piątek, 27 lipca 2018

Malezja - Penang

DZIELNICA CHIŃSKA

Przygodę z Malezją zaczynam od położonej na północy kraju wyspy Penang. Najważniejszym miastem wyspy jest Georgetown, równocześnie stolica stanu noszącego taką samą nazwę jak wyspa. Miasto powstałe w 1786 roku, jako pierwsza brytyjska faktoria handlowa na Dalekim Wschodzie, otrzymało swoją nazwę na cześć Króla Jerzego III.

Przybywam zatem do Georgetown. I oddycham z ulgą. Malezyjskiego języka co prawda nie znam, ale już sam widok „normalnych” liter działa na mnie dziwnie relaksująco po ponad miesiącu oglądania napisów w khmerskich lub tajskich „robaczkach”.
Poza tym oni mają autobusy! Prawdziwe, z biletami wydawanymi po uiszczeniu opłaty. Wreszcie nie muszę się targować z „tuk-tukowcami”. Powiało Zachodem!
Po buddyjskich Hongkongu, Kambodży i Tajlandii jestem w kraju muzułmańskim. 58% malajskich muzułmanów koegzystuje z prawie 22% buddystów i pomniejszymi społecznościami innych wyznań. Zatem mniej świątyń buddyjskich, więcej meczetów, sporo świątyń hinduistycznych, kilka kościołów chrześcijańskich.


Najstarsze meczety to Kapitan Keling Mosque i Masjid Melayu Lebuh Acheh w centrum miasta. Z dawnych dysput na temat ramadanu, które odbywały się między społecznościami przynależącymi do tych meczetów, pozostał unikalny zwyczaj odprawiania piątkowych modłów na przemian w każdym z nich.

Całkiem nowy, wybudowany w 2005 roku „pływający meczet” (pierwszy „pływający” meczet w Malezji, a jakże!) na brzegu morza, wobec niskiego stanu wody (odpływ?) okazuje się meczetem stojącym w obrzydliwym mule. Jednak niezwykle efektowne ażurowe okna w geometryczne wzory wydają się być zrobione z papieru, a nie z ciężkiego betonu. Barwne elementy tych okien jakoś dziwnie kojarzą mi się z kilimami projektowanymi przez Wyspiańskiego.


W mogącym pomieścić 5 tysięcy wiernych, wybudowanym w latach 1976-1980 meczecie państwowym ogromnych rozmiarów kryształowy żyrandol tak bardzo dominuje we wnętrzu, że wypada mieć wątpliwości, jak można się tutaj skoncentrować na modlitwie. Ale oni chyba wątpliwości nie mają!





Jestem zauroczona Georgetown, szczególnie stanowiącą dziedzictwo narodowe zabudową miasta. Wzdłuż ulic wąskie domy z doskonale chroniącymi przed słońcem podcieniami tworzącymi kryte przejścia dla pieszych. Jakkolwiek czasami nie da się nimi przejść (zajęte przez sklepy czy restauracje), nie przeszkadza to w ich podziwianiu, w obserwowaniu, jak ewoluowały od drugiej połowy XVIII wieku. 

W jak doskonały sposób tradycyjna chińska architektura (bo Chińczycy stanowili jedną z większych grup imigrantów przybywających do Georgetown) łączyła się z przybywającymi z Europy nowinkami technicznymi. Znakomicie i w nieco humorystyczny sposób opisuje to jeden z prospektów turystycznych sporządzony na kształt komiksu:

Ojciec: Synu, wysyłam cię do szkoły w Anglii.
(po jakimś czasie)
Ojciec: Witaj, synu, wróciłeś…
Syn: Ojcze, chcę zmodernizować nasz dom.


A błękitny dom?! To jeszcze jedna bajka o tym, jak od biedy dochodzi się do bogactwa. Pochodzący z ubogiej chińskiej rodziny Cheong Fatt Tze, późniejszy Rockefeller Wschodu, imał się rozmaitych zajęć, by z czasem stać się bogatym i wpływowym biznesmenem i politykiem.

Gdy już się dorobił, a było to ok. 1880 roku, wybudował sobie dworek. Nie byle jaki: 38 pokoi, 5 wyłożonych granitem podworców, 7 klatek schodowych, 220 okien, 48 witraży. Wszystko pod ścisłym rygorem zasad feng shui. Dlatego do toalety chodziło się do budynku po drugiej stronie ulicy, a sprowadzone z Indii indygo zabarwiło elewację domu, jako że biały, popularny wtedy kolor tynku był dla Chińczyków symbolem śmierci.
 
Kiedy jednak zabrakło gospodarza, budynek popadł w ruinę. W 1989 roku grupa lokalnych patriotów wykupiła budynek z rąk potomków i przywróciła mu dawną świetność, adaptując go na potrzeby częściowo muzeum, a częściowo luksusowego hotelu. Niestety, ostatnio notowania hotelu spadły, bowiem w łóżkach zagościły pluskwy (!!!).

Aha, jeszcze jedno. Długą listę filmów, w którym „grał” błękitny dom, o programach mu poświęconych w rozmaitych kanałach telewizyjnych nie wspominając, otwierają Indochiny z Catherine Deneuve w roli głównej.

Zobacz też: http://emerytkawpodrozy.blogspot.com/2018/05/lezacy-budda-weze-i-kolorowe-wstazki.html


3 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Z humorem napisany tekst, miejsce rzeczywiście bardzo ciekawe! Błękitny domek oczywiście kojarzę z telewizji.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja chyba nie oglądałam żadnego filmu, w którym "grał" błękitny dom. Może kiedyś...

      Usuń