi Ognistej (post o PN "za chwilę").

 


Pod koniec XIX wieku władze Argentyny podjęły decyzję o zorganizowaniu na Ziemi Ognistej kolonii karnej. Warunki na zorganizowanie tutaj takiej placówki były doskonałe – całkowite odludzie, odległości od innych osad i naturalna przeszkoda w postaci Kanału Magellana w zasadzie uniemożliwiały wszelkie próby ucieczki. Z drugiej strony takie miejsce musiało być samowystarczalne. Toteż więźniowie sami musieli sobie wybudować mieszkanie/więzienie, wokół którego wyrosło potem miasto. Nie wiem, kto projektował budynek więzienia, który swoje więzienne funkcje pełnił w latach 1902–1947, ale niewątpliwie był to człowiek o niesłychanej fantazji. Zaprojektował bowiem budynek zainspirowany kształtem... ośmiornicy. Obecnie mieści się tutaj Muzeum Morskie i kilka innych galerii.

 


„Ośmiornicę” oglądam tylko z zewnątrz, podobnie jak Muzeum Końca Świata, chociaż obydwie placówki cieszą się dobrą opinią. Nie zwiedzę ich, bo musiałabym zostać jeszcze jeden dzień, ale… kalendarz i harmonogram podróży każą mi jechać dalej.

 




Pozostaje mi spacer promenadą nad kanałem Beagle, zerknięcie na domy, z których niektóre pamiętają początek ubiegłego wieku, na osiadły na mieliźnie, tuż przy brzegu, holownik Saint Christopher. Zwodowany w 1943 roku, zakończył swoją służbę w 1953 roku z powodu problemów z silnikiem. Dopiero w 2004 roku wydobyto z niego pozostały tam olej opałowy. Potem go trochę wyprostowano z półleżącej pozycji, powstały projekty jak go zagospodarować, jakieś prace już zostały wykonane. Może dlatego tak dobrze wygląda.

 


Jeszcze chwila zadumy nad pomnikiem poświęconym nie tak dawnej (1982) przecież wojnie o Falklandy-Malwiny, jednym z wielu, które widziałam prawie w każdym argentyńskim mieście, w którym byłam, i myślami jestem już w Patagonii. Jutro lecę do El Calafate.