piątek, 24 czerwca 2016

Outback – czerwone wnętrze Australii. Cz. II.


Nie czas na myślenie. Rozpalamy ognisko, przygotowujemy kolację, rozkładamy swegi dookoła ognia. Robi się coraz chłodniej, noc nie zapowiada się ciekawie. Każdy ubiera się w co ma najcieplejszego. Ubieramy czapki, rękawiczki, podwójne skarpety i „pakujemy się” do naszych swegów. Jest to bardzo wyczerpujące zadanie. Zanim się ułożymy, wszystkie warstwy odzieży (w moim przypadku sześć: podkoszulka z krótkim rękawem, dwie z długim, bluza, polar, kurtka, dodatkowo podwójne spodnie) są zrolowane pod pachami. Ich obciąganie w podwójnym śpiworze, potem zamykanie śpiworów, zamykanie swega, to prawdziwa ekwilibrystyka. A w końcu i tak okazuje się, że te wielokrotne warstwy ubrań nie na wiele się zdały. Kiedy budzimy się rano, po raz kolejny, bo wiadomo, zimno budzi nas wielokrotnie w ciągu nocy, nasze swegi pokryte są szronem!


Na szczęście wschodzi słońce, a w promieniach słońca wszystko wygląda inaczej. Zbieramy się w dalszą drogę. Tak będzie już do końca. W ciągu dnia przyjemne ciepło, ale nie za gorąco, noce bardzo zimne. Jeszcze i w następną noc swegi pokryje szron, potem, w miarę przesuwania się ku północy, noce są nieco cieplejsze, no, powiedzmy raczej – mniej zimne. 


Między jednym a drugim noclegiem pokonujemy setki kilometrów bezdroży. Nie wiem, czy to, czym jedziemy, można nazwać drogą, nie wiem, do jakiej kategorii dróg można zaliczyć trakty wyjeżdżone kołami samochodów. Ale kolor mają piękny, czerwony, z rudawym odcieniem…

O zasięgu w komórkach nie ma co marzyć. Jeżeli wybieramy się na dłuższą lub krótszą wędrówkę, Jarred zawsze bierze ze sobą apteczkę, czyli pierwszej pomocy też musi umieć udzielić, bo nie ma możliwości wezwania pomocy. Zdarzyło się, że w ciągu całego dnia nie minął nas ani jeden samochód! Jarred pokazuje nam wycinek z gazety sprzed kilku tygodni opisujący przygodę jednego z jego kolegów. Prowadząc taki wyjazd, na którymś odcinku nie zabezpieczył sobie odpowiedniego zapasu paliwa. Musiał zostawić część osób przy samochodzie, a sam z dwoma ochotnikami, najsilniejszymi członkami grupy, szedł czterdzieści kilometrów, żeby sprowadzić pomoc z paliwem. 



Oczywiście pokonywanie bezdroży, zimna nocy i niewygód campingowania w szczerym polu nie są celem samym w sobie. To tylko środek do osiągnięcia celu, zobaczenia tego, czego nie można zobaczyć, jadąc klimatyzowanym autobusem z Adelajdy do Alice Springs. Każdy dzień przynosi coś nowego, nowe krajobrazy, nowe wrażenia, nowe spotkania. 















W Górach Flindersa wędrujemy do Wilpena Pound, naturalnego amfiteatru stworzonego przez dwa łączące się z sobą łańcuchy górskie. Jak się lepiej przyjrzeć, to naturalne zagłębienie terenu przypomina ogromny krater wulkanu lub lej po zderzeniu meteorytu z ziemią. 

W jaskiniach Yourambulla oglądamy malowane rękami Aborygenów rysunki naskalne. Nie są to co prawda dzieła na miarę tych w Narodowym Parku Kakadu (które znam tylko z fotografii, ale które mam nadzieję kiedyś zobaczyć), ale jednak.


 


W aborygeńskiej wiosce Iga Warta spędzamy wieczór przy ognisku, słuchając przy gitarze opowieści Clarrie Coultharda i spożywając chleb pieczony wprost w popiele ogniska. Z powidłami i śmietaną smakuje wybornie. Dorównuje smakowi chleba zapamiętanego z dzieciństwa, takiego bez ulepszaczy i poprawiaczy smaku. Nawet nie żal mi ułamanego zęba (dobrze, że nie tego z zakresu jedynka–czwórka!).
















Niedaleko za Iga Warta oglądamy nieczynną aktualnie kopalnię węgla, a wrażenie oglądania skutków ingerencji człowieka w ten surowy krajobraz stanowi olbrzymi dysonans w stosunku do niedawno, w wiosce aborygeńskiej, słyszanych słów o konieczności życia zgodnie z naturą.




poniedziałek, 20 czerwca 2016

Outback – czerwone wnętrze Australii. Cz. I.


No i doczekałam się. Przede mną clou programu – dziesięciodniowa wyprawa do Outbacku, rozległego, odległego od wszelkich siedzib ludzkich, suchego i jałowego wnętrza Australii.

Godzina szósta rano. Jestem pierwszym uczestnikiem, którego zabiera do samochodu Jarrod, kierowca i przewodnik wyprawy. Krążymy po mieście, zbierając kolejnych uczestników eskapady, w której oprócz mnie udział biorą: Amerykanka Emily, Szwedka Asa, Nowozelandka Lisa, Niemka Sabine, Estonki Aire i Liana i jedyny w całym gronie uczestników mężczyzna, Amerykanin Rick. Nawet mnie to nie dziwi, nie zdarzyło mi się, aby w jakiejkolwiek wyjazdowej imprezie mężczyźni stanowili większość, czy nawet połowę uczestników. Na koniec docieramy do biura organizatora na przedmieściach Adelajdy, gdzie wypijamy ostatnią w cywilizowanych warunkach kawę, wypożyczamy dodatkowe śpiwory i podpisujemy oświadczenia, że jedziemy na własną odpowiedzialność. Zaczyna być groźnie.


Przed nami około 3500 kilometrów bezdroży. Jedziemy samochodem z napędem na cztery koła, za którym ciągnięta jest przyczepa z naszymi bagażami, „garkuchnią” i wszystkim, co może być potrzebne w trakcie wyprawy. Jarrod, obok „bycia” kierowcą i przewodnikiem, jest również kucharzem. Pomagają wolontariusze, ja spełniam się, zmywając naczynia po posiłkach – co nie jest takie łatwe, biorąc pod uwagę ograniczoną zazwyczaj ilość wody! 


„Garkuchnia” jest doskonale wyposażona i dostosowana do gotowania na ognisku. Czyż kiedykolwiek przypuszczałam, że mając do dyspozycji tylko ognisko, będę jadła tosty? Nie, bo nie wiedziałam, że do przygotowania grzanek w takich warunkach służą specjalne tostery na długiej rączce. Przykłady kulinarnej pomysłowości w zakresie przygotowania potraw w warunkach polowych można by mnożyć. Inwencja Jarroda, a pewnie i doświadczenie, nie ma granic – w ciągu tych dziesięciu dni wyprawy menu ani raz się nie powtórzyło. Wszystkie zapasy wieziemy ze sobą, te szybciej psujące się w pojemniku-lodówce wypełnionej lodem. Kiedy zatrzymujemy się w większych miejscowościach, czy raczej osadach, uzupełniamy zapasy chleba, lodu, wody i paliwa. I zostawiamy wszystkie śmieci, które produkujemy i z każdego miejsca zabieramy ze sobą. Codziennie też, w miejscach znanych kierowcy, zbieramy drewno na ognisko, gdyż nie zawsze jest możliwe jego znalezienie w miejscu przeznaczonym na camping.

 













No właśnie, campingi. Miejsca, w których się zatrzymujemy, niewiele mają wspólnego z tym, co rozumiemy przez pojęcie campingu w naszym, europejskim znaczeniu. Tylko ślad po ognisku świadczy, że ktoś tu kiedyś był. A, i kiedy Jarrod zostawia należność w ustawionej w szczerym polu skrzynce, znaczy to, że korzystamy z usług zinstytucjonalizowanego miejsca noclegowego.

Kiedy zatrzymujemy się na pierwszy nocleg, rozglądając się dookoła, uświadamiam sobie, że właściwie wcześniej nie zastanawiałam się, jak będą wyglądały nasze noce. Wiedziałam, że będziemy spać w swegach – takim „skrzyżowaniu” małego namiotu ze śpiworem. Wiedziałam, że mój cienki śpiwór nie będzie wystarczający, ale fakt, że nie będzie sanitariatów jakoś do mnie nie dotarł. Chociaż czy rzeczywiście? W końcu (podświadomie?) zaopatrzyłam się we wszystkie możliwe rodzaje chusteczek higienicznych. Mniej więcej co drugą noc zatrzymujemy się na cywilizowanym polu campingowym z sanitariatami, ale jest tak zimno, że nikt nie ma odwagi wejść pod prysznic, pozostaje zatem mycie się metodą kota. Pierwszy solidny prysznic mamy dopiero w Coober Pedy – w samo południe, w publicznej łaźni przeznaczonej dla takich jak my łazęgów.

Ciąg dalszy w postach:
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2016/06/outback-czerwone-wnetrze-australii-cz-ii.html
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2016/07/outback-czerwone-wnetrze-australii-cz.html

sobota, 11 czerwca 2016

Dziewięćdziesięciomilowa Plaża – Nowa Zelandia, Wyspa Północna


Tym razem autobus jest pełen turystów. Najpierw zatrzymujemy się na chwilę przy wodospadzie Hururu, dla mnie mała powtórka z przedwczorajszej tu wizyty, potem zdążamy prosto na „Dziewięćdziesięciomilową Plażę”, bo taką nazwę nosi zachodni brzeg północnej części Wyspy Północnej, czyli półwyspu Aupori. W rzeczywistości długość plaży to jedynie około sześćdziesiąt mil, a kilometrów jest ponad dziewięćdziesiąt, ale… trzydzieści kilometrów mniej czy więcej… co za różnica.


Plaża w roli autostrady. Tego też jeszcze nie przerabiałam. Ruch co prawda nieporównywalny z tym chociażby na A4, ale jednak trochę samochodów nas mija. Jedziemy po stwardniałym piachu naniesionym przez wiatr i prądy oceaniczne, a właściwie morskie, z Morza Tasmana. Od czasu do czasu pokonujemy spływające z wnętrza lądu strumyki, rozlewające się po plaży szerokim, ale nie głębokim korytem. Są to też jedyne „drogi”, którymi można dostać się na dziewięćdziesięciomilową plażę. Pan kierowca co chwilę zachęca nas do podchodzenia do przodu autobusu, aby przez przednią szybę zrobić zdjęcie plaży „w całej okazałości”, a raczej w całej szerokości, stąd widocznej najlepiej. Niestety z nieba ciapie.















Kiedy jednak zatrzymujemy się na krótki postój na pokrytym wulkanicznymi skałami niewielkim przylądku, już nie pada. Przylądek nazywa się nie wiadomo dlaczego The Bluff (urwisty cypel, urwisko, stromizna) – żadnego urwiska nie widzę, skały też niewysokie. 















Chwilowe załamanie pogody odwdzięcza nam się przepiękną tęczą opierającą się jednym ramieniem na plaży, a drugim sięgającym w głębiny wzburzonego morza. Szukam w pamięci… nie, chyba nigdy jeszcze nie widziałam tęczy w całej okazałości, tak jak mogę ją oglądać w tej chwili. Trzeba mi było przyjechać do Nowej Zelandii, żeby taką tęczę zobaczyć! Szkoda, że nie mieści się w obiektywie aparatu...


Następne dwadzieścia kilometrów i kolejny postój, nad strumieniem Paki, u stóp olbrzymich wydm. Ta przerwa ma być dłuższa, wymagająca czynnego uczestnictwa w eskapadzie. Pan kierowca otwiera luki autobusu wypełnione deskami sandbordowymi, na których mamy sobie pozjeżdżać z wydm.


No to sobie pooglądam, na sporty ekstremalne to ja się namówić nie dam! Żadnych ekscesów!

Czy aby na pewno?!

Kiedy widzę, jak większość moich współtowarzyszy opuszcza autokar na bosaka (pan kierowca zapowiedział, że należy zdjąć buty, bo lepiej się zjeżdża bez), wbrew sobie też buty zdejmuję, biorę dechę i targam ją na szczyt diuny.

Sama siebie nie poznaję, co też we mnie wstąpiło!

Na szczycie wydmy pan udziela krótkiego instruktażu, jak należy się na desce położyć – zjeżdża się, leżąc na brzuchu, aczkolwiek są też inne techniki, ale pan preferuje tę właśnie. Ale trzeba wiedzieć, gdzie ma być punkt ciężkości, w którym momencie wykorzystać palce nóg do hamowania etc., dlatego instruktaż pana jest bardzo cenny. W końcu zaczynają się zjazdy. Okazuje się, że wcale nie jest to takie łatwe, mało komu udaje się zjechać prosto, niektórzy kończą w połowie wysokości wydmy, niektórym udaje się nawet spaść z deski (!), o krzykach przestrachu nie wspominając. Ani o śmiechu…

Mimo początkowego zapału mam coraz więcej wątpliwości…

Zjeżdżam jako ostatnia, wbijając palce… żeby tam palce, prawie pół stopy, w piach, już od samego początku zjazdu. Pan coś krzyczy, chyba, żebym jeszcze nie hamowała, ale nie mam czasu ani na słuchanie, ani na myślenie, dla mnie to i tak co najmniej trzy razy za szybko… Krzyczę nie ciszej niż inni, ale udaje mi się zjechać prosto, prawie nad brzeg strumyka. I nawet nie spadam z deski!

Teraz popis daje nasz pan kierowca, przecież jakoś musi wrócić ze szczytu diuny do autobusu. Jego zjazd kończy się pięknym ślizgiem… po powierzchni strumyka, ani jedna kropla wody nie zmoczyła naszego mistrza, widać lata praktyki…



poniedziałek, 6 czerwca 2016

Kostaryka. Gdzie turyści nieczęsto bywają…



Ostatnie dni w Kostaryce spędzam w miejscowości Alajuela. Tutaj znajduje się port lotniczy, z którego za kilka dni odlecę do kraju. A sama Alajuela, miasto wchodzące w skład aglomeracji stolicy, San Jose, to również doskonały punkt wypadowy do zwiedzania kilku miejsc w okolicy (np. na wulkan Poás:


Kolebką ludowego rzemiosła artystycznego Kostaryki jest Sarchí, jakkolwiek tradycja, która się tutaj rozwinęła, nie jest taka stara. Ma zaledwie nieco więcej niż sto lat. Był rok 1910, kiedy jeden z rolników, zainspirowany motywem mandali, postanowił namalować podobny wzór na kołach swojego wozu. Tego rodzaju wozy, dwukołowe, zwykle ciągnione przez woły, używane były od wieków.

Znaleźli się naśladowcy. Malowano już nie tylko koła, ale całe wozy, co więcej, poszczególne wioski wypracowały własne wzory. Dzisiaj charakterystyczne, fantastycznie kolorowe malunki pokrywają wszystko, co możliwe. Powstało szereg zakładów rzemieślniczych wytwarzających już nie tylko wozy, ale i meble oraz niezliczoną ilość gadżetów – teraz już głównie „pod turystę”. Na centralnym placu Sarchí pomnik – wóz wytworzony i pomalowany w najsławniejszym z zakładów rzemieślniczych miasta – Fabryce Wozów Eloya Alfaro. Ławki dokoła placu również ozdobiono barwnymi szlaczkami. I drogowskazy z nazwami ulic. I kosze na śmieci też. Nawet te w toalecie publicznej.





















Obecnie duża część warsztatów wytwarza nie tylko meble kolorowe, ale też takie bardziej tradycyjne, a pod względem liczby tych warsztatów/sklepów meblowych można Sarchí porównać z Kalwarią Zebrzydowską. Sporą ich część udostępniono zwiedzającym i naprawdę to niesłychana frajda móc obserwować, jak powstają realistyczne lub fantastyczne kwiaty, jak przysiadają na nich wielokolorowe papugi czy zielonopióre kwezale, jak niezliczone, identycznego kształtu, ale odmiennej barwy figury tworzą przyjemny dla oka fryz. 
No i nie można nie wspomnieć, że w Sarchí urodził się Ibo Bonilla (współczesny artysta Kostaryki).


Wracając z Sarchí, wysiadam na chwilę w miejscowości Grecia, uznanej kilka lat temu za najczystsze miasto Ameryki Łacińskiej. Czysto jest, ale bez przesady i nie to jest powód mojego tutaj pobytu. Ciekawostką wartą zatrzymania się jest kościół Nuestra Señora de las Mercedes. Ciekawostką, bo kościół został wzniesiony z blaszanych płyt (sprowadzony z Belgii w 1897 roku). 

I nie jest to jedyna budowla w Kostaryce tego typu. Również w San José jeden z budynków, mieszczący szkołę, w której uczy się około tysiąca uczniów, został skonstruowany z blachy (w 1892 roku). Nosi nazwę Metalowy Budynek i jest wskazywany jako jeden z najciekawszych budynków stolicy. Tego typu konstrukcje miały stanowić zabezpieczenie przed zniszczeniem w czasie trzęsień ziemi. 















Jeszcze jedna miejscowość w okolicy zasługuje na uwagę. To Zarcero. Centralny plac miasta pokrywają fantastyczne zielone rzeźby. Zielone, bo to rzeźby w krzewach, takich z jakich formuje się żywopłoty. Architekt krajobrazu, Evangelisto Blanco, od prawie pięćdziesięciu lat kształtuje roślinność zgodnie z tym, co podpowie mu fantazja. Żałuję, że nie mogę przejść się pod zielonymi baldachimami, że nie mogę usiąść w cieniu zielonego parasola i popatrzeć z bliska na zielone słonie. Tajemniczy ogród oglądam tylko z okien autobusu (jakkolwiek dłuższą chwilę stojącego – autobus, którym jadę z La Fortuna do Alajuela na przystanek właśnie w centrum Zarcero). Na powtórny tutaj przyjazd zabraknie mi czasu.

 


środa, 1 czerwca 2016

Wodospad Kuang Si – Luang Prabang (Laos)


Za nami jaskinie Pak Ou, wracamy do Luang Prabang. Na przystani zamieszanie – przekonfigurowanie grup. Przedstawiciele poszczególnych agencji wyłapują swoich podopiecznych. Dla niektórych to koniec wycieczki, inni, ja również, zostają zabrani na lunch. Po zupełnie przyzwoitym posiłku przed restaurację zajeżdża niewielki bus. Dołączamy do tych, który wykupili tylko wycieczką popołudniową – do wodospadu Kuang Si, znajdującego się trzydzieści dwa kilometry na południe od Luang Prabang.

Tłumy jeszcze większe niż w jaskiniach Pak Ou. Przybyli krążą pomiędzy… jakoś nie przychodzi mi łatwo nazwać tego, co widzę, kawiarniami czy restauracjami. Określenie „budami z jedzeniem” byłoby z kolei zbyt krzywdzące. Szczęśliwie kiedy wkraczam już za bramę wyznaczającą granicę parku (nie jest to park narodowy), ludzi jakby mniej. Może też i dlatego, że już bliżej końca dnia niż początku. 

Szlak ku wodospadowi prowadzi przez teren niewielkiego ośrodka ratującego najmniejsze z niedźwiedzi, niedźwiedzie malajskie, skonfiskowane z rąk kłusowników uprawiających proceder pozyskiwania żółci niedźwiedziej, uważanej za medykament tradycyjnej medycyny ludowej. Jeden leniuchuje na wysoko zawieszonym nad ziemią pomoście, drugi pracowicie szuka czegoś w korzeniach drzewa. Ten pierwszy jest za daleko, żeby zrobić dobre zdjęcie, ten drugi nie chce pozować – pokazuje gapiącym się na niego część ciała zaczynającą się tam, gdzie plecy kończą swą szlachetną nazwę. Szkoda, kolego, ale nie mam czasu na czekanie, aż pozwolisz zrobić sobie zdjęcie.



Jeszcze rzut oka na galerię miśkowych figur – przegląd istniejących w naturze gatunków niedźwiedzi, jeszcze zakup bananowych chipsów (o dziwo, dużo tańszych niż przy parkingu) i pospieszam w kierunku wodospadu, może raczej wodospadów. 




Woda przelewa się tutaj ponad wapiennymi formacjami, spada z niewielkich, tarasowo ułożonych progów, tworząc jeziorka wypełnione czystą wodą przybierającą turkusową barwę. Amatorów kąpieli i skoków do tej niezbyt chyba ciepłej wody jest wielu. Otoczenie przygotowane do piknikowania, drzewa zapewniają cień. Cudowne miejsce na odpoczynek.
















Mijam spienione kaskady, na końcu doliny najwyższa z nich. Ale z lewej strony strzałka, można jeszcze iść dalej. Patrzę na zegarek, mam jeszcze czas. 

Myślałam, że szlak zaprowadzi mnie na szczyt wzniesienia – tam gdzie będzie można popatrzeć na wodospad z góry. Tymczasem ścieżka odbija w bok… Chyba powinnam wrócić. Para młodych ludzi wychodzi zza skały. Potwierdzają, że idę we właściwym kierunku.
Pytanie, co to jest „właściwy kierunek”! Ale mieli rację – do wodospadu docieram, tyle że jest to kolejny jego stopień. Wąskie, strome schody prowadzą do góry, wzdłuż, a niekiedy ponad skałami, po których spływa woda. Pokryte warstwą rozkładających się liści i naniesionej przez buty turystów gliny. Strumień tutaj co prawda mniej obfity i stromizna też jakby mniejsza, ale i tak jest wystarczająco silny, żeby krople wody skutecznie zmoczyły drewniane stopnie schodów. Ślisko… A ja dzisiaj akurat ubrałam klapki!

Ale „korci mnie co jest za zakrętem”. Najostrożniej, jak potrafię, docieram do szczytu schodów (udało się, ani raz się nie poślizgnęłam!), jeszcze kawałek ścieżka prowadzi między skałami i wreszcie docieram do raju. Tutaj zaczyna się wodospad. Woda utworzyła płytkie rozlewisko, którego brzegi giną wśród krzewów i traw. Spokojnie sączy się na brzeg urwiska, skąd zaczyna spływać ku dolinie. Przemieszczam się po kamieniach, powalonych drzewach, po kładce zrobionej ludzką ręką. W wodzie odbijają się ostatnie promienie słońca, stwarzając niezwykły nastrój. Tylko szum liści, szelest ptasich skrzydeł… a może to jakieś duchy…




Boże, ja mam już niecałe pół godziny, żeby zdążyć na godzinę zbiórki!

Nagle okazuje się, że nie jestem sama. Może to i dobrze, bo teraz widzę, że wśród skał, które pokonywałam na ostatnim odcinku, jest wiele ścieżek, miałabym kłopot z wybraniem właściwej. I ja, i dwie inne dziewczyny zdajemy się na pana, który wydaje się, że jest „u siebie”. Jego ubranie wygląda na jakiś służbowy… mundur to chyba za wiele powiedziane, ale mam wrażenie, że pan jest ze służb ochrony przyrody. Trochę się denerwuję, wiem, że przede mną niebezpieczne, pokryte błotem schody. Oczami wyobraźni widzę siebie ześlizgującą się po schodach w ekspresowym tempie, na siedząco, stopień po stopniu!
Pan okazuje się dżentelmenem, podaje mi ramię. Skwapliwie korzystam, chociaż chwilę później nie jestem już pewna, czy pan chciał mi pomóc, czy z mojej pomocy skorzystać. Wzajemnie się zatem wspierając, docieramy do podstawy schodów. Żegnam się i już bez przeszkód docieram do bramy parku. Zdążyłam!

W drodze powrotnej mamy do „zaliczenia” jeszcze jeden punkt programu. Nie znoszę tego słowa, ale w niektórych okolicznościach nie da się go zastąpić innym. Mamy zatem do „zaliczenia” wizytę w wiosce ludu Hmong, zamieszkanej przez jedną z czterdziestu dziewięciu grup etnicznych Laosu (Hmongowie mieszkają również w Tajlandii, Wietnamie i południowych Chinach). Wioski tych czy innych ludów to zwyczajowy punkt programu wycieczek zorganizowanych. Nigdy nie kupuję wycieczek, których celem jest tylko wizyta w takiej wiosce. I chyba nie tylko ja, bo organizatorzy, widocznie z braku chętnych, wciskają taką wizytę do prawie każdej innej eskapady (zresztą poranna wizyta we Wsi Wytwórców Dzbanów nie była niczym innym jak takim przymusowym punktem programu). Jest oczywiste, że z obserwacją zwykłego życia tych społeczności taka wizyta nie ma nic wspólnego. Jest oczywiste, że żaden z mieszkańców nie ubiera się na co dzień w paradne stroje, które mają być atrakcją dla przybywających. Jest oczywiste, że chodzi o to, żeby turyści zakupili wyroby oferowane przez mieszkańców. Tylko ile szalików, bransoletek, zakładek do książek może kupić przeciętny turysta?

Wysiadamy z samochodu, chociaż, jak widzę, nikt nie ma na to za bardzo ochoty. Stragany przed domami puste, bo czas już późny i chyba nikt z mieszkańców nie spodziewał się wizyty kolejnej grupy obcokrajowców. Ale widząc zatrzymujący się pojazd, jedna z kobiet wychodzi z domu, wkłada na głowę może sześcioletniej dziewczynki charakterystyczne nakrycie głowy, a do ręki jakieś drobiazgi. Zaczyna się „łapanka”. Dziecko krąży między nami, nikt nic nie kupuje. Jedynym punktem zainteresowania są dwa szczeniaki bawiące się na ulicy przed jednym z domów.
Żenada. 

Wracamy do samochodu, pół godziny później jesteśmy w Luang Prabang.