Udział w kursie batiku miałam zaplanowany na
Jawie. Kiedy jednak w jednej z agencji turystycznych dostrzegam ulotkę o takim
kursie tutaj, w Chiang Mai (Tajlandia), nie mogę nie skorzystać z takiej
okazji. Szybko udaje mi się skontaktować i porozumieć z Ann, która od prawie 10
lat prowadzi takie kursy, zresztą nie tylko dla przyjezdnych. O ósmej rano
zabiera mnie sprzed hotelu do swojego domu i pracowni poza miastem. Prezentuje
materiały służące do tworzenia batików, udziela krótkiego instruktażu i już
mogę „tworzyć”. Żeby nie marnować czasu (cóż, wena nie zawsze jest na
zawołanie!), korzystam z wzorów Ann.
Pierwszy batikowy obrazek to
żółto-pomarańczowe kalie. Skopiowanie wzoru to pestka. Gorzej z pokryciem wzoru
woskowymi liniami. Mieszanka wosku z parafiną podgrzewana jest w specjalnym
naczyniu podłączonym do prądu. Moja niewprawna ręka drży, trzymając canting – urządzenie do nakładania
wosku, a powstałe linie, mimo rysunku, odzwierciedlają stan napięcia towarzyszący
tworzeniu mojego pierwszego batikowego dzieła (wężykiem, wężykiem…). Nie obywa
się też bez nakapania gorącego wosku na rękę, ale lekarza wzywać nie trzeba.
Malowanie ograniczonych woskowymi liniami pól idzie mi już znacznie lepiej. Przypomina
trochę akwarelową technikę „mokre na mokro”. Farba rozlewa się po tkaninie,
tworząc barwny deseń. Pozostaje jeszcze utrwalić kolory specjalnym środkiem i
usunąć wosk. Ann przygotowała wcześniej gorącą „kąpiel” w miednicy stojącej na
gazowej kuchence. Zanurzam w niej tkaninę i mieszam drewnianym patykiem,
przywołując wspomnienia gotowania bielizny pościelowej w czasach mojego
dzieciństwa, gdy nie było jeszcze pralek automatycznych.
Moje kalie schną już na słońcu, a ja kopiuję
storczyki, chyba najczęściej spotykany motyw batikowych zdobień. Trzy
pomarańczowo-fioletowe orchidee są wkomponowane w marmurkowe tło – poznaję
kolejną technikę stosowaną w batikowej twórczości.
Późnym popołudniem kończę zajęcia i Ann
odwozi mnie do centrum. To był udany dzień. Poznałam coś nowego i na dodatek
odpoczęłam.
(…)
W Georgetown (Malezja) kontynuuję wątek
batikowy i odwiedzam fabrykę, a raczej warsztat rzemieślniczy, batiku. Oj,
mogłabym całymi godzinami stać i obserwować nakładanie wosku czy farb. Ręcznie
albo przy pomocy rzeźbionych stempli. Chciałabym też przyglądnąć się, jak
powstają wzory lub jak przebiega proces usuwania wosku. Ale to już wiedza
tajemna, tego zwykłym turystom się nie pokazuje. Wraz z innymi wścibskimi
zwiedzającymi zostaję zaprowadzona do przyfabrycznego sklepu. Niestety, zarobić
to ja im nie dam, ale co sobie pooglądam, to moje! A jest na co patrzeć. Na półkach,
wieszakach, stołach i ścianach nie tylko suknie, szale i chusty zdobione
batikiem, ale i obrazy, niektóre to prawdziwe dzieła sztuki. Ceny… Może zmienię
temat!
(…)
Jestem w Kuala
Lumpur. Połowę jednego dnia spędzam w Narodowym Muzeum Tkanin zorganizowanym w
jednym z gmachów wybudowanych wraz z budynkiem sułtana. W zmodernizowanym
zaledwie kilka lat temu muzeum poznaję tajniki wytwarzania tradycyjnych tkanin malajskich.
Obok eksponowanych tkanin ekrany z prezentacjami o sposobie ich wytwarzania.
Znacznie poszerzam moją wiedzę na temat batików. Bogata ekspozycja obrazów na
tkaninach pozwala poznać możliwości, jakie daje ta technika. To nie tylko
storczyki i kamelie, ale również precyzyjnie oddane portrety czy skomplikowane
abstrakcyjne kompozycje. Mogłabym tu spędzić i parę dni.
(…)
Kolejnym etapem
mojej podróży jest Jawa (Indonezja). Jawajski batik, jako dziedzictwo narodowe
Indonezji, został wpisany na listę Arcydzieł
Ustnego i Niematerialnego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO. Batik stał się
tutaj elementem tożsamości kulturowej. Różne regiony i różne grupy społeczne
mają swoje własne wzory. Specjalne motywy o symbolicznym znaczeniu, wywodzące
się z filozofii i religii, zarezerwowane były i są dla członków i potomków
rodów królewskich. Sporą kolekcję takich tkanin oglądam w Keratonie, pałacu
sułtańskim liczącym 200 lat.
No i jak, będąc
w samym sercu batikowego „zagłębia”, znów nie spróbować czegoś stworzyć? Pani w
ośrodku badań naukowych nad batikiem oferuje mi kilkutygodniowe studia, ale
szybko wyprowadzam ją z błędu – nie o to mi chodzi. O tak, ta oferta jest
lepsza: trzygodzinne warsztaty – to jest właśnie to, co mnie interesuje.
I znów cantingiem nanoszę woskową linię na
skopiowanym wzorze. Ręka jest już pewniejsza, gorący wosk nie plami ani rąk,
ani tkaniny. No, może trochę!
– Practice makes progress – chwali mnie maestro,
gdy dowiaduje się, że to nie jest mój pierwszy raz.
Tworzona tym
razem serwetka będzie jednokolorowa. Kilkakrotnie zanurzam ją w bordowej
kąpieli. Kolejna kąpiel w gorącej wodzie rozpuszcza wosk. Pojawia się biały
motyw. Już wiem, gdzie w moim mieszkaniu zawiśnie ta pamiątka z podróży.
Zobacz też:
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2017/03/inspiracje-miedzy-jedna-wyprawa-druga.html
https://sites.google.com/site/mawoartgallery/malarstwo
Zobacz też:
http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2017/03/inspiracje-miedzy-jedna-wyprawa-druga.html
https://sites.google.com/site/mawoartgallery/malarstwo
Gratuluję zdobycia kolejnych umiejętności!Ładne prace! Ciekawa technika.
OdpowiedzUsuńDziękuję, chętnie bym powtórzyła takie spotkanie z cantngiem...
Usuń