wtorek, 27 lutego 2018

To tylko wstęp… Rotorua. Nowa Zelandia


Budzi mnie słońce wpadające przez okna do mojego pokoju. Nad wodami jeziora Rotorua, a i na jego brzegu, snują się obłoczki pary wodnej wydobywającej się ze szczelin w ziemi. Tak, tak, wiem, gdzie jestem. Ale widok urzekający.

Biała Wyspa z jednej strony, z drugiej – trzy stożki wulkanu Tongariro, który mijałam dwa dni temu, wyznaczają krańce blisko 200-kilometrowej rozpadliny tektonicznej, najbardziej chyba znane miejsce aktywności geotermicznej naszej planety, w którego centrum króluje Rotorua. Cel 99,9% podróżników z całego świata, zarówno tych zorganizowanych, jak i tych niezorganizowanych, którzy przyjeżdżają do Nowej Zelandii. Można nie pojechać do Auckland, można nie pojechać do Wellington, ale nie można nie przyjechać do Rotorua, kolebki nowozelandzkiej turystyki.   

Wcześniej niż Europejczycy sekrety lądu z ciepłymi wodami odkryli ludzie z plemienia Arawa. Tu zamieszkali, tu wiedli spokojne życie, czasem tocząc wojny z innymi plemionami również zainteresowanymi korzystaniem z dobrodziejstw tych bogatych terenów. Niekiedy tylko bóg przodków, Ruaumoko, jęczał głęboko pod ziemią, powodując, że grunt się trząsł, przypominając ludziom o potędze zgromadzonej we wnętrzu.

Tak było aż do dziewiętnastego wieku, kiedy to w 1843 roku angielski misjonarz Seymour Mills Spencer ze swoją żona Ellen założyli misję chrześcijańską, najpierw na skalistym cyplu jeziora Tarawera, potem na bardziej żyznym terenie doliny Te Wairoa. Nie trzeba było długo czekać, aby sława tych miejsc dotarła do wiktoriańskiej Anglii, a wioska Wairoa stała się gwarnym miejscem witającym pierwszych turystów i zapewniającym im „catering” w szerokim tego słowa znaczeniu. Włącznie z usługami przewodnickimi świadczonymi już od roku 1860 przez Maorysów, głównie przez maoryskie kobiety. Turyści słono płacili za możliwość oglądania cudów tej krainy. Wioska bogaciła się, oczy rzeźb zdobiących maoryski dom spotkań zrobione były z angielskich suwerenów. Oczywiście była i ciemna strona rozwoju turystyki: choroby i pijaństwo.















Tym, co przybyszów najbardziej przyciągało i zachwycało, były Białe i Różowe Tarasy na brzegu jeziora Rotomahana. Większe były Białe Tarasy, wysokie na 30 metrów, wachlarzowato rozciągające się na długość 240 metrów. Tarasy Różowe były mniejsze, u podstawy miały „zaledwie” 23 metry. Stopnie tarasów prowadziły do głębokich na trzy metry basenów wypełnionych czystą, błękitną wodą zapraszającą do kąpieli.


Dotarcie do tarasów nie było łatwe. Pierwsi turyści przypływali parowcami do Tuaranga na brzegu Zatoki Obfitości, potem jechali wierzchem do brzegów jeziora Rotorua, stąd powozami do Te Wairoa. Tutaj czekała ich jeszcze dwugodzinna przeprawa łódką przez jezioro Rotomahana i pieszy marsz po bagnistym przesmyku oddzielającym obydwa jeziora, Wreszcie docierali do legendarnych tarasów, aby zażywając kąpieli w mineralnym źródle, podziwiać kształty i ornamenty, jakie w krzemionkowym podłożu wyrzeźbiła woda.   















Ale nadszedł 10 czerwca 1886 roku i bóg przodków, Ruaumoko, przypomniał o swoim istnieniu. W środku nocy lawa wylała się z trzech wierzchołków wulkanu, tworząc buchający ogniem krater o długości kilku kilometrów. Przyciągający turystów cud natury pod nazwą Białe i Różowe Tarasy przestał istnieć. Przestała też istnieć wioska Te Wairoa przysypana wyrzucanymi z wnętrza ziemi skałami i popiołami. Życie straciło około stu pięćdziesięciu osób (około, bo znów różne źródła podają różne liczby), w tym sześciu Europejczyków. Przewodniczka Sophia uratowała sześćdziesiąt dwie osoby, udzielając im schronienia w swoim domu.

Wai-O-Tapu Thermal Wonderland oraz Waimangu Volcanic Valley to dwie z kilku dolin, do których ciągną turyści chcący stanąć oko w oko ze zjawiskami typu gejzery, gorące błota, gorące źródła, wyziewy, bulgoty, fumarole, krzemowe tarasy itp. Jadę do obu.

Tym dolinom poświęcę jeden z postów za czas jakiś. Tymczasem zapraszam na Białą Wyspę:

sobota, 17 lutego 2018

Jak wykorzystać nieczynną stację kolejową? Kaoshiung, Tajwan



Zanim dojdę, a raczej dopłynę na wyspę Cijin w południowo-zachodniej części Kaoshiung, dłużej zatrzymuje mnie Centrum Sztuki mieszczące się w dawnych magazynach portowych. Razem z pobliską, byłą już, stacją kolejową tworzą wielką galerię sztuki pod gołym niebem.

Szyny sfatygowanych torów wyznaczają granice kwiatowych rabat, zardzewiałe lub raczej – stylizowane na zardzewiałe żelastwo, to tworzywo rzeźb: krzesła, dziecięca zabawka – bąk, gigantyczna walizka na kółkach, trąba. Aby nie było zbyt smutno i ponuro, biodrzaste kumy (chyba to jednak kum i kuma!) o identycznych kształtach zostały przyodziane w różniące się kolorem stroje i niewzruszone pozują do zdjęć.
















Największą uciechę mają jednak dzieci… chyba nie tylko dzieci. Przed bramą jednego z magazynów przygotowuje się do odjazdu kolejka wąskotorowa. Różni się jednak od wszystkich innych wąskotorówek świata. Miniaturowa lokomotywa ciągnie miniaturowe wagoniki (nie wyższe niż 40–50 centymetrów) zaopatrzone w podpórki pod stopy. Tutaj do wagonu się nie wchodzi, ale siada się na nim okrakiem! Wagoniki muszą być zrobione z niezwykle wytrzymałego materiału, bo bez przeszkód siadają na nich również dorośli. Na pierwszym mama z trójką dzieci, jeszcze jedno by się zmieściło. A w ogóle to można byłoby powiedzieć, że pociąg jest przepełniony – wszystkie wagoniki są zajęte.


Nagle świst, nagle gwizd, kolejka rusza. Szlabany zamykają przejścia, semafory sterują ruchem pociągu, obsługa dwoi się i troi, biegając koło tego ekspresu, żeby zapewnić bezpieczeństwo nie tylko pasażerom, ale i gapiom. Dobrą zabawę mają zarówno pasażerowie, jak i „kolejarze”.
































czwartek, 8 lutego 2018

Park Olimpijski w Seulu. Korea Południowa




Park Olimpijski w Seulu. Spuścizna igrzysk olimpijskich w 1988 roku. Na terenie o powierzchni prawie półtora miliona metrów kwadratowych znajdują się nie tylko sportowe stadiony, ale i tereny rekreacyjne (między innymi ecopark) i obiekty dotyczące sztuki. Cały obszar został podzielony na kilka sekcji. Wokół pozostałości fortyfikacji z okresu dynastii Baekje (18 rok przed nasza erą – 660 rok naszej ery) utworzono park historyczny, a jedno z muzeów poświęcono temu właśnie okresowi koreańskich dziejów oraz znalezionym głównie w tym rejonie artefaktom. 



W broszurce z opisem atrakcji znajdujących się na terenie olimpijskim wyszczególniono czterdzieści osiem pozycji i jeszcze kilka nienumerowanych – nie, nie będę ich wymieniała.

Tym, co mnie tutaj przywiodło, jest ogród rzeźb wokół Soma Museum of Art. Dzisiaj poniedziałek, zatem zwiedzanie muzeum odpada, ale błądzenie wśród dwustu czterech doskonale opisanych rzeźb luźno ustawionych na wolnym powietrzu to nieprawdopodobna frajda. Park rzeźb jest pozostałością Światowego Festiwalu Sztuki Nowoczesnej, który odbywał się równocześnie z igrzyskami olimpijskimi i stanowił ich artystyczną oprawę, a uczestniczyli w nim światowej sławy artyści z krajów, które brały udział w zmaganiach sportowych. 



I tym sposobem zobaczyłam sławną rzeźbę, której autorem jest awangardowy rzeźbiarz francuski César Baldaccini (1921–1998). Jego „Kciuk” jest jedną z kilku identycznych rzeźb, jakie stworzył, przedstawiających jego własny kciuk włącznie z liniami papilarnymi.
César Baldaccini jest również autorem trofeum – zwanego od jego imienia Cezarem – przyznawanego twórcom filmowym podczas corocznej gali filmowej w Paryżu.












 





piątek, 2 lutego 2018

Ma się to szczęście! Raflezja na stoku góry Kinabalu (Malezja/Borneo)


Minęła siedemnasta. Właśnie wróciłam z wycieczki do wodospadu Langganan (http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2017/02/gora-kinabalu-sabah-malezyjski-stan-na_10.html). Siedzę na krawędzi jednego z niebieskich basenów Bambusowych Gorących Źródeł i mocząc zdrożone stopy w ciepłej siarkowej wodzie, podsumowuję dzień i snuję plany. Nie bardzo chcę zostawać tutaj na drugi dzień, zatem nie zobaczę już tropikalnego ogrodu, ogrodu orchidei, ogrodu bambusów, farmy motyli – takie bowiem atrakcje przygotowali organizatorzy wypoczynku dla tych, którzy przyjechali tu na dłużej. Czy to duża strata? Tropikalną roślinność oglądam cały czas, bambusy też nieraz widziałam, te na Flores, wystające z mijanych przepaści najbardziej zapadły mi w pamięć. Ogrodów orchidei też kilka zwiedziłam i tak żaden nie dorówna temu w Singapurze. Motyli sporo plątało się na moim szlaku, nie znam się na nich aż tak bardzo, żebym musiała oglądać je z bliska.

Jednak przy odrobinie szczęścia mogę zobaczyć raflezję. Dosyć zatem leniuchowania z nogami w wodzie – nawet te parę minut wystarczyło, żeby pozbyć się zmęczenia.

Raflezja to największy kwiat na świecie, żyje tylko dziko w tropikalnych lasach Sumatry i Borneo. Średnica kwiatu może dojść do 100 centymetrów, a waga – do ok. 10 kilogramów. Pasożytuje na krzewach spokrewnionych z winoroślą, sama nie wytwarza korzeni, łodyg ani liści. Kwitnie przez 5-7 dni raz na kilka lat. I właśnie w tych dniach zakwitła tutaj, w Poring Hot Springs, o czym informuje stojąca w centrum wsi tablica. Żeby nikt z przybyłych, a i miejscowych, nie przegapił okazji zobaczenia tej wyjątkowej rośliny.

Po krótkim targowaniu, ile ma wynieść haracz za możliwość oglądnięcia kwitnącej raflezji, trójka dzieci prowadzi mnie i pokazuje pomarańczowo-różowy kwiatek, chyba raczej kwiat, o średnicy 72 centymetrów. Jego pięć płatków ma nierówną powierzchnię, zagłębienia sprawiają wrażenie ciemniejszych plam, chociaż według licznych opisów plamki na płatkach są białe. Może we wcześniejszych stadiach kwitnienia rzeczywiście są białe, ale żywot tego okazu dobiega już końca, kwiat przekwita. Za parę godzin w tym miejscu będzie tylko kupka czarno-brązowej galarety. Podobno kwiat wydziela odór gnijącej padliny, z którego to powodu na Sumatrze nazywany jest „trupim kwiatem”. Ja nie czuję zapachu, stojąc w pewnym oddaleniu, za ogrodzeniem, które ma ochronić przed zdeptaniem ewentualne pąki. Jeden pąk rzeczywiście już widać, rozwinie się za kilka dni, może tygodni.

No i czy ja nie mam szczęścia, że jestem tutaj właśnie, gdy kwitnie raflezja!

Ta jeszcze kwitnie...
...ta właśnie przekwitła!



















Góra Kinabalu - szkoda że tylko przez okno autobusu...









Raflezja w wyobraźni artysty