niedziela, 25 września 2022

"Kolebka historii Mauritiusa" - Vieux Grand Port


Los chciał, że  1 września 1598 roku niepomyślne wiatry zmusiły pięć holenderskich statków do rzucenia kotwic u brzegu niezamieszkanej wyspy na Oceanie Indyjskim, ponad tysiąc sto kilometrów na wschód od Madagaskaru. Wyspa znana była już podróżnikom arabskim, dla Europejczyków została odkryta w 1505 roku przez Portugalczyków, ale ci nie wykazali zainteresowania tym skrawkiem lądu o rozmiarach 61 x 47 kilometrów.


Holendrzy nazwali wyspę Mauritius, na cześć księcia Maurycego Orańskiego (1567-1625) i zaczęli się osiedlać w 1638 roku, kiedy Holenderska Kompania Wschodnioindyjska (V.O.C.) uznała, że to doskonałe miejsce zarówno do uzupełniania zapasów statków jak i ochrony szlaku handlowego do Indii. Została zbudowana forteca - Frederik Hendrik Fort (aby uczcić księcia Fryderyka Henryka Orańskiego; 1584-1647) - mająca strzec zatoki i wysypy. Historię krótkiego holenderskiego osadnictwa na wyspie opowiada Muzeum Frederika Hendrika w Vieux Grand Port (Stary Duży Port). Krótkiego, jako, że więcej niepowodzeń niż sukcesów towarzyszyło pobytowi Holendrów na wyspie. Cyklony, pożary,  zarazy, ucieczki niewolników spowodowały, że w 1658 roku opuścili wyspę, aby sześć lat później znów powrócić. Ostatecznie ewakuowali się z Mauritiusa w 1710 roku.


Chętni do holenderskiej schedy szybko się znaleźli - Francuska Kompania Wschodnioindyjska rekolonizowała wyspę w 1722 roku zakładając swoją bazę na miejscu spalonej przez Holendrów opuszczanej przez nich fortecy. I mimo, że Francuzi na wyspie pozostali, w 1735 roku siedziba Kompanii została przeniesiona do Port Louis na zachodzie wyspy. Vieux Grand Port zaczął podupadać. Tym bardziej, że w odległości kilkunastu kilometrów na południe, zaczęło powstawać (w latach 1805-1806) nowe miasto -  Mahebourg.


To co można dzisiaj oglądnąć w Vieux Grand Port to ruiny budynków wzniesionych przez Francuzów w latach 1753-1780, ufortyfikowanych wobec zagrożenia ze strony Anglii. W czasie badań archeologicznych w ostatnich latach XX. wieku odsłonięto fundamenty zabudowań Holenderskich (większość zabudowy była drewniana i nie zachowała się).


Z historią wyspy nieodłącznie związana jest historia uprawy trzciny cukrowej i jej przetwórstwa. Sprowadzono ją z Jawy w 1639 roku. W 1953 roku, w miejscu gdzie było pierwsze pole, na którym ją uprawiano, postawiono pomnik upamiętniający ten fakt, jako, że trzcina cukrowa "była fundamentem bogactwa wyspy, była głównym elementem zmian historycznych na wyspie". Nie jestem jednak pewna czy tego samego zdania - szczególnie w kwestii bogactwa - są ci, którym zadedykowano pomnik na Szlaku Niewolników  (post na FB z 23 września 2022) https://m.facebook.com/story.php?story_fbid=pfbid0ZjkLSpu96qUGVi7ERBwp2dw9CokuQZVYo9BYvVxF3BrPsJ7ZAMfcJrtN7m2r4tKhl&id=100057064286461




Dalsze losy wyspy nie są tematem tego wpisu, warto jednak wspomnieć, że w 1810 roku Mauritius przejęli Brytyjczycy, którzy  znieśli niewolnictwo i zaczęli sprowadzać pracowników z Indii.  W 1968 roku Mauritius uzyskał niepodległość.







czwartek, 22 września 2022

Na spotkanie z nosorożcami. Park Narodowy Ćitwan, Nepal. Cz. II.


Wizyta z Parku Narodowym Ćitwan jest jednym z punktów programu mojej podróży po Nepalu (cz. I relacji: http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2022/09/na-spotkanie-z-nosorozcami-park.html)
 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Płyniemy Rapti, jedną z trzech głównych rzek przepływających przez park. Nie mogę powiedzieć złego słowa o panu przewodniku. Dwoi się i troi, żeby mi jak najwięcej pokazać i opowiedzieć. Co więcej, mówi angielskim, który rozumiem (co nie jest takie oczywiste w przypadku wielu lokalnych przewodników czy obsługi hotelu w różnych krajach), i rozumie moje pytania. 
 
Nazywa pływające po powierzchni lilie i inne wodne rośliny, a nawet ryzykując przewrócenie dłubanki, wyławia taką roślinkę z siedzącym na niej czterocentymetrowej długości konikiem polnym. Wypatruje ptaków, podaje mi lornetkę, żebym je dobrze zobaczyła. Bardzo cieszy się, że kingfisher (zimorodek) nie odlatuje, pokazuje krokodyle wylegujące się na brzegu. Nawet i gawiale leżą! 
 


 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Cała przejażdżka trwa dobre czterdzieści minut, tylko my wchodzimy w gąszcz (no, umówmy się, nie taki bardzo to gąszcz, ścieżki są dobrze wydeptane), pozostali pasażerowie łódki skręcają do Elephant Breeding & Training Center (Ośrodek Hodowli i Tresury Słoni).
 
To jest bardzo przyjemny spacer, pan dostosowuje się do mojego tempa, nie narzuca mi stylu joggingowego, nie próbuje też odwieść mnie od dalszego poszukiwania nosorożców, gdy nie zastajemy ich w pierwszym z miejsc, gdzie często bywają.
Idziemy dalej, w pewnej chwili pan się ożywia. SĄ! Popatrz, tam się kąpią! 
 


Wytężam wzrok w kierunku wskazanym przez pana przewodnika – woda, drzewa… dopiero przez lornetkę widzę zanurzone w wodzie cielska. Nie jestem jedyną, która zapragnęła dzisiaj zobaczyć nosorożce. Z tej perspektywy widać, gdzieś tak w połowie dystansu między nami a nosorożcami, dwoje turystów z ich przewodnikiem siedzących na powalonym drzewie, częściowo położonym nad wodą. Chwilę później do nich dołączamy. Fantastyczna trybuna do podglądania bohaterów naszej eskapady, usytuowana w odległości pozwalającej na nieprzeszkadzanie zwierzętom, a z drugiej strony stanowiąca zabezpieczenie przez ewentualnym ich atakiem.
 
Jak zauroczeni obserwujemy taplające się w wodzie giganty, które w końcu, jeden po drugim, leniwie z wody wychodzą i nikną między drzewami porastającymi brzeg rzeki, a może jeziora, bo w końcu nie dopytałam się, co to za zbiornik.
Koniec spektaklu. 
 

 
Niespiesznie wracamy trochę innymi ścieżkami, jeszcze chwilę mam okazję obserwować stado jeleniowatych, które w końcu błyskawicznie ucieka spłoszone jakimś trzaskiem.
 
Niestety ostatni odcinek spaceru wiedzie przez Ośrodek Hodowli i Tresury Słoni, w którym wizyta uwzględniona jest w pakiecie. Mimo prosłoniowego wydźwięku wystawy wprowadzającej rzeczywistość przekracza wszelkie wyobrażenia – matki bezskutecznie próbujące uwolnić się z żelaznych okowów i biegające wokół nich słoniątka. Przerażająca praktyka pod auspicjami instytucji o „szczytnych” ideach!
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

 
Za mostem czeka już inny tym razem kierowca i chwilę potem jestem w hotelu. Czasu na odpoczynek jednak nie mam, bo w pakiecie mam jeszcze Tharu Cultural Program. 
 
Tharu to nazwa grupy etnicznej zamieszkującej południowe podnóże Himalajów. Sami siebie ludzie Tharu nazywają ludźmi lasu. 
 
Członkowie tej społeczności nigdy nie emigrowali w poszukiwaniu pracy, żyjąc w izolacji w swoich wioskach, dzięki czemu rozwinęli kulturę wolną od wpływów indyjskich czy innych grup etnicznych zamieszkujących tereny dzisiejszego Nepalu. Organizowane przedstawienia mają przybliżyć tę kulturę turystom odwiedzającym Park Narodowy Ćitwan.

Poszczególne występy – taniec z kijem, taniec ognia, taniec pawia – odbywają się przy wystukiwanych na bębnach rytmach, dlatego dla mnie są zbyt jednostajne i szybko nużące. W zasadzie nie różnią się od tego typu występów w innych krajach, w których miałam okazje takie programy oglądać. Z jednym wyjątkiem. Kiedy po zakończeniu godzinnego występu organizatorzy zapraszają widzów na scenę, nie muszą długo prosić. Odzew jest natychmiastowy i liczny. Kolejne pół godziny widzowie integrują się na scenie z członkami zespołów dających przestawienie.
 
Jutro autobus do Lumbini (http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2020/06/tam-gdzie-urodzi-sie-budda-lumbini.html) mam dopiero o godzinie 9:00. Będę mogła zatem spokojnie przejść się rano po wiosce, na której spenetrowanie dzisiaj zabrakło już czasu.
 
Ostatecznie ze spaceru nic nie wyszło – zbudził mnie ulewny deszcz, który nie skończył się do chwili odjazdu autobusu z dworca. 
 





poniedziałek, 19 września 2022

Na spotkanie z nosorożcami. Park Narodowy Ćitwan, Nepal. Cz. I.


 
W czasie moich podróży staram się, poza historią, tradycją, architekturą i sztuką kraju, po którym podróżuję, poznać też jego przyrodę. Zaznajamiam się z nią, wędrując turystycznymi szlakami, czasem też odwiedzając ogrody botaniczne czy parki narodowe. W Nepalu zdecydowałam się odwiedzić Park Narodowy Ćitwan. 
 
 
Gdybym była tutaj jakiś czas temu, napisałabym, że miałam zamiar pojechać do Królewskiego Parku Narodowego Ćitwan, taką bowiem nazwę nosił do 2005 roku pierwszy w Nepalu park narodowy (932 kilometry kwadratowe powierzchni) utworzony w 1973 roku, w 1984 wpisany na listę UNESCO. Park jest jednym z ostatnich miejsc występowania zagrożonych wyginięciem tygrysa bengalskiego i nosorożca indyjskiego oraz narażonych na wyginięcie lampartów, gawiali gangesowych (gatunek krokodyla) czy krokodyli błotnych. 
 
 

Na zobaczenie tygrysa czy lamparta szans raczej nie mam (pewnie to i dobrze), ale przy odrobinie szczęścia może uda mi się zobaczyć nosorożca.
Miejsce (w Katmandu), z którego mam autobus do Parku Narodowego Ćitwan, ani przystanku, ani tym bardziej dworca autobusowego nie przypomina. Nie ma żadnego oznaczenia, kilkanaście autobusów stoi wzdłuż ulicy z północnej strony dzielnicy Thamel. Bez tabliczek, dokąd za chwilę odjadą. I ja, i mnie podobni pasażerowie błąkamy się między nimi, nie wiedząc, który jest ten „nasz” – nie bez powodu na bilecie mam oznaczoną godzinę zbiórki o 6:30, mimo że godziną odjazdu jest 7:00.
Na szczęście błąkanie się między autobusami nie trwa długo – organizatorzy wyłapują nas bezbłędnie i kierują do właściwych pojazdów. Do pokonania mam 150–160 kilometrów, na miejscu mam być około 13:30.
 

Nie jestem i nigdy nie byłam zwolennikiem pakietów usług turystycznych. Tym razem uległam, chociaż zestaw usług w tym pakiecie zupełnie mi nie odpowiadał. Szkoda mi jednak było czasu na szukanie pakietu na miarę moich potrzeb, gdy wizyta w czterech agencjach uzmysłowiła mi, że „pakiety” są takie, jakie jest zapotrzebowanie. A zapotrzebowanie jest na safari na słoniach, które jest głównym punktem programu wyjazdu do Ćitwan w każdej z agencji, w której dowiadywałam się o taki wyjazd. Moje pytanie, czy nie można tego safari na słoniu zamienić na safari samochodowe, powodowało jąkanie się i klasyczną spychotechnikę: wiesz, to musisz zapytać na miejscu.
 
Na dworzec autobusowy w Sauraha przyjeżdżamy dobrze po 14:00! Na szczęście transport z hotelu już czeka, chwilę później jestem na miejscu. Pan recepcjonista ustala ze mną szczegóły mojego pobytu. Okazuje się, że „pakietowe” safari na słoniu jest możliwe jutro rano (Bogu dzięki!). Pokazuję panu program, że w pakiecie ustalonym z hotelem przez agenta telefonicznie, w mojej obecności, to ja mam safari dzisiaj, bo jutro rano to ja jadę dalej, ale bardzo chętnie zamienię to safari na inną formę kontaktu z naturą. Może samochodem?
Pan ubolewa, safari samochodowe wyruszyło o 14:00 (wierzę, bo muszę!). Ale… przewieziemy cię łódką. 
 
 
No dobrze, łódka łódką, ale czy ja z tej łódki zobaczę nosorożce? Pan rozmawia w nieznanym mi języku z moim przewodnikiem. Z łódki nosorożców nie zobaczysz, bo to trzeba byłoby podejść jakieś dwa kilometry – i to w jedną stronę! – gdzie nosorożce bywają, a i tak nie wiadomo, czy dzisiaj przyjdą.
 
Oczywiście rozumiem, że na plany nosorożców w kwestii spędzania popołudnia wpływu nie mam, a co do przejścia dwóch, a właściwie czterech kilometrów, to nie ma sprawy. Tym wyznaniem – co do przejścia kilometrów – chyba panów zaskakuję, ale nie mają już wyjścia. Może nawet żałują, że nie powiedzieli „pięć kilometrów” albo więcej. Mamy ustalony plan mojej wizyty w parku narodowym. Teraz mam piętnaście minut na spożycie obiadu. Niedopieczoną sztukę mięsa (wymagającą dłuższego przeżuwania) i deser biorę już na wynos!
 
Pan recepcjonista podwozi nas – mnie i pana przewodnika – do administracji parku narodowego, aby kupić dla mnie bilet wstępu, po czym wiezie nas jeszcze kawałek dalej, do przystani. Na brzegu stoi kilka dłubanek, na szczęście są trochę większe niż ta, którą płynęłam kiedyś przy brzegu jednej z wysp Galapagos. Jeszcze czworo turystów wsiada z innym przewodnikiem. Płyniemy.