poniedziałek, 19 września 2022

Na spotkanie z nosorożcami. Park Narodowy Ćitwan, Nepal. Cz. I.


 
W czasie moich podróży staram się, poza historią, tradycją, architekturą i sztuką kraju, po którym podróżuję, poznać też jego przyrodę. Zaznajamiam się z nią, wędrując turystycznymi szlakami, czasem też odwiedzając ogrody botaniczne czy parki narodowe. W Nepalu zdecydowałam się odwiedzić Park Narodowy Ćitwan. 
 
 
Gdybym była tutaj jakiś czas temu, napisałabym, że miałam zamiar pojechać do Królewskiego Parku Narodowego Ćitwan, taką bowiem nazwę nosił do 2005 roku pierwszy w Nepalu park narodowy (932 kilometry kwadratowe powierzchni) utworzony w 1973 roku, w 1984 wpisany na listę UNESCO. Park jest jednym z ostatnich miejsc występowania zagrożonych wyginięciem tygrysa bengalskiego i nosorożca indyjskiego oraz narażonych na wyginięcie lampartów, gawiali gangesowych (gatunek krokodyla) czy krokodyli błotnych. 
 
 

Na zobaczenie tygrysa czy lamparta szans raczej nie mam (pewnie to i dobrze), ale przy odrobinie szczęścia może uda mi się zobaczyć nosorożca.
Miejsce (w Katmandu), z którego mam autobus do Parku Narodowego Ćitwan, ani przystanku, ani tym bardziej dworca autobusowego nie przypomina. Nie ma żadnego oznaczenia, kilkanaście autobusów stoi wzdłuż ulicy z północnej strony dzielnicy Thamel. Bez tabliczek, dokąd za chwilę odjadą. I ja, i mnie podobni pasażerowie błąkamy się między nimi, nie wiedząc, który jest ten „nasz” – nie bez powodu na bilecie mam oznaczoną godzinę zbiórki o 6:30, mimo że godziną odjazdu jest 7:00.
Na szczęście błąkanie się między autobusami nie trwa długo – organizatorzy wyłapują nas bezbłędnie i kierują do właściwych pojazdów. Do pokonania mam 150–160 kilometrów, na miejscu mam być około 13:30.
 

Nie jestem i nigdy nie byłam zwolennikiem pakietów usług turystycznych. Tym razem uległam, chociaż zestaw usług w tym pakiecie zupełnie mi nie odpowiadał. Szkoda mi jednak było czasu na szukanie pakietu na miarę moich potrzeb, gdy wizyta w czterech agencjach uzmysłowiła mi, że „pakiety” są takie, jakie jest zapotrzebowanie. A zapotrzebowanie jest na safari na słoniach, które jest głównym punktem programu wyjazdu do Ćitwan w każdej z agencji, w której dowiadywałam się o taki wyjazd. Moje pytanie, czy nie można tego safari na słoniu zamienić na safari samochodowe, powodowało jąkanie się i klasyczną spychotechnikę: wiesz, to musisz zapytać na miejscu.
 
Na dworzec autobusowy w Sauraha przyjeżdżamy dobrze po 14:00! Na szczęście transport z hotelu już czeka, chwilę później jestem na miejscu. Pan recepcjonista ustala ze mną szczegóły mojego pobytu. Okazuje się, że „pakietowe” safari na słoniu jest możliwe jutro rano (Bogu dzięki!). Pokazuję panu program, że w pakiecie ustalonym z hotelem przez agenta telefonicznie, w mojej obecności, to ja mam safari dzisiaj, bo jutro rano to ja jadę dalej, ale bardzo chętnie zamienię to safari na inną formę kontaktu z naturą. Może samochodem?
Pan ubolewa, safari samochodowe wyruszyło o 14:00 (wierzę, bo muszę!). Ale… przewieziemy cię łódką. 
 
 
No dobrze, łódka łódką, ale czy ja z tej łódki zobaczę nosorożce? Pan rozmawia w nieznanym mi języku z moim przewodnikiem. Z łódki nosorożców nie zobaczysz, bo to trzeba byłoby podejść jakieś dwa kilometry – i to w jedną stronę! – gdzie nosorożce bywają, a i tak nie wiadomo, czy dzisiaj przyjdą.
 
Oczywiście rozumiem, że na plany nosorożców w kwestii spędzania popołudnia wpływu nie mam, a co do przejścia dwóch, a właściwie czterech kilometrów, to nie ma sprawy. Tym wyznaniem – co do przejścia kilometrów – chyba panów zaskakuję, ale nie mają już wyjścia. Może nawet żałują, że nie powiedzieli „pięć kilometrów” albo więcej. Mamy ustalony plan mojej wizyty w parku narodowym. Teraz mam piętnaście minut na spożycie obiadu. Niedopieczoną sztukę mięsa (wymagającą dłuższego przeżuwania) i deser biorę już na wynos!
 
Pan recepcjonista podwozi nas – mnie i pana przewodnika – do administracji parku narodowego, aby kupić dla mnie bilet wstępu, po czym wiezie nas jeszcze kawałek dalej, do przystani. Na brzegu stoi kilka dłubanek, na szczęście są trochę większe niż ta, którą płynęłam kiedyś przy brzegu jednej z wysp Galapagos. Jeszcze czworo turystów wsiada z innym przewodnikiem. Płyniemy. 
 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz