wtorek, 24 kwietnia 2018

Święta i czarna woda. Rotorua, Nowa Zelandia



Wai-O-Tapu Thermal Wonderland oraz Waimangu Volcanic Valley w okolicy Rotorua to dwie z kilku dolin, do których ciągną turyści chcący stanąć oko w oko ze zjawiskami typu gejzery, gorące błota, gorące źródła, wyziewy, bulgoty, fumarole, krzemowe tarasy itp. Jadę do obu.
Maoryska nazwa Wai-O-Tapu, „święta woda”, mówi sama za siebie. Bo czyż nie można nazwać świętym miejsca, w którym gorąca, bulgocąca woda o całej gamie kolorów od turkusowego przez niebieski, zielony, oliwkowy, różne odcienie żółtego po pomarańczowy i czarny, oślepia, skrzy się, chowa i wypływa z krzemionkowych struktur? Tym bardziej gdy się nie wie, że to wszystko za sprawą minerałów, w tym arszeniku, złota i srebra. 















To właśnie w tej dolinie można zobaczyć i Paletę Artysty, i Szampański Basen, i Kałamarze Diabła, i Łaźnię Diabła, i Siarkową Jaskinię, czyli najczęściej wymieniane w przewodnikach i prospektach osobliwości tego regionu. No i oczywiście Lady Knox. Czy ktoś z osób wybierających się do Nowej Zelandii nie słyszał o Lady Knox?!

Siadamy na trybunach ustawionych z jednej strony niedużego krzemowego stożka. Punktualnie o godzinie dziesiątej podchodzi do niego pan z niewielką papierową torebką. Opowiada historię tego miejsca, po czym wrzuca zawartość torby do wnętrza stożka. Ta zawartość to rozdrobnione mydło. Mija kilka chwil i z wnętrza wybucha dwudziestometrowy gejzer wrzącej wody. I kolejny, i jeszcze jeden. Kilkadziesiąt par oczu nie może oderwać wzroku od fascynującego pióropusza gorącej wody ozdobionego dodatkowo kolorami tęczy. W końcu fontanna wody jest niższa, i jeszcze niższa…  

I pomyśleć, że gdyby grupa więźniów, jeszcze na początku XX wieku, nie wykorzystywała gorącego źródełka do mycia i prania, i przypadkiem nie odkryłaby „wpływu mydła na wzbudzenie gejzeru”, tylko nielicznym szczęśliwcom udawałoby się go oglądać.
















Z pełnego autobusu zwiedzających Wai-O-Tapu tylko ja jadę do położonej niedaleko doliny Waimangu. Pan kierowca zostawia mnie, umawiamy się, że odbierze mnie o 15.00.















No i idę sobie szeroką doliną Waimangu utworzoną w roku 1886 w wyniku pamiętnego wybuchu wulkanu Tarawera, który całkowicie zmienił topografię terenu. Wybuch podzielił samą górę Tarawera na dwie części, dwudziestokrotnie powiększył jezioro Rotomahana i utworzył siedem nowych kraterów, które w ciągu 15 lat po erupcji wypełniły gorące źródła. Po trzydziestu latach wróciło życie. Dolina pokryła się roślinnością, zaczęły śpiewać ptaki. Cały ten teren należy do najmłodszych ekosystemów na ziemi i jest chronionym rezerwatem. Wytyczona trasa turystyczna wiedzie właśnie wzdłuż linii wyznaczonej przez te nowe siedem kraterów. 

Waimangu znaczy „czarna woda”. Taką nazwę nadali Maorysi gejzerowi, który w roku 1900 niespodziewanie zaczął swój żywot, wypluwając na wysokość 150, ale zdarzało się, że i ponad 400 metrów skały i błoto nadające tryskającej wodzie czarną, niespotykaną barwę. Mimo że w 1904 roku gejzer zamilkł tak samo niespodziewanie, jak cztery lata wcześniej się pojawił, nazwa Waimangu przyjęła się dla całej doliny.















Turystów tu niewielu, i bardzo dobrze. To jedno z takich miejsc, w którym chce się być sam na sam z przyrodą, dla nas niecodzienną. Bo czy na co dzień mamy okazję wędrować wzdłuż strumyka czy rzeki z gotującą się, parującą, bulgoczącą wodą? Dodatkowo mieniącą się niezliczoną ilością kolorów? Bo czy często mamy okazję obserwować, jak ta woda płynie po krzemionkowych, kolorowych tarasach? Fakt, na razie niewielkich, niedorównujących tym zniszczonym bezpowrotnie ponad sto lat temu, ale od czego mamy wyobraźnię. A zapach – ten nawet nie jest taki przykry. A może już się przyzwyczaiłam. Co więcej, zapach gotującego się błota, tworzącego blisko metrowej średnicy bulgoczące bąble, przypomina mi zapach gotującego się rosołu. Takiego „prawdziwego”, jaki pamiętam z dzieciństwa…
















Można do krańca doliny dojechać autobusem, ale gdzie przyjemność z rozkoszowania się czarem Waimangu? Pomału, będąc pod urokiem tego, co widzę, docieram nad brzeg jeziora Rotomahana, nad którym góruje szczyt wygasłego wulkanu Tarawera. Gdzieś tam, z drugiej strony jeziora wznosiły się słynne tarasy. Wcześniej widziałam już kilka zdjęć i obrazów im współczesnych, zatem usiłuję zobaczyć je teraz oczami wyobraźni. Można się przejechać po jeziorze promem w poszukiwaniu śladów tarasów, ale mnie wystarczy już to, co widzę. Ptaki śpiewają, znajduję się w części będącej ich królestwem, po jeziorze pływają czarne łabędzie, z żalem zaczynam wracać.

 














Dolina Waimangu

Dolina Wai-O-Tapu
























wtorek, 17 kwietnia 2018

Klasztor w Ardenicy. Albania




Międzynarodowa izolacja Albanii w drugiej połowie XX wieku nie sprzyjała kontaktom turystycznym. Dopiero pod koniec XX wieku zaczęli ten kraj odkrywać dla siebie podróżnicy i turyści. A jest co w Albanii odkrywać. Bo to i pozostałości osad iliryjskich, i spuścizna kolonizacji greckiej i rzymskiej, i relikty panowania Bizancjum i Imperium Osmańskiego. Swój wkład w historię tych ziem zaznaczyli też bliżsi sąsiedzi Albanii. I nie zawsze był to wkład pokojowy – jak zwykle, gdy jakaś kraina leży na skrzyżowaniu dróg handlowych.

Spośród wielu tak różnorodnych reliktów przeszłości klasztor w Ardenicy niewątpliwie zasługuje na odwiedzenie.

Aby zobaczyć „jeden z najcenniejszych zabytków prawosławnej architektury i sztuki sakralnej w Albanii”, klasztor w Ardenicy, zatrzymuję się w Fier. Stąd, busem docieram do wioski  Kolonjë, jakieś trzydzieści kilometrów na północ od Fier. Z wioski czeka mnie jeszcze dwukilometrowy spacerek przez pola, skrajem lasu, cały czas pod górkę.
Budowę klasztoru na wzgórzu o wysokości 237 metrów n.p.m. rozpoczęto w roku 1282 na polecenie cesarza bizantyjskiego Andronika II jako wotum za zwycięstwo w jednej z bitew. Klasztor wybudowano wokół istniejącej już wcześniej kaplicy św. Trójcy, która z kolei powstała na gruzach pogańskiej świątyni Artemidy. Stąd, jak niektórzy uważają, wywodzi się nazwa wioski Ardenica.


Budulec zdobyto bardzo łatwo – niedaleko przecież znajdowały się ruiny Apollonii, nie całkiem jeszcze unicestwionej przez czas. Przyglądając się z bliska murom, można nawet wypatrzyć kamienne bloki z rzeźbami pochodzącymi z antycznego miasta. Cały kompleks składa się z cerkwi Narodzenia Matki Bożej, kaplicy św. Trójcy oraz budynków klasztornych i gospodarczych (olejarnia, piekarnia, pomieszczenia dla zwierząt). Wszystko otoczone XIII-wiecznym murem. Tylko wieża cerkwi jest współczesna – dobudowano ją w 1925 roku.

 













Okres największej świetności i aktywności klasztoru przypada na przełom XVIII i XIX wieku. W roku 1780 otwarto tutaj szkołę teologiczną, a w 1817 otworzono gimnazjum. Na przełomie wieków XIX i XX, w okresie budzenia się świadomości narodowej Albańczyków, uczono tutaj języka albańskiego, a w bibliotece klasztornej zgromadzono ponad 32 tysiące woluminów. Niestety, w 1932 roku prawie cały zbiór spłonął. W 1969 roku klasztor został przejęty przez państwo – bynajmniej nie w celu jego ochrony. Wręcz przeciwnie, niszczał niezamieszkany i niechroniony. Częściowe prace restauracyjne zostały przeprowadzone dopiero w roku 1988, a w 1992 roku klasztor został przekazany Autokefalicznemu Prawosławnemu Kościołowi Albanii. Teraz mieszka tutaj i pracuje kilku mnichów. 















Znajdująca się w samym centrum kompleksu cerkiew ozdobiona jest od strony południowej portykiem. I jest zamknięta. No świetnie! Na teren klasztoru weszłam bez problemu, ale przecież najcenniejsze są freski we wnętrzu świątyni. Na szczęście ma ona swojego opiekuna. Człowiek, którego wcześniej widziałam przed bramą, otwiera drzwi kościoła. Mogę wejść do środka.

Dopiero po chwili oczy przyzwyczajają się do mroku, którego nie rozświetlają wystarczająco ani zapalone światło, ani niewielkie okna. Cenny jest bogato rzeźbiony i pozłacany ikonostas z 1744 roku, cenna jest równie bogata w złocone ornamenty ambona w kształcie zamkniętego kielicha. Najcenniejsze jednak są malowidła pokrywające niemal całe ściany świątyni. Niektóre zachowały się tylko częściowo, ale i tak to, co widzę, godne jest największego zachwytu. Freski powstały w latach 1743–1744, zostały namalowane rękami braci, Konstantyna i Atanazego Zografów z Korczy, którzy upiększali też świątynie na Świętej Górze Athos. Na Świętą Górę mnie, kobiety, nie wpuszczą, za to tutaj mogę upajać wzrok bez reszty – no, chyba że mój opiekun powie „dość”. Na razie jednak pan nie wykazuje zniecierpliwienia, wręczam mu jakieś drobne (to powszechna praktyka w zabytkowych świątyniach, w których nie pobiera się opłaty za wstęp) i nieśmiało pytam, czy mogę zrobić zdjęcie. Pan przyzwala i pokazuje na palcach: 3–4, zastrzegając, że bez lampy błyskowej. Dobre i to.

Za najcenniejszy fresk uważane jest wyobrażenie Siedmiu Świętych Mężów – świętych katolickich i prawosławnych, wśród nich Cyryla i Metodego, których wpływowi przypisuje się nawrócenie bułgarskiego chana Borysa I Michała, pierwszego chrześcijańskiego władcy Bułgarii.

Pan prowadzi mnie jeszcze do kruchty, pokazuje schody na piętro. Wchodzi ze mną i każe mi robić zdjęcia! A ja już dawno przekroczyłam limit czterech zdjęć, na które pierwotnie pozwolił. 


Szkoda, że nie można podejść bliżej do zabudowań klasztornych i gospodarczych – łańcuch rozciągnięty na całej szerokości podworca broni dostępu do tej części kompleksu. Drewniany ganek klasztoru wsparty na kamiennym arkadowym przyziemiu, ciągnący się wzdłuż całego budynku, widać jednak całkiem dobrze, prezentuje się wspaniale. 

 













Jeszcze tylko dwoje odwiedzających poza mną przybyło dzisiaj do klasztoru, przynajmniej teraz, pod wieczór. Panuje cisza i spokój. Przysiadam na schodkach bramy wejściowej, rozkoszuję się tym spokojem, doczytuję z przewodnika, co jeszcze na temat klasztoru jest tam napisane. No proszę… myślałam, że opuszczając Lezhë, definitywnie skończyłam spotkania ze Skanderbegiem, a tymczasem on tutaj w klasztorze w Ardenicy 23 kwietnia 1451 roku wziął ślub z Dominiką Arianiti. Przynajmniej tak uważa część historyków.

Jeszcze chwilę posiedzę sobie przed klasztorną bramą, w cieniu akacji i sosen. Wszystko jednak, co piękne… muszę wracać. Do Fier trochę daleko. Za to teraz będę szła tylko w dół. 

 













Jestem już w centrum wioski, tutaj chyba powinnam czekać na autobus do Fier. Jakiś człowiek podpowiada, że powinnam pójść do głównej drogi prowadzącej z Tirany na południe kraju. Nie bardzo chce mi się wierzyć, przecież skoro tutaj wysiadłam, to znaczy, że jakieś autobusy tutaj dojeżdżają. Kiedy jednak inny miejscowy to potwierdza, widzę, że nie ma rady. Muszę przejść dodatkowe dwa kilometry. Być może muszę pójść na ten oddalony przystanek, dlatego że autobusy zajeżdżają do Kolonjë, tylko jadąc z Fier do dalszych miejscowości, a może dlatego, że jest już późno.

Chyba to było trochę mniej niż dwa kilometry. I jak tylko dochodzę do głównej drogi, jedzie autobus do Fier – i to do centrum, a nie tylko do obwodnicy. Zbliża się godzina 18:00. Mam jeszcze z godzinę na „zwiedzenie” miasta.



























niedziela, 8 kwietnia 2018

Kambodża – nie tylko Angkor. Siem Reap



Czas leci. W dwunastym dniu podróży po Azji Południowo-Wschodniej, przybywam do miasta Siem Reap, miejsca wypadowego do zwiedzania Angkoru.
Angkor to osobny rozdział, Angor zasługuje na słów wiele. Chociaż… może raczej na milczenie i pochylenie głowy nad umiejętnościami i zręcznością dawnych mistrzów, architektów, budowniczych, rzeźbiarzy, oraz nad potęgą władców, którzy zadecydowali o stworzeniu i rozbudowywaniu Angkoru, a i nad naturą, która zakpiła sobie ze wszystkich i dokładnie ukryła – na całe stulecia – efekt wysiłków tychże władców, architektów, budowlańców, artystów…















Parafrazując znane przysłowie: nie samymi świątyniami, nawet najpiękniejszymi i najcenniejszymi, podróżnik żyje, chcę w Siem Reap zobaczyć coś jeszcze. Odwiedzam zatem Artisans d’Angkor, siedzibę organizacji, której celem jest zachowanie khmerskiego dziedzictwa kulturowego poprzez nauczanie rzemiosła artystycznego. Nauczanie prowadzące do usamodzielnienia się młodych adeptów różnych dziedzin sztuki. Obserwuję, jak młodzi ludzie malują na jedwabiu, rzeźbią popiersia królów Angkoru, pokrywają laką lub złocą figurki z piaskowca lub drewna. Absolwenci Artisans d’Angkor wykorzystują zdobyte z pomocą tej organizacji umiejętności przy pracach konserwatorskich zabytków Angkoru.

Artisans d’Angkor organizuje wyjazdy do gospodarstwa jedwabniczego, położonego poza centrum Siem Reap. Decyduję się na udział w takiej wycieczce.

Najpierw hodowla jedwabników. Gąsienice w różnych stadiach rozwoju. Niektóre mieszkają w drewnianych szopach na palach. Pale zanurzone są w wypełnionych wodą zagłębieniach. To tak na wszelki wypadek, gdyby wybrały wolność i chciały z przygotowanych dla nich szop wypełznąć w szeroki świat.

Obserwuję, jak gąsienice jedwabników pożerają liście morwy. Potem z ich kokonów, zanurzonych w gorącej wodzie, przędzie się jedwabną nitkę. Jeden kokon daje ok. 1,6 kilometra nici, a jedwab pozyskiwany z wewnętrznej części kokonu jest lepszej jakości niż ten z zewnętrznej. Przewodnik pokazuje kolejne etapy produkcji jedwabiu: jego barwienie, tkanie. I małe muzeum z unikalnymi, powstałymi dawno temu tkaninami. A na końcu oczywiście sklep – jakżeby inaczej. Jakkolwiek jestem uodporniona na zakupy w przyfabrycznych sklepach, które zwykle wieńczą trasy zwiedzania, kupuję niewielki notes z okładką wykonaną z rafii. Wydatki na jedwabne pamiątki przekraczają nie tylko moje możliwości finansowe, ale przede wszystkim zdrowy rozsądek.
















Do wioski na środku jeziora Tonle Sap płynę blisko godzinę szybką łodzią motorową. Z perspektywy łódki oglądam domy na palach, szkołę, sklepy, przydomowe ogródki… Tak, tak, nic mi się przywidziało. W doniczkach, bo w doniczkach, ale ogródki. Za parę tygodni mogłabym zwiedzić wioskę suchą stopą. Teraz, płynąc mangrowcowym lasem w płaskiej łodzi i słuchając cichego, zawodzącego śpiewu kobiety prowadzącej łódkę, ze smutkiem patrzę na psujące nastrój plastikowe reklamówki wiszące na drzewach – pozostałość po wyższym jeszcze stanie wody w jeziorze oraz znak braku perspektywicznego myślenia, głupoty i niechlujstwa homo sapiens.
















Zanim jednak dotarłam do przystani, z której odpływają łodzie do wioski, niechcący stałam się – a właściwie tuk-tuk, którym jechałam – współuczestnikiem kolizji, bo tak się to chyba nazywa, drogowej. Jeszcze większą wątpliwość mam co do nazywania tego, czym jadę drogą, ale chyba innego określenia nie znajdę. Jeszcze parę tygodni wcześniej miejsce to zalane było wodą, teraz koleiny, wyboje, kurz i piach. „Mój” tuk-tuk, mijając jadących na skuterze dwóch młodych mężczyzn, podskakuje na wyboju i uderza w jadących, powodując wywrócenie się skutera i upadek mężczyzn do wypełnionego wodą rowu. Pan „tuk-tukowiec” w ogóle tego nie zauważa, zatrzymuje się dopiero na mój okrzyk. Długo się zastanawia, czy wysiąść. W końcu wysiada i pomaga chłopakom pozbierać się i ich rzeczy, porozrzucane na brzegu rowu. Na szczęście nic nikomu się nie stało, poza zmoczonymi trochę spodniami panów ze skutera – i jak obserwuję, nikt nie ma do nikogo pretensji.
  
Zobacz też:




















I jeszcze kilka zdjęć - głównie świątyń - z Siem Reap















 














Zagłębione w gotowanym ryżu banany otulone liśćmi palmowymi

za chwilę będą gotowe do spożycia…