Nie czas na
myślenie. Rozpalamy ognisko, przygotowujemy kolację, rozkładamy swegi dookoła ognia. Robi się coraz
chłodniej, noc nie zapowiada się ciekawie. Każdy ubiera się w co ma
najcieplejszego. Ubieramy czapki, rękawiczki, podwójne skarpety i „pakujemy
się” do naszych swegów. Jest to
bardzo wyczerpujące zadanie. Zanim się ułożymy, wszystkie warstwy odzieży (w
moim przypadku sześć: podkoszulka z krótkim rękawem, dwie z długim, bluza,
polar, kurtka, dodatkowo podwójne spodnie) są zrolowane pod pachami. Ich
obciąganie w podwójnym śpiworze, potem zamykanie śpiworów, zamykanie swega, to prawdziwa ekwilibrystyka. A w
końcu i tak okazuje się, że te wielokrotne warstwy ubrań nie na wiele się
zdały. Kiedy budzimy się rano, po raz kolejny, bo wiadomo, zimno budzi nas
wielokrotnie w ciągu nocy, nasze swegi pokryte
są szronem!
Na szczęście
wschodzi słońce, a w promieniach słońca wszystko wygląda inaczej. Zbieramy się
w dalszą drogę. Tak będzie już do końca. W ciągu dnia przyjemne ciepło, ale nie
za gorąco, noce bardzo zimne. Jeszcze i w następną noc swegi pokryje szron, potem, w miarę przesuwania się ku północy,
noce są nieco cieplejsze, no, powiedzmy raczej – mniej zimne.
Między jednym a
drugim noclegiem pokonujemy setki kilometrów bezdroży. Nie wiem, czy to, czym
jedziemy, można nazwać drogą, nie wiem, do jakiej kategorii dróg można zaliczyć
trakty wyjeżdżone kołami samochodów. Ale kolor mają piękny, czerwony, z rudawym
odcieniem…
O zasięgu w
komórkach nie ma co marzyć. Jeżeli wybieramy się na dłuższą lub krótszą
wędrówkę, Jarred zawsze bierze ze sobą apteczkę, czyli pierwszej pomocy też
musi umieć udzielić, bo nie ma możliwości wezwania pomocy. Zdarzyło się, że w
ciągu całego dnia nie minął nas ani jeden samochód! Jarred pokazuje nam wycinek
z gazety sprzed kilku tygodni opisujący przygodę jednego z jego kolegów.
Prowadząc taki wyjazd, na którymś odcinku nie zabezpieczył sobie odpowiedniego
zapasu paliwa. Musiał zostawić część osób przy samochodzie, a sam z dwoma ochotnikami,
najsilniejszymi członkami grupy, szedł czterdzieści kilometrów, żeby sprowadzić
pomoc z paliwem.
Oczywiście
pokonywanie bezdroży, zimna nocy i niewygód campingowania w szczerym polu nie
są celem samym w sobie. To tylko środek do osiągnięcia celu, zobaczenia tego,
czego nie można zobaczyć, jadąc klimatyzowanym autobusem z Adelajdy do Alice
Springs. Każdy dzień przynosi coś nowego, nowe krajobrazy, nowe wrażenia, nowe
spotkania.
W Górach
Flindersa wędrujemy do Wilpena Pound, naturalnego amfiteatru stworzonego przez
dwa łączące się z sobą łańcuchy górskie. Jak się lepiej przyjrzeć, to naturalne
zagłębienie terenu przypomina ogromny krater wulkanu lub lej po zderzeniu
meteorytu z ziemią.
W jaskiniach
Yourambulla oglądamy malowane rękami Aborygenów rysunki naskalne. Nie są to co
prawda dzieła na miarę tych w Narodowym Parku Kakadu (które znam tylko z
fotografii, ale które mam nadzieję kiedyś zobaczyć), ale jednak.
W aborygeńskiej
wiosce Iga Warta spędzamy wieczór przy ognisku, słuchając przy gitarze
opowieści Clarrie Coultharda i spożywając
chleb pieczony wprost w popiele ogniska. Z powidłami i śmietaną smakuje
wybornie. Dorównuje smakowi chleba zapamiętanego z dzieciństwa, takiego bez
ulepszaczy i poprawiaczy smaku. Nawet nie żal mi ułamanego zęba (dobrze, że nie
tego z zakresu jedynka–czwórka!).
Niedaleko za Iga Warta oglądamy nieczynną aktualnie kopalnię węgla, a
wrażenie oglądania skutków ingerencji człowieka w ten surowy krajobraz stanowi
olbrzymi dysonans w stosunku do niedawno, w wiosce aborygeńskiej, słyszanych
słów o konieczności życia zgodnie z naturą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz