piątek, 27 lipca 2018

Malezja - Penang

DZIELNICA CHIŃSKA

Przygodę z Malezją zaczynam od położonej na północy kraju wyspy Penang. Najważniejszym miastem wyspy jest Georgetown, równocześnie stolica stanu noszącego taką samą nazwę jak wyspa. Miasto powstałe w 1786 roku, jako pierwsza brytyjska faktoria handlowa na Dalekim Wschodzie, otrzymało swoją nazwę na cześć Króla Jerzego III.

Przybywam zatem do Georgetown. I oddycham z ulgą. Malezyjskiego języka co prawda nie znam, ale już sam widok „normalnych” liter działa na mnie dziwnie relaksująco po ponad miesiącu oglądania napisów w khmerskich lub tajskich „robaczkach”.
Poza tym oni mają autobusy! Prawdziwe, z biletami wydawanymi po uiszczeniu opłaty. Wreszcie nie muszę się targować z „tuk-tukowcami”. Powiało Zachodem!
Po buddyjskich Hongkongu, Kambodży i Tajlandii jestem w kraju muzułmańskim. 58% malajskich muzułmanów koegzystuje z prawie 22% buddystów i pomniejszymi społecznościami innych wyznań. Zatem mniej świątyń buddyjskich, więcej meczetów, sporo świątyń hinduistycznych, kilka kościołów chrześcijańskich.


Najstarsze meczety to Kapitan Keling Mosque i Masjid Melayu Lebuh Acheh w centrum miasta. Z dawnych dysput na temat ramadanu, które odbywały się między społecznościami przynależącymi do tych meczetów, pozostał unikalny zwyczaj odprawiania piątkowych modłów na przemian w każdym z nich.

Całkiem nowy, wybudowany w 2005 roku „pływający meczet” (pierwszy „pływający” meczet w Malezji, a jakże!) na brzegu morza, wobec niskiego stanu wody (odpływ?) okazuje się meczetem stojącym w obrzydliwym mule. Jednak niezwykle efektowne ażurowe okna w geometryczne wzory wydają się być zrobione z papieru, a nie z ciężkiego betonu. Barwne elementy tych okien jakoś dziwnie kojarzą mi się z kilimami projektowanymi przez Wyspiańskiego.


W mogącym pomieścić 5 tysięcy wiernych, wybudowanym w latach 1976-1980 meczecie państwowym ogromnych rozmiarów kryształowy żyrandol tak bardzo dominuje we wnętrzu, że wypada mieć wątpliwości, jak można się tutaj skoncentrować na modlitwie. Ale oni chyba wątpliwości nie mają!





Jestem zauroczona Georgetown, szczególnie stanowiącą dziedzictwo narodowe zabudową miasta. Wzdłuż ulic wąskie domy z doskonale chroniącymi przed słońcem podcieniami tworzącymi kryte przejścia dla pieszych. Jakkolwiek czasami nie da się nimi przejść (zajęte przez sklepy czy restauracje), nie przeszkadza to w ich podziwianiu, w obserwowaniu, jak ewoluowały od drugiej połowy XVIII wieku. 

W jak doskonały sposób tradycyjna chińska architektura (bo Chińczycy stanowili jedną z większych grup imigrantów przybywających do Georgetown) łączyła się z przybywającymi z Europy nowinkami technicznymi. Znakomicie i w nieco humorystyczny sposób opisuje to jeden z prospektów turystycznych sporządzony na kształt komiksu:

Ojciec: Synu, wysyłam cię do szkoły w Anglii.
(po jakimś czasie)
Ojciec: Witaj, synu, wróciłeś…
Syn: Ojcze, chcę zmodernizować nasz dom.


A błękitny dom?! To jeszcze jedna bajka o tym, jak od biedy dochodzi się do bogactwa. Pochodzący z ubogiej chińskiej rodziny Cheong Fatt Tze, późniejszy Rockefeller Wschodu, imał się rozmaitych zajęć, by z czasem stać się bogatym i wpływowym biznesmenem i politykiem.

Gdy już się dorobił, a było to ok. 1880 roku, wybudował sobie dworek. Nie byle jaki: 38 pokoi, 5 wyłożonych granitem podworców, 7 klatek schodowych, 220 okien, 48 witraży. Wszystko pod ścisłym rygorem zasad feng shui. Dlatego do toalety chodziło się do budynku po drugiej stronie ulicy, a sprowadzone z Indii indygo zabarwiło elewację domu, jako że biały, popularny wtedy kolor tynku był dla Chińczyków symbolem śmierci.
 
Kiedy jednak zabrakło gospodarza, budynek popadł w ruinę. W 1989 roku grupa lokalnych patriotów wykupiła budynek z rąk potomków i przywróciła mu dawną świetność, adaptując go na potrzeby częściowo muzeum, a częściowo luksusowego hotelu. Niestety, ostatnio notowania hotelu spadły, bowiem w łóżkach zagościły pluskwy (!!!).

Aha, jeszcze jedno. Długą listę filmów, w którym „grał” błękitny dom, o programach mu poświęconych w rozmaitych kanałach telewizyjnych nie wspominając, otwierają Indochiny z Catherine Deneuve w roli głównej.

Zobacz też: http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2018/05/lezacy-budda-weze-i-kolorowe-wstazki.html


sobota, 21 lipca 2018

Nie tylko stacja telegraficzna i gąsienice. Alice Springs. Australia


W samym centrum miasta też jest co oglądać. Najstarszym zachowanym budynkiem jest wybudowane w 1908 i do 1938 roku sprawujące swoją funkcję więzienie miejskie (Stuart Town Goal). Inne zabytkowe domy pamiętające początki XX wieku (Adelajde House, Rezydencja) przemianowano na muzea i sale wystawowe. John Flynn Memorial Church upamiętnia pomysłodawcę służby medycznej Latających Doktorów, Johna Flynna. Siedziby legendarnych Latających Doktorów nie udaje mi się jednak zwiedzić – kiedy docieram, właśnie jest zamykane.















Ale nadal czynne jest – w sensie godzin otwarcia, a nie przeznaczenia – drugie więzienie pełniące swą funkcję w latach 1938–1996. Po zlikwidowaniu więzienia budynek, a właściwie budynki, dedykowano kobietom-pionierkom, organizując szereg wystaw im, kobietom, pionierkom, poświęconych. Z zachwytem oglądam olbrzymi (3 m x 2,5 m) patchwork upamiętniający osiągnięcia kobiet w okresie ponad stu lat ich obecności w Outbacku. Każdy element patchworku zawiera podpis australijskiej kobiety, która była „pierwsza” w jakiejś dziedzinie życia – w Australii, w swoim mieście, w swoim regionie czy w społeczności lokalnej, w której żyła. 














 
Jestem tak wdrożona w aktywne spędzanie czasu, że kiedy okazuje się, że z powodu święta od południa wszystkie instytucje i sklepy, i galerie są zamknięte, nie bardzo wiem, co z sobą robić. Muszę się co prawda przygotować do opuszczenia Australii, do dalszej podróży, ale po ponad trzech miesiącach wojaży pakowanie to pikuś.
Szybki przegląd broszur i przewodników. Yes… niedaleko jest ogród botaniczny. Jako miejsce publiczne powinien być otwarty.

Aby do niego dojść, muszę dostać się na drugi brzeg rzeki Todd. Nie muszę szukać mostu. Przechodzę dnem koryta. Porośnięte jest krzakami i drzewami i tylko miejscami koczują grupy Aborygenów, wydaje się, że niekoniecznie trzeźwych. Smutny widok. 

Miałam rację, ogród botaniczny jest otwarty. Założony w 1956 roku nosi imię fundatorki i założycielki Olive Pink, urodzonej na Tasmanii antropolożki, ogrodniczki, ilustratorki książek przyrodniczych i aktywistki walczącej o prawa Aborygenów. Większość swojego bogatego, 91-letniego życia spędziła tutaj, w Alice Springs. Tutaj też w 1975 roku zmarła.

Ogród gromadzi głównie okazy roślinności charakterystycznej dla tych okolic, a że okolice suche, to i roślinki marne, jakby mało zielone. Co nie znaczy, że pozbawione uroku. Wśród nich pełznie kolejna żelazna gąsienica. Dlaczego? Wiadomo… Z czego? Z połączonych i pomalowanych żywymi kolorami metalowych beczek. Artyści…


Na zakończenie jeszcze jeden miły akcent. W ogrodowym pawilonie wystawa malarstwa innej miłośniczki Alice Springs, Barbary Stuart, która od czternastu lat corocznie przybywa tutaj, by malować przyrodę suchego i czerwonego środka Australii. A robi to doskonale. Wielobarwne pnie eukaliptusów i realistyczny groszek pustynny na płótnach skutecznie konkurują z pierwowzorami. Wspaniałe ukoronowanie mojego pobytu w tym miejscu. 

Zbliża się godzina zamknięcia ogrodu, jeżeli nie chcę zostać w nim uwięziona, muszę się pospieszyć. Za mniej więcej czternaście godzin mam samolot do Singapuru.

piątek, 13 lipca 2018

Wulkan Tarawera czeka… Nowa Zelandia


Nadszedł dzień 10 czerwca 1886 roku i bóg przodków, Ruaumoko, mieszkający we wnętrzu wulkanu Tarawera, przypomniał o swoim istnieniu. W środku nocy lawa wylała się z trzech wierzchołków wulkanu, tworząc buchający ogniem krater o długości kilku kilometrów. Przyciągający turystów cud natury pod nazwą Białe i Różowe Tarasy na jego stoku, przestał istnieć. Przestała też istnieć wioska Te Wairoa przysypana wyrzucanymi z wnętrza ziemi skałami i popiołami. Życie straciło około stu pięćdziesięciu osób (około, bo znów różne źródła podają różne liczby), w tym sześciu Europejczyków. Przewodniczka Sophia uratowała sześćdziesiąt dwie osoby, udzielając im schronienia w swoim domu. 

Dobra pogodowa passa się skończyła. Budzi mnie szum deszczu. Ulewnego. Ale wulkan Tarawera – wygasły, bo wygasły, ale jednak wulkan – czeka. A wycieczka kupiona.
Jestem przed informacją turystyczną sama, mimo że dawno minęła ósma, czyli termin zbiórki. Nie ma nikogo ani wyglądającego na uczestnika, ani na prowadzącego wycieczkę. Na szczęście informacja jest już czynna. Pani wykonuje telefon, mam czekać dalej. No, pięknie się zapowiada. Może chociaż przestanie padać.

Ze zgrzytem opon podjeżdża samochód terenowy. Oprócz mnie nie było dzisiaj indywidualnych podróżników chcących odwiedzić wulkan, zatem zostaję dokooptowana do zorganizowanej grupy ze Stanów Zjednoczonych. Człowiek, który mnie wiezie, jest jej przewodnikiem.

Przy brzegu krateru okazuje się, że jestem jedyną osobą, która ma zamiar zejść na jego dno. Jestem nieco zdziwiona, tak „na oko” średnia wieku pozostałych uczestników jest niższa od mojego. Pan przewodnik nawet nie próbuje mnie odwieść od tego zamiaru – w końcu spacer dnem wulkanu jest w programie wycieczki. Jadąc samochodem, rozmawialiśmy i pan wie, że pogoda mi nie przeszkadza. Dlaczego ma mnie obchodzić, że ktoś ma ochotę na realizację tylko części programu?!















Ostatecznie jeszcze dwie Amerykanki decydują się iść ze mną i z przewodnikiem. Idziemy. W końcu jeszcze jeden z mężczyzn postanawia ratować honor męskiej części grupy i dogania nas. Pozostali mają do przebycia łatwy szlak do miejsca, w którym my mamy krater opuścić. Ścieżka, którą idziemy, jest w zasadzie nietrudna i bezpieczna. Początkowo trochę stroma. Stopy toną w zwałach żużlu, co skutkuje tym, że jego drobiny momentalnie wypełniają każdą szczelinę między butem a skarpetką. Między skarpetką a nogą zresztą też. Po chwili czuję, jakbym szła boso. Wytrzepywanie z butów pozostałości po wybuchu sprzed stu pięćdziesięciu lat nie ma sensu, za chwilę będzie to samo, ale podobno do wszystkiego można się przyzwyczaić. I do chodzenia w siąpiącym deszczu i w butach pełnych żużlu też.


A żużel jest pięknie wielokolorowy, we wszystkich odcieniach czerwieni, brązu, szarości. I trochę zielony, pokryty kiełkującą pomiędzy kolorowymi kamieniami roślinnością. Za parędziesiąt lat, może wcześniej, będzie tu zupełnie zielono.

Dostaję jeszcze certyfikat, że zdobyłam wulkan. Co prawda wpisane na nim nazwisko tylko trochę przypomina moje, ale zdając sobie sprawę, że może ono sprawiać pewną trudność przedstawicielom anglojęzycznych nacji, nie czepiam się. Opuszczamy dolinę, pan przewodnik odwozi mnie do centrum.

Minęło południe. Co prawda przestało padać, ale jestem zziębnięta, przemoczona, kilkakrotne wytrzepywanie kamieni z butów na niewiele się zdało. Ale… ktoś wcześniej przewidział, że zdrożony podróżnik może być w takiej sytuacji.

Kiedy kilka dni temu przyjechałam do Rotorua i autobus zatrzymał się w miejscu, w którym jestem, uwagę moją zwróciła fontanna przed budynkiem informacji turystycznej. Z mieszanymi uczuciami patrzyłam na kilka osób siedzących na jej brzegu z nogami w wodzie – kto to widział nogi w fontannie moczyć! Chwilę potem dotarło do mnie, że to nie fontanna, ale brodzik z ciepłą, żeby nie powiedzieć gorącą wodą, z ławeczką dokoła, a siedzący z nogami w wodzie ludzie wykorzystują to miejsce zgodnie z przeznaczeniem. Teraz korzystam z dobrodziejstw brodzika. Z rozkoszą zanurzam moje zmarznięte, poodgniatane żużlem wulkanu Tarawera stopy w wodzie z gorącego źródła. Odpoczywam, zmieniam skarpetki, buty. Tak, tak, jestem przygotowana. Widząc rano padający deszcz, przewidziałam, że mogą być potrzebne, zatem wzięłam drugą parę ze sobą. Nie jest to w końcu kto wie jaki ciężar, a nie będę tracić czasu na powrót do hotelu tylko po to, żeby zmienić buty. Szkoda popołudnia. No a jak już ma się suche i ciepłe stopy, to całkowicie zmienia się punkt widzenia. Tym bardziej że deszcz przestał padać, a tym samym zrobiło się znacznie cieplej. Jest wspaniale!

Aby domknąć historię wybuchu wulkanu Tarawera, chcę jeszcze odwiedzić zasypaną wtedy wioskę, zwaną teraz na użytek turystów „Pogrzebaną Wioską”. Nowozelandzkie Pompeje.

Ale o tym to już w jednym z kolejnych postów…

Zobacz też:
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2018/04/swieta-i-czarna-woda-rotorua-nowa.html
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2018/02/to-tylko-wstep-rotorua-nowa-zelandia.html 
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2015/05/te-puia-o-whakaari-dla-maorysow-biaa.html
 


Wulkan Tarawera obecnie – widok z doliny Waimangu,
z brzegu jeziora Rotomahana

sobota, 7 lipca 2018

Sztuka batiku – Indonezja, Malezja, Tajlandia


Udział w kursie batiku miałam zaplanowany na Jawie. Kiedy jednak w jednej z agencji turystycznych dostrzegam ulotkę o takim kursie tutaj, w Chiang Mai (Tajlandia), nie mogę nie skorzystać z takiej okazji. Szybko udaje mi się skontaktować i porozumieć z Ann, która od prawie 10 lat prowadzi takie kursy, zresztą nie tylko dla przyjezdnych. O ósmej rano zabiera mnie sprzed hotelu do swojego domu i pracowni poza miastem. Prezentuje materiały służące do tworzenia batików, udziela krótkiego instruktażu i już mogę „tworzyć”. Żeby nie marnować czasu (cóż, wena nie zawsze jest na zawołanie!), korzystam z wzorów Ann.

Pierwszy batikowy obrazek to żółto-pomarańczowe kalie. Skopiowanie wzoru to pestka. Gorzej z pokryciem wzoru woskowymi liniami. Mieszanka wosku z parafiną podgrzewana jest w specjalnym naczyniu podłączonym do prądu. Moja niewprawna ręka drży, trzymając canting – urządzenie do nakładania wosku, a powstałe linie, mimo rysunku, odzwierciedlają stan napięcia towarzyszący tworzeniu mojego pierwszego batikowego dzieła (wężykiem, wężykiem…). Nie obywa się też bez nakapania gorącego wosku na rękę, ale lekarza wzywać nie trzeba. Malowanie ograniczonych woskowymi liniami pól idzie mi już znacznie lepiej. Przypomina trochę akwarelową technikę „mokre na mokro”. Farba rozlewa się po tkaninie, tworząc barwny deseń. Pozostaje jeszcze utrwalić kolory specjalnym środkiem i usunąć wosk. Ann przygotowała wcześniej gorącą „kąpiel” w miednicy stojącej na gazowej kuchence. Zanurzam w niej tkaninę i mieszam drewnianym patykiem, przywołując wspomnienia gotowania bielizny pościelowej w czasach mojego dzieciństwa, gdy nie było jeszcze pralek automatycznych.


Moje kalie schną już na słońcu, a ja kopiuję storczyki, chyba najczęściej spotykany motyw batikowych zdobień. Trzy pomarańczowo-fioletowe orchidee są wkomponowane w marmurkowe tło – poznaję kolejną technikę stosowaną w batikowej twórczości.

Późnym popołudniem kończę zajęcia i Ann odwozi mnie do centrum. To był udany dzień. Poznałam coś nowego i na dodatek odpoczęłam.



(…)
W Georgetown (Malezja) kontynuuję wątek batikowy i odwiedzam fabrykę, a raczej warsztat rzemieślniczy, batiku. Oj, mogłabym całymi godzinami stać i obserwować nakładanie wosku czy farb. Ręcznie albo przy pomocy rzeźbionych stempli. Chciałabym też przyglądnąć się, jak powstają wzory lub jak przebiega proces usuwania wosku. Ale to już wiedza tajemna, tego zwykłym turystom się nie pokazuje. Wraz z innymi wścibskimi zwiedzającymi zostaję zaprowadzona do przyfabrycznego sklepu. Niestety, zarobić to ja im nie dam, ale co sobie pooglądam, to moje! A jest na co patrzeć. Na półkach, wieszakach, stołach i ścianach nie tylko suknie, szale i chusty zdobione batikiem, ale i obrazy, niektóre to prawdziwe dzieła sztuki. Ceny… Może zmienię temat! 















(…)
Jestem w Kuala Lumpur. Połowę jednego dnia spędzam w Narodowym Muzeum Tkanin zorganizowanym w jednym z gmachów wybudowanych wraz z budynkiem sułtana. W zmodernizowanym zaledwie kilka lat temu muzeum poznaję tajniki wytwarzania tradycyjnych tkanin malajskich. Obok eksponowanych tkanin ekrany z prezentacjami o sposobie ich wytwarzania. Znacznie poszerzam moją wiedzę na temat batików. Bogata ekspozycja obrazów na tkaninach pozwala poznać możliwości, jakie daje ta technika. To nie tylko storczyki i kamelie, ale również precyzyjnie oddane portrety czy skomplikowane abstrakcyjne kompozycje. Mogłabym tu spędzić i parę dni.


(…) 
Kolejnym etapem mojej podróży jest Jawa (Indonezja). Jawajski batik, jako dziedzictwo narodowe Indonezji, został wpisany na listę Arcydzieł Ustnego i Niematerialnego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Batik stał się tutaj elementem tożsamości kulturowej. Różne regiony i różne grupy społeczne mają swoje własne wzory. Specjalne motywy o symbolicznym znaczeniu, wywodzące się z filozofii i religii, zarezerwowane były i są dla członków i potomków rodów królewskich. Sporą kolekcję takich tkanin oglądam w Keratonie, pałacu sułtańskim liczącym 200 lat.
 
No i jak, będąc w samym sercu batikowego „zagłębia”, znów nie spróbować czegoś stworzyć? Pani w ośrodku badań naukowych nad batikiem oferuje mi kilkutygodniowe studia, ale szybko wyprowadzam ją z błędu – nie o to mi chodzi. O tak, ta oferta jest lepsza: trzygodzinne warsztaty – to jest właśnie to, co mnie interesuje.


I znów cantingiem nanoszę woskową linię na skopiowanym wzorze. Ręka jest już pewniejsza, gorący wosk nie plami ani rąk, ani tkaniny. No, może trochę!
Practice makes progress – chwali mnie maestro, gdy dowiaduje się, że to nie jest mój pierwszy raz.

Tworzona tym razem serwetka będzie jednokolorowa. Kilkakrotnie zanurzam ją w bordowej kąpieli. Kolejna kąpiel w gorącej wodzie rozpuszcza wosk. Pojawia się biały motyw. Już wiem, gdzie w moim mieszkaniu zawiśnie ta pamiątka z podróży.

Zobacz też:
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2017/03/inspiracje-miedzy-jedna-wyprawa-druga.html
https://sites.google.com/site/mawoartgallery/malarstwo


 





niedziela, 1 lipca 2018

Na spotkanie z humbakami. Santa Bárbara de Samaná, Dominikana


Przy ulicy biegnącej wzdłuż brzegu ma siedzibę kilka agencji organizujących spotkania z humbakami, ale najlepszą renomą cieszy się firma Whale Samaná – poznani wczoraj Niemcy też byli zadowoleni z organizowanego przez nich rejsu. Najbliższy za pół godziny. Jeżeli humbaki nie będą chciały teraz, przed południem, oglądać turystów, po południu mam zagwarantowane drugie podejście.

 
Wraz z dokonaniem zapłaty zostaję poczęstowana tabletką przeciw chorobie morskiej, po wejściu na statek – zimnym napojem. Potem jeszcze serwują krakersy i cukierki. To dla ciała. A dla ducha? Informacje podawane są cały czas – w czterech językach: hiszpańskim, angielskim, niemieckim i francuskim. 
Piloci/przewodnicy zaopatrzeni są w pomoce naukowe – fotografie tego, o czym mówią, a nawet miniaturki humbaków – żeby każdy mógł wziąć takiego „wielorybka” do ręki i zrobić sobie z nim zdjęcie. Sześćdziesięcioma uczestnikami rejsu targa niepewność: przypłyną czy nie przypłyną?


Przypływają. Rodzina: tatuś, mamuśka i dopiero co urodzone „humbaciątko”. Drobnostka: około dwie tony i ponad 6 metrów długości. Jak dorośnie, może ważyć 30–45 ton i osiągnąć 14–17 metrów długości.


Trzaskają migawki – rozpoczęły się bezkrwawe łowy. A rodzina baraszkuje, chciałoby się powiedzieć, dookoła statku, ale to niezupełnie tak. To my krążymy dookoła, a kapitan dba o to, żeby nie przekroczyć obowiązujących przepisów, z których najważniejsze to ograniczenie mocy silników i niepodpływanie „od frontu”, czyli naprzeciwko głów wielorybów. Oprócz tego trzeba pamiętać, że jednocześnie mogą przebywać w pobliżu rodziny nie więcej niż trzy statki – jeden większy i dwa mniejsze; jeżeli w tym czasie jest więcej chętnych, muszą czekać w odległości 500 metrów od tych będących w pobliżu rodziny. Dzisiaj tłoku nie ma, zatem bez pośpiechu możemy rozkoszować się tym, co się dzieje. 















A humbaki sobie pływają, dziecko pomiędzy rodzicami. Wyskakują ponad powierzchnię wody, niekiedy całkowicie się wynurzając. Często równocześnie, cała rodzina. Wydaje się, że chciałyby pofrunąć. Takie wrażenie sprawiają niezwykle długie, przypominające skrzydła płetwy piersiowe, dużo dłuższe niż u innych gatunków waleni. Stąd inna nazwa humbaków: długopłetwce.

Uderzają płetwami ogonowymi o powierzchnię wody, obracają się wokół własnej osi, pokazując brzuchy i dolne strony płetwy, białe ze specyficznym wzorem – innym dla każdego osobnika. To takie linie papilarne humbaków. Poza tym każdy osobnik ma swoje imię, bardzo często pochodzące właśnie od tego rysunku na płetwie lub innych znaków szczególnych (np. imię Nietoperz nadano jednemu z humbaków dlatego, że wzór na jego płetwie przypomina nietoperza). Zwyczajowo imię to nadaje fotograf, który jako pierwszy go sfotografował.   


Słynne są wydawane przez humbaki pieśni, ale tych nie słyszę. Może dzisiaj akurat nie śpiewają, może zagłusza je szum fal, maszyn statku i głosy obserwatorów.

Fascynujący spektakl trwa ponad dwie godziny, które mijają jak jedna chwila. W końcu humbaki zaczynają kierować się ku otwartemu morzu. Nie pozostaje nam nic innego jak wracać do portu. Ale kiedy ktoś z załogi zauważa, że „nasza” rodzinka wraca, wracamy i my. Przedstawienie trwa kolejną godzinę. To dodatkowy plus dla organizatora – nieliczenie czasu i wykorzystanie maksymalnie możliwości, jakie daje wizyta humbaków w zatoce.

Na koniec dostajemy jeszcze broszurki edukacyjne, możemy sobie kupić koszulkę z wizerunkiem wieloryba albo inny gadżet i… mam wolne popołudnie.

Zobacz też:
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2014/04/dominikana.html