Przy ulicy
biegnącej wzdłuż brzegu ma siedzibę kilka agencji organizujących spotkania z
humbakami, ale najlepszą renomą cieszy się firma Whale Samaná – poznani wczoraj
Niemcy też byli zadowoleni z organizowanego przez nich rejsu. Najbliższy za pół
godziny. Jeżeli humbaki nie będą chciały teraz, przed południem, oglądać
turystów, po południu mam zagwarantowane drugie podejście.
Wraz z
dokonaniem zapłaty zostaję poczęstowana tabletką przeciw chorobie morskiej, po
wejściu na statek – zimnym napojem. Potem jeszcze serwują krakersy i cukierki.
To dla ciała. A dla ducha? Informacje podawane są cały czas – w czterech
językach: hiszpańskim, angielskim, niemieckim i francuskim.
Piloci/przewodnicy
zaopatrzeni są w pomoce naukowe – fotografie tego, o czym mówią, a nawet
miniaturki humbaków – żeby każdy mógł wziąć takiego „wielorybka” do ręki i
zrobić sobie z nim zdjęcie. Sześćdziesięcioma uczestnikami rejsu targa
niepewność: przypłyną czy nie przypłyną?
Przypływają.
Rodzina: tatuś, mamuśka i dopiero co urodzone „humbaciątko”. Drobnostka: około
dwie tony i ponad 6 metrów
długości. Jak dorośnie, może ważyć 30–45 ton i osiągnąć 14–17 metrów długości.
Trzaskają
migawki – rozpoczęły się bezkrwawe łowy. A rodzina baraszkuje, chciałoby się
powiedzieć, dookoła statku, ale to niezupełnie tak. To my krążymy dookoła, a
kapitan dba o to, żeby nie przekroczyć obowiązujących przepisów, z których
najważniejsze to ograniczenie mocy silników i niepodpływanie „od frontu”, czyli
naprzeciwko głów wielorybów. Oprócz tego trzeba pamiętać, że jednocześnie mogą
przebywać w pobliżu rodziny nie więcej niż trzy statki – jeden większy i dwa
mniejsze; jeżeli w tym czasie jest więcej chętnych, muszą czekać w odległości 500 metrów od tych
będących w pobliżu rodziny. Dzisiaj tłoku nie ma, zatem bez pośpiechu możemy
rozkoszować się tym, co się dzieje.
A humbaki sobie
pływają, dziecko pomiędzy rodzicami. Wyskakują ponad powierzchnię wody,
niekiedy całkowicie się wynurzając. Często równocześnie, cała rodzina. Wydaje
się, że chciałyby pofrunąć. Takie wrażenie sprawiają niezwykle długie,
przypominające skrzydła płetwy piersiowe, dużo dłuższe niż u innych gatunków
waleni. Stąd inna nazwa humbaków: długopłetwce.
Uderzają
płetwami ogonowymi o powierzchnię wody, obracają się wokół własnej osi,
pokazując brzuchy i dolne strony płetwy, białe ze specyficznym wzorem – innym
dla każdego osobnika. To takie linie papilarne humbaków. Poza tym każdy osobnik
ma swoje imię, bardzo często pochodzące właśnie od tego rysunku na płetwie lub
innych znaków szczególnych (np. imię Nietoperz nadano jednemu z humbaków
dlatego, że wzór na jego płetwie przypomina nietoperza). Zwyczajowo imię to
nadaje fotograf, który jako pierwszy go sfotografował.
Słynne są
wydawane przez humbaki pieśni, ale tych nie słyszę. Może dzisiaj akurat nie
śpiewają, może zagłusza je szum fal, maszyn statku i głosy obserwatorów.
Fascynujący
spektakl trwa ponad dwie godziny, które mijają jak jedna chwila. W końcu
humbaki zaczynają kierować się ku otwartemu morzu. Nie pozostaje nam nic innego
jak wracać do portu. Ale kiedy ktoś z załogi zauważa, że „nasza” rodzinka
wraca, wracamy i my. Przedstawienie trwa kolejną godzinę. To dodatkowy plus dla
organizatora – nieliczenie czasu i wykorzystanie maksymalnie możliwości, jakie
daje wizyta humbaków w zatoce.
Na koniec
dostajemy jeszcze broszurki edukacyjne, możemy sobie kupić koszulkę z
wizerunkiem wieloryba albo inny gadżet i… mam wolne popołudnie.
Zobacz też:
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2014/04/dominikana.html
Zobacz też:
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2014/04/dominikana.html
Ładne zdjęcia! Ja miałam bliskie spotkanie z wielorybami pilotami i delfinami butlonosymi na Teneryfie.Trudno robi się takie zdjęcia, ale wrażenia pozostają!!!
OdpowiedzUsuńBardzo trudno, to właściwie kwestia przypadku, że któreś "wyjdzie"! Ty bardziej, że często statek jest ustawiony tak, że można zrobić zdjęcie tylko "pod słońce"...
OdpowiedzUsuń