środa, 29 września 2021

Od megalitów do katedr. Malta. Cz. I.


„Leżący w sercu Morza Śródziemnego, na skrzyżowaniu dróg prowadzących do Afryki, Europy i Bliskiego Wschodu, skrawek ziemi o powierzchni 316 kilometrów kwadratowych, jak żaden inny był tak ważny dla tak wielu cywilizacji".
To fragment tekstu wprowadzającego do jednej z wystaw w forcie św. Elma w Valletcie. Aby przybliżyć nieco temat tych „wielu cywilizacji” wypada cofnąć się w czasie do ok. piątego tysiąclecia p.n.e.
 
Pierwsi osiedlili się na Malcie[1] przybysze z Sycylii, lub, jak twierdzą niektórzy badacze, z Afryki Północnej – było to około 5000 roku p.n.e. a może nawet wcześniej. Jakieś tysiąc lat później zaczęto wznosić pierwsze budowle – najstarsze budowle świata. Zwane świątyniami, chociaż naukowcy nadal nie są zgodni co do ich funkcji. Zgodni są w jednym – że to najstarsze wolno stojące budowle Europy, i jedne z najstarszych na świecie. Starsze od egipskich piramid, starsze od Stonehenge. Ich pozostałości, w dużej mierze zrekonstruowane, można oglądać w kilkunastu miejscach. 
 

Za najstarszą budowlę megalityczną na Malcie uważana jest Ggantija (na wyspie Gozo). Najbardziej rozległe jest stanowisko archeologiczne Tarxien, ciekawie, nad morzem usytuowane są Mnajdra i Hagar Qim. Budowane z wapiennych (wapień koralowy i globigerina) bloków o wadze niektórych sięgającej dwudziestu ton. Na innych pozostały rzeźbione zdobienia – dekoracyjne spirale, fryzy z przedstawieniami zwierząt. W ruinach znajdowano naczynia, lub ich resztki, niewielkie figurki i fragmenty większych posągów. Przy większości stanowisk znajdują się niewielkie muzea eksponujące te znaleziska, duży ich zbiór znajduje się też w Muzeum Archeologicznym w Valetcie.  Pewne ślady wskazują też na grzebalny charakter niektórych świątyń – zarówno pochówków ziemnych jak i kremacji. 
 


Osobne miejsce w dziedzictwie najdawniejszych ludów Malty zajmuje odkryte przypadkiem w 1902 roku, w czasie kopania fundamentów pod kolejną kamienicę, hypogeum Hal Saflieni (w miejscowości Paola) – wykuty w skale system komór, komnat i korytarzy obejmujący trzy kondygnacje, przez ludzi, których jedynym narzędziem był kamień łupany. Przypuszcza się, że było miejscem kultu i pochówków (szacuje się, że pochowano tutaj około 7 tysięcy ciał).
 

 
 
Najbardziej jednak tajemniczą pozostałością maltańskiej prehistorii są wyryte w skale koleiny (cart ruts). Występują w kilku miejscach na wyspach, biegnę równolegle (odległe od siebie o około metr), krzyżują się, różna jest ich głębokość. Nie wiadomo kiedy dokładnie powstały, jakie było ich przeznaczenie, jakie pojazdy się nimi poruszały, dlaczego niektóre kończą się nad morzem lub nad skalnymi urwiskami. Najbardziej spektakularne, zwane Clapham Junction,  znajdują się na niewielkim skalistym płaskowyżu niedaleko klifów Dingly. 
 
 



 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Podobnie, niewiele wiemy  ludziach, którzy je tworzyli, którzy wznieśli megalityczne budowle i o powodach, dla których ta cywilizacja zniknęła około 2000 roku p.n.e.
Potem powstają pierwsze warowne osady a około 700 roku p.n.e. zaznaczają się pierwsze wpływy helleńskie. Wieki mijają, przez wyspy przewijają się Fenicjanie, Kartagińczycy, Rzymianie, Arabowie, Sycylijczycy, rycerze Zakonu Szpitalników Świętego Jana (joannitów) znanego bardziej jako Zakon Maltański (1530–1798), Francuzi i Brytyjczycy (żeby wymienić tylko tych najważniejszych „rezydentów”).  W 1963 roku ogłoszono powstanie Państwa Maltańskiego (członek brytyjskiej Wspólnoty Narodów), 13 grudnia 1974 proklamowana została Republika Malty (Repubblika ta' Malta).
Nic zatem dziwnego, że w kulturze, języku i architekturze dzisiejszej Malty obecne są wpływy tych wszystkich obszarów kulturowych, których przedstawiciele pojawiali się na wyspach, a amatorzy zwiedzania zabytków nie będą się tutaj nudzić (w samej stolicy, Valletcie, naliczono aż 320 zabytków).
Znaczącym wydarzeniem początków naszej ery było rozbicie u brzegów wyspy statku (60 rok n.e.) przewożącego do Rzymu, jako więźnia, św. Pawła (opisane w Dziejach Apostolskich: Dz 27:39–42; Dz 28:1–11). O tym więcej w następnym poście.


[1] Malta – kraj (Republika Malty) i główna wyspa archipelagu Wysp Maltańskich.












czwartek, 16 września 2021

„Wielka Woda” – wodospad Iguazú, Argentyna


Teren Parku Narodowego Wodospadów Iguazú po stronie argentyńskiej jest rozleglejszy niż po stronie brazylijskiej (http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2021/09/wielka-woda-wodospad-iguazu-brazylia.html), szlaków jest więcej, a infrastruktura – bardziej rozbudowana. Najdalej od wejścia do parku położony jest „Diabelski szlak”, prowadzący, jak łatwo się domyślić, do Diabelskiej Gardzieli. 
 
Do jego początku można dojechać napędzaną gazem, ekologiczną kolejką wąskotorową wybudowaną w 2001 roku. Ten Diabelski Szlak to pomost o długości 1100 metrów poprowadzony nad rozlewiskiem rzeki. Przejście nim to atrakcja sama w sobie – bo kilometr to całkiem spora długość jak na zawieszone nad wodą przejście; bo poziom wody jest teraz wysoki zatem odległość od płaszczyzny, którą idziemy do powierzchni wody, jest stosunkowo niewielka; bo miejscami widać tylko wierzchołki zalanych krzewów i drzew; bo woda kłębiąca się wokół wystających z wody głazów czy nad dziurami w bazaltowym podłożu, których istnienia można się jedynie się domyślać, daje pojęcie o potędze wody.

 

Mniej więcej w centralnej części parku, przy stacji przesiadkowej kolejki, zaczynają się dwa szlaki: okrężny szlak górny (1750 metrów) i okrężny szlak dolny (1700 metrów), w większości będące również żelazno-drewnianymi kładkami. Taki system komunikacyjny z jednej strony został wymuszony przez warunki topograficzne, z drugiej – to zabezpieczenie przed dewastacją terenu przez turystów – wiadomo, turysta jak może, to wlezie wszędzie, gdzie nie powinien. 

 



 

 
 
 
 
 
 
 
 
 


 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Obydwa kręte, prowadzą czy do podnóża poszczególnych kaskad, czy to ponad ich szczytowymi partiami. Mapka podaje ich nazwy: Salto San Martin, Salto Adan i Eva, Salto Bossetti… Wczoraj oglądałam je z daleka, z brazylijskiego brzegu rzeki. W gruncie rzeczy nie jest istotna nazwa, nie jest istotna historia ich odkrycia, nie są istotne wymiary. Urzeczona kształtami i kolorami, również kolorami tęcz tworzących się w wyniku rozszczepienia światła odbijającego się w mikroskopijnych kroplach wody, nie zwracam uwagi, że te krople moczą moje włosy i moje ubranie, i obiektyw aparatu fotograficznego, ani że całemu spacerowi towarzyszy potworny huk spadającej wody. Podobno słychać go w odległości nawet dwudziestu kilometrów. 
 

Do niedawna można było, z przystani na dolnym szlaku okrężnym, popłynąć na wyspę San Martin – niewielką wyspę tuż przed Diabelską Gardzielą – co pozwalało na jeszcze inny punkt widzenia serca wodospadu Iguazú. Teraz tych przejazdów na wyspę już nie ma, nie wiem, czy tylko teraz, czy w ogóle – może z tego względu, że wyspa jest ostoją sępnika czarnego, ptaka z rodziny kondorowatych. 
 
Ostatnie dwa szlaki zaczynają się przy wejściu do parku narodowego. Jeden z nich to 3,5-kilometrowy Sendero Macuco (sendero to po hiszpańsku „ścieżka”), drugi to Sendero Yacaratiá o długości 5,5 kilometra. Nie zdążę przejść obydwóch, ale do Salato Arrechea na końcu szlaku Macuco, na który można wejść tylko do godziny 15:00, powinnam zdążyć. 
 
 



 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Szlak nie jest trudny, wiedzie płaskim terenem, tym razem ścieżką gruntową. Prawie cały czas idę w tunelu roślinności. Taki tunel robi wrażenie przez pierwsze pół kilometra. Potem staje się monotonny, męczy, a przysiąść nie ma gdzie, bo wzdłuż drogi ciągnie się zbita plątanina chaszczy. Dlatego nie żałuję, że nie starczy mi już czasu na przejście Sendero Yacaratiá, najdłuższego ze szlaków w argentyńskiej części Parku Narodowego Iguazú. Biorąc pod uwagę jego położenie, jest on tak samo monotonny jak ten, którym przeszłam.
 

Oczywiście każdy spacer, czy to po brazylijskiej, czy po argentyńskiej stronie, to obok spektakularnych widoków wodospadu możliwość obcowania z dziewiczą przyrodą – a przynajmniej chcę w to wierzyć, mimo że 477 lat, jakie upłynęły od odkrycia wodospadu przez Europejczyków, niewątpliwie wiele pierwotnego uroku tę przyrodę pozbawiły. Faktem jednak jest, że rozmaitość zielonych głównie kształtów pobudza wyobraźnię, tym bardziej że to resztki lasu deszczowego. Poza tym nieczęsto ma się okazję widzieć żyjące na wolności kapucynki, tukany czy ostronosy. W przypadku tych ostatnich mam wątpliwość, czy to jeszcze dzikie zwierzęta. Garną się do ludzi, wiedzą, że zamek błyskawiczny w plecaku jest sezamem, który może odsłonić coś do jedzenia. Ubolewam, że mimo napisów, mimo szeroko przecież zakrojonej na świecie akcji uświadamiającej, żeby nie dokarmiać dzikich stworzeń, ciągle zdarzają się… nie wytrzymuję, gromię wzrokiem dziewczynę, która zaczyna sięgać do swojego plecaka, a jestem gotowa nawet na podniesienie głosu. 
 


Kiedy przed wyprawą czytałam relacje ludzi, którzy byli tutaj wcześniej, powtarzała się informacja, że wracali jeszcze na drugi i kolejny dzień, aby „pokontemplować” to miejsce, przejść wszystkie możliwe szlaki. Szczególnie dotyczyło to właśnie argentyńskiej części parku. Hm… Jakoś nie czuję niedosytu, nie czuję potrzeby, żeby tutaj jeszcze raz wracać. Przeszłam wszystkie możliwe szlaki. Nie przeszłam pięciokilometrowego szlaku po stronie argentyńskiej, który nie wydaje mi się szczególnie interesujący, i kilku krótszych po stronie brazylijskiej. Z żadnego z nich jednak nie było widoków na rzekę z kaskadami, bądź co bądź głównego celu pobytu w tym parku narodowym. Kontemplować?! Jak mogę kontemplować przyrodę – wodę, drzewa czy motyle – kiedy pomosty wyglądają tak jak ulica Floriańska w samo południe? Mrowie ludzi, w większej części w nastroju dalekim od kontemplacyjnego. Ludzi wyginających się w dziwacznych pozach, na barierkach pomostów, na kamieniach czy schodkach wyrównujących poziomy, z obowiązkowo podniesionymi do góry palcami w kształcie litery „V”, aby mieć „niepowtarzalne” zdjęcie z urlopu. Niewykluczone, że w okresie pozaurlopowym jest lepiej, bo jest mniej ludzi i wtedy są bardziej sprzyjające warunki do kontemplacji. 
 


 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Zarówno Puerto Iguazú (Argentyna), jak i Foz do Iguazú (Brazylia) żyją z turystyki. Aby zapewnić turystom dodatkowe, poza oglądaniem wodospadu, atrakcje, zorganizowano kilka parków ptaków, jeden tuż obok wejścia do parku narodowego po stronie brazylijskiej. Myślę, że to raczej atrakcje dla tych, którzy spędzają tutaj swoje wakacje, a nie dla podróżników, dla których Iguazú jest tylko jednym z wielu przystanków w czasie podróży.