Za nami jaskinie
Pak Ou, wracamy do Luang Prabang. Na przystani zamieszanie – przekonfigurowanie
grup. Przedstawiciele poszczególnych agencji wyłapują swoich podopiecznych. Dla
niektórych to koniec wycieczki, inni, ja również, zostają zabrani na lunch. Po
zupełnie przyzwoitym posiłku przed restaurację zajeżdża niewielki bus.
Dołączamy do tych, który wykupili tylko wycieczką popołudniową – do wodospadu
Kuang Si, znajdującego się trzydzieści dwa kilometry na południe od Luang
Prabang.
Tłumy jeszcze
większe niż w jaskiniach Pak Ou. Przybyli krążą pomiędzy… jakoś nie przychodzi
mi łatwo nazwać tego, co widzę, kawiarniami czy restauracjami. Określenie
„budami z jedzeniem” byłoby z kolei zbyt krzywdzące. Szczęśliwie kiedy wkraczam
już za bramę wyznaczającą granicę parku (nie jest to park narodowy), ludzi
jakby mniej. Może też i dlatego, że już bliżej końca dnia niż początku.
Szlak ku
wodospadowi prowadzi przez teren niewielkiego ośrodka ratującego najmniejsze z
niedźwiedzi, niedźwiedzie malajskie, skonfiskowane z rąk kłusowników
uprawiających proceder pozyskiwania żółci niedźwiedziej, uważanej za medykament
tradycyjnej medycyny ludowej. Jeden leniuchuje na wysoko zawieszonym nad ziemią
pomoście, drugi pracowicie szuka czegoś w korzeniach drzewa. Ten pierwszy jest
za daleko, żeby zrobić dobre zdjęcie, ten drugi nie chce pozować – pokazuje
gapiącym się na niego część ciała zaczynającą się tam, gdzie plecy kończą swą
szlachetną nazwę. Szkoda, kolego, ale nie mam czasu na czekanie, aż pozwolisz
zrobić sobie zdjęcie.
Jeszcze rzut oka
na galerię miśkowych figur – przegląd istniejących w naturze gatunków
niedźwiedzi, jeszcze zakup bananowych chipsów (o dziwo, dużo tańszych niż przy
parkingu) i pospieszam w kierunku wodospadu, może raczej wodospadów.
Woda
przelewa się tutaj ponad wapiennymi formacjami, spada z niewielkich, tarasowo
ułożonych progów, tworząc jeziorka wypełnione czystą wodą przybierającą
turkusową barwę. Amatorów kąpieli i skoków do tej niezbyt chyba ciepłej wody
jest wielu. Otoczenie przygotowane do piknikowania, drzewa zapewniają cień.
Cudowne miejsce na odpoczynek.
Mijam spienione
kaskady, na końcu doliny najwyższa z nich. Ale z lewej strony strzałka, można
jeszcze iść dalej. Patrzę na zegarek, mam jeszcze czas.
Myślałam, że
szlak zaprowadzi mnie na szczyt wzniesienia – tam gdzie będzie można popatrzeć
na wodospad z góry. Tymczasem ścieżka odbija w bok… Chyba powinnam wrócić. Para
młodych ludzi wychodzi zza skały. Potwierdzają, że idę we właściwym kierunku.
Pytanie, co to
jest „właściwy kierunek”! Ale mieli rację – do wodospadu docieram, tyle że jest
to kolejny jego stopień. Wąskie, strome schody prowadzą do góry, wzdłuż, a
niekiedy ponad skałami, po których spływa woda. Pokryte warstwą rozkładających
się liści i naniesionej przez buty turystów gliny. Strumień tutaj co prawda
mniej obfity i stromizna też jakby mniejsza, ale i tak jest wystarczająco
silny, żeby krople wody skutecznie zmoczyły drewniane stopnie schodów. Ślisko…
A ja dzisiaj akurat ubrałam klapki!
Ale „korci mnie
co jest za zakrętem”. Najostrożniej, jak potrafię, docieram do szczytu schodów
(udało się, ani raz się nie poślizgnęłam!), jeszcze kawałek ścieżka prowadzi
między skałami i wreszcie docieram do raju. Tutaj zaczyna się wodospad. Woda
utworzyła płytkie rozlewisko, którego brzegi giną wśród krzewów i traw.
Spokojnie sączy się na brzeg urwiska, skąd zaczyna spływać ku dolinie.
Przemieszczam się po kamieniach, powalonych drzewach, po kładce zrobionej
ludzką ręką. W wodzie odbijają się ostatnie promienie słońca, stwarzając
niezwykły nastrój. Tylko szum liści, szelest ptasich skrzydeł… a może to jakieś
duchy…
Boże, ja mam już
niecałe pół godziny, żeby zdążyć na godzinę zbiórki!
Nagle okazuje
się, że nie jestem sama. Może to i dobrze, bo teraz widzę, że wśród skał, które
pokonywałam na ostatnim odcinku, jest wiele ścieżek, miałabym kłopot z
wybraniem właściwej. I ja, i dwie inne dziewczyny zdajemy się na pana, który
wydaje się, że jest „u siebie”. Jego ubranie wygląda na jakiś służbowy… mundur
to chyba za wiele powiedziane, ale mam wrażenie, że pan jest ze służb ochrony
przyrody. Trochę się denerwuję, wiem, że przede mną niebezpieczne, pokryte
błotem schody. Oczami wyobraźni widzę siebie ześlizgującą się po schodach w ekspresowym
tempie, na siedząco, stopień po stopniu!
Pan okazuje się
dżentelmenem, podaje mi ramię. Skwapliwie korzystam, chociaż chwilę później nie
jestem już pewna, czy pan chciał mi pomóc, czy z mojej pomocy skorzystać.
Wzajemnie się zatem wspierając, docieramy do podstawy schodów. Żegnam się i już
bez przeszkód docieram do bramy parku. Zdążyłam!
W drodze
powrotnej mamy do „zaliczenia” jeszcze jeden punkt programu. Nie znoszę tego
słowa, ale w niektórych okolicznościach nie da się go zastąpić innym. Mamy zatem
do „zaliczenia” wizytę w wiosce ludu Hmong, zamieszkanej przez jedną z
czterdziestu dziewięciu grup etnicznych Laosu (Hmongowie mieszkają również w
Tajlandii, Wietnamie i południowych Chinach). Wioski tych czy innych ludów to
zwyczajowy punkt programu wycieczek zorganizowanych. Nigdy nie kupuję
wycieczek, których celem jest tylko wizyta w takiej wiosce. I chyba nie tylko
ja, bo organizatorzy, widocznie z braku chętnych, wciskają taką wizytę do
prawie każdej innej eskapady (zresztą poranna wizyta we Wsi Wytwórców Dzbanów
nie była niczym innym jak takim przymusowym punktem programu). Jest oczywiste,
że z obserwacją zwykłego życia tych społeczności taka wizyta nie ma nic
wspólnego. Jest oczywiste, że żaden z mieszkańców nie ubiera się na co dzień w
paradne stroje, które mają być atrakcją dla przybywających. Jest oczywiste, że
chodzi o to, żeby turyści zakupili wyroby oferowane przez mieszkańców. Tylko
ile szalików, bransoletek, zakładek do książek może kupić przeciętny turysta?
Wysiadamy z
samochodu, chociaż, jak widzę, nikt nie ma na to za bardzo ochoty. Stragany
przed domami puste, bo czas już późny i chyba nikt z mieszkańców nie spodziewał
się wizyty kolejnej grupy obcokrajowców. Ale widząc zatrzymujący się pojazd,
jedna z kobiet wychodzi z domu, wkłada na głowę może sześcioletniej dziewczynki
charakterystyczne nakrycie głowy, a do ręki jakieś drobiazgi. Zaczyna się
„łapanka”. Dziecko krąży między nami, nikt nic nie kupuje. Jedynym punktem
zainteresowania są dwa szczeniaki bawiące się na ulicy przed jednym z domów.
Żenada.
Wracamy do
samochodu, pół godziny później jesteśmy w Luang Prabang.
Świetne te wodospady. Trochę przypominają mi wodospady w Parku Narodowym Erawan w Tajlandii.
OdpowiedzUsuńTrudno mi porównać - nie byłam w PN Erawan. Mnie trochę przypominają niektóre fragmenty wodospadu Aqua Azul w Meksyku...
Usuń