niedziela, 1 lipca 2018

Na spotkanie z humbakami. Santa Bárbara de Samaná, Dominikana


Przy ulicy biegnącej wzdłuż brzegu ma siedzibę kilka agencji organizujących spotkania z humbakami, ale najlepszą renomą cieszy się firma Whale Samaná – poznani wczoraj Niemcy też byli zadowoleni z organizowanego przez nich rejsu. Najbliższy za pół godziny. Jeżeli humbaki nie będą chciały teraz, przed południem, oglądać turystów, po południu mam zagwarantowane drugie podejście.

 
Wraz z dokonaniem zapłaty zostaję poczęstowana tabletką przeciw chorobie morskiej, po wejściu na statek – zimnym napojem. Potem jeszcze serwują krakersy i cukierki. To dla ciała. A dla ducha? Informacje podawane są cały czas – w czterech językach: hiszpańskim, angielskim, niemieckim i francuskim. 
Piloci/przewodnicy zaopatrzeni są w pomoce naukowe – fotografie tego, o czym mówią, a nawet miniaturki humbaków – żeby każdy mógł wziąć takiego „wielorybka” do ręki i zrobić sobie z nim zdjęcie. Sześćdziesięcioma uczestnikami rejsu targa niepewność: przypłyną czy nie przypłyną?


Przypływają. Rodzina: tatuś, mamuśka i dopiero co urodzone „humbaciątko”. Drobnostka: około dwie tony i ponad 6 metrów długości. Jak dorośnie, może ważyć 30–45 ton i osiągnąć 14–17 metrów długości.


Trzaskają migawki – rozpoczęły się bezkrwawe łowy. A rodzina baraszkuje, chciałoby się powiedzieć, dookoła statku, ale to niezupełnie tak. To my krążymy dookoła, a kapitan dba o to, żeby nie przekroczyć obowiązujących przepisów, z których najważniejsze to ograniczenie mocy silników i niepodpływanie „od frontu”, czyli naprzeciwko głów wielorybów. Oprócz tego trzeba pamiętać, że jednocześnie mogą przebywać w pobliżu rodziny nie więcej niż trzy statki – jeden większy i dwa mniejsze; jeżeli w tym czasie jest więcej chętnych, muszą czekać w odległości 500 metrów od tych będących w pobliżu rodziny. Dzisiaj tłoku nie ma, zatem bez pośpiechu możemy rozkoszować się tym, co się dzieje. 















A humbaki sobie pływają, dziecko pomiędzy rodzicami. Wyskakują ponad powierzchnię wody, niekiedy całkowicie się wynurzając. Często równocześnie, cała rodzina. Wydaje się, że chciałyby pofrunąć. Takie wrażenie sprawiają niezwykle długie, przypominające skrzydła płetwy piersiowe, dużo dłuższe niż u innych gatunków waleni. Stąd inna nazwa humbaków: długopłetwce.

Uderzają płetwami ogonowymi o powierzchnię wody, obracają się wokół własnej osi, pokazując brzuchy i dolne strony płetwy, białe ze specyficznym wzorem – innym dla każdego osobnika. To takie linie papilarne humbaków. Poza tym każdy osobnik ma swoje imię, bardzo często pochodzące właśnie od tego rysunku na płetwie lub innych znaków szczególnych (np. imię Nietoperz nadano jednemu z humbaków dlatego, że wzór na jego płetwie przypomina nietoperza). Zwyczajowo imię to nadaje fotograf, który jako pierwszy go sfotografował.   


Słynne są wydawane przez humbaki pieśni, ale tych nie słyszę. Może dzisiaj akurat nie śpiewają, może zagłusza je szum fal, maszyn statku i głosy obserwatorów.

Fascynujący spektakl trwa ponad dwie godziny, które mijają jak jedna chwila. W końcu humbaki zaczynają kierować się ku otwartemu morzu. Nie pozostaje nam nic innego jak wracać do portu. Ale kiedy ktoś z załogi zauważa, że „nasza” rodzinka wraca, wracamy i my. Przedstawienie trwa kolejną godzinę. To dodatkowy plus dla organizatora – nieliczenie czasu i wykorzystanie maksymalnie możliwości, jakie daje wizyta humbaków w zatoce.

Na koniec dostajemy jeszcze broszurki edukacyjne, możemy sobie kupić koszulkę z wizerunkiem wieloryba albo inny gadżet i… mam wolne popołudnie.

Zobacz też:
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2014/04/dominikana.html













 
 
















2 komentarze:

  1. Ładne zdjęcia! Ja miałam bliskie spotkanie z wielorybami pilotami i delfinami butlonosymi na Teneryfie.Trudno robi się takie zdjęcia, ale wrażenia pozostają!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo trudno, to właściwie kwestia przypadku, że któreś "wyjdzie"! Ty bardziej, że często statek jest ustawiony tak, że można zrobić zdjęcie tylko "pod słońce"...

    OdpowiedzUsuń